Malta na urodziny. Pożegnalny spacer po Quawrze i Bugibbie.

 

 

         Grudzień 2017

          Co robić… Ostatni dzień naszych grudniowych wakacji na Malcie musiał kiedyś nadejść…

            Pakujemy manatki (niewiele tego, bo przyjechaliśmy tylko z bagażem podręcznym), a nasz uroczy recepcjonista (kiiii no keiii) wskazuje nam miejsce, gdzie możemy zostawić bagaże po opuszczeniu pokoju.

          Ostatniego dnia odwiedzamy całkiem miły angielski bar, usytuowany obok pensjonatowego basenu, ale ponieważ wyjedliśmy wszystkie resztki z lodówki (zero waste!) i jesteśmy pełni, pijemy tylko pożegnalne, maltańsko-włoskie cappuccino…

          Świeci wspaniałe słońce! Pogoda w ten ostatni dzień to prawdziwy  prezent na pożegnanie. Mamy zamiar odwiedzić jeszcze, reklamowane wszędzie i pokazywane we wszystkich możliwych folderach, Aquarium, znajdujące się w naszej Quawrze, i wreszcie dojechać do Mosty…

     Do holu Aquarium, ładnego, kopulastego  budynku, który mijaliśmy wielokrotnie po drodze do naszego Białego Delfina, wstępowałam parę razy, bo  tam dobrze działało wifi (z czym były jakieś niezidentyfikowane problemy w naszym pensjonacie) i to właśnie z budynku Aquarium wysyłałam komunikaty do dzieci i znajomych na fb… Już wcześniej oglądaliśmy tam pamiątki (dość drogie) w tamtejszym sklepiku dla turystów a raz skosztowaliśmy kawy w aquariowej  kawiarence.

          Teraz postanowiliśmy zobaczyć, jakie inne atrakcje nam oferuje.

           Aquarium jest spore (choć nie – olbrzymie), chodzi się po ciemnawych salach, gdzie w potężnych akwariach pływają rozmaite morskie stworzenia. Najciekawsze jest przejście tunelem pomiędzy akwariami. Jednak, kto zwiedzał podobne obiekty, to jest oceanaria, w Lizbonie, czy w Barcelonie, może poczuć się rozczarowany. My zwiedzaliśmy…

              Trzeba jednak przyznać, że Maltańczycy nastawieni są bardzo wyraźnie na edukowanie zwiedzających. Wszędzie pełno było rozmaitych tablic z objaśnieniami i każdy, kto chciałby zdobywać tu informacje z zakresu życia w głębinach morskich, pewnie dowiedziałby się co nieco. My zadowoliliśmy oglądaniem malowniczych istot (choć, prawdę mówiąc, nie było ich zbyt wiele). Niektóre okazy wyglądały jak stwory z kosmosu. Trudno uwierzyć, że całe to różnokształtne i różnobarwne towarzystwo mieszka wraz z nami na Ziemi.

               Ciekawostką było to, że – oprócz żywych stworzeń –  umieszczono w akwariach również rozmaite ślady działalności ludzkiej. Od tych zupełnie współczesnych (czasem – jak porośnięta glonami plastikowa butelka – trudnych do rozpoznania) do bardzo starych. Były na przykład drzwi (do ładowni, czy innego pomieszczenia) oraz kotwica, pochodzące ze statku, którym podróżował święty Paweł. Statek ten, jak już parokrotnie wspominałam,  rozbił się u brzegów Malty. Nie było, co prawda, całkowitej pewności, że to obiekty z tego właśnie statku, ale badania z wykorzystaniem najnowszych technologii pozwoliły określić czas, z którego pochodziły a to, z kolei, potwierdzałoby tę tezę.

          Niektóre ozdóbki poustawiane w salach robiły na mnie wrażenie lekkiego kiczu. No i, rzecz jasna, nie obyło się bez choinki… Musiała obowiązkowo stanąć pomiędzy rybami…

          Po wynurzeniu się z ciemności w jasność odczuliśmy pewną ulgę. Słońce nadal świeciło wspaniale a autobus, którym mieliśmy pojechać do Mosty, znowu nie przybył…

           Cóż, powłóczyliśmy się po malowniczym brzegu, łażąc po wulkanicznych skałkach i na nich przysiadając… Kolega Małżonek nie wytrzymał i – kolejny raz – zażył kąpieli. Namawiał i mnie, ale, tym razem, nie chciało mi się wchodzić do mocno chłodnawej wody a potem upychać gdzieś (gdzie?) mokry kostium. Zadowoliłam się wznoszeniem zachęcających okrzyków entuzjazmu! Laguna, w której pływał Rysiek, to miejsce, na które patrzyliśmy z zachwytem, jedząc parę dni temu w towarzystwie bezczelnych wróbelków nasze nad wyraz kaloryczne angielskie śniadanie… Okazało się, że po tygodniu mieliśmy już na Malcie parę naszych, oswojonych miejsc…

          Brak autobusu do Mosty miał swoje dobre strony – pozwolił na spokojny spacer po Bugibbie i na wspaniałe odkrycie. Otóż ostatniego dnia znaleźliśmy wreszcie świątynię megalityczną!!!

          Trudno się dziwić, że nie trafiliśmy tam od razu, ponieważ została obudowana olbrzymim hotelem. Znajdowała się po prostu na… hotelowym dziedzińcu… Spacerując niespiesznie, zauważyliśmy jakieś (całkiem nieduże) tabliczki, które nas do niej zaprowadziły. Na szczęście żaden boy nas nie zatrzymał, żaden ochroniarz nie przepędził. Weszliśmy na hotelowy dziedziniec legalnie…Wiele tego nie zostało: ot jeden porządny łuk i trochę muru wokół, co dawało pewne wyobrażenie o dawniejszym wyglądzie. Oczywiście były stosowne tablice z objaśnieniami.

          Maltańczycy są dumni ze swej prehistorii i, najwyraźniej, zależy im, by zamożni turyści, zajmujący luksusowy hotel (z kasynem, a co!), możliwie blisko z nią obcowali… W nieco trudniejszej sytuacji są mieszkańcy na przykład… Białego Delfina

          W końcu nadszedł czas, by wsiąść do autobusu, który nas zawiózł na lotnisko.

                  Moje kwiaty, które dostałam w dniu urodzin, o dziwo, szczęśliwie przetrwały podróż i jeszcze przez kilka dni cieszyły mnie w Warszawie. Widocznie złapały sporo słonecznych, maltańskich witamin. Wciąż miały w sobie sporo siły. Zupełnie jak my.

 

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.