Chropowata, lekko wykrochmalona pościel delikatnie łaskocze policzek. Czuję to łaskotanie na bosych stopach i brzuszku (zawinęła się bluzka purpurowo-złotej, jedwabnej piżamki w Chinki i Chińczyków).
Obracam się na plecy. Mój wzrok biegnie w stronę światła. Spod równo przyciętej grzywki spoglądam na półprzejrzyste zasłonki w listki, teraz świeże i pachnące. Wznoszą się i lekko, leciutko falują, bo jedna część ogromnego okna jest odrobinę uchylona – dla porannej wymiany powietrza – jak mówi mama, która walczy (i czasem wygrywa) o tę wymianę z babcią, lękającą się wszelkich przeziębień.
Pod sufitem biegnie stiukowy gzyms, przyozdobiony kwiatami i winnymi gronami. Potem patrzę na piec. Też jest biały. Biały jak świeży śnieg albo jak kwiatki – narcyzy, których jest mnóstwo w naszym ogródku. Lubię dotykać gładziutkiej powierzchni kafli.
Niestety uroda pieca została zakłócona paskudną nakładką. Czarna, ciężka narośl – duży sześcian z drzwiczkami. Coś jakby osobny piecyk żeliwny umocowany na dużym piecu kaflowym. Taki wynalazek. Praktyczny. Brzydki. Łatwiej i szybciej się nagrzewa pokój – stwierdził tata.
Żeliwny, brzydki piecyk-nakładka ma tę zaletę, że można na nim stawiać kubek z bawarką i ciągle jest ciepła (choć w sypialni rodziców rzadko bywa całkiem ciepło). Czasem, gdy jest naprawdę mocno rozgrzany, można na nim piec placuszki z mąki i wody. Babcia nazywa je maca.
Tymczasem leżę w ogromnym łóżku rodziców, zanurzając się, jak w morzu, w jaśkach i w przyozdobionych mereżkami poduszkach. Chińczycy i Chinki sennie tkwią pod złotymi parasolami i leniwie rozciągają się razem ze mną na lnianym prześcieradle. Bosa stopa wygląda spod leciutkiej, puchowej pierzynki.
Sypialnia rodziców jest duża i prawie pusta. Napełnia ją światło. Mebli tu niewiele. Jednak w pobliżu okna rozparł się dumnie wysoki wiklinowy kwietnik a na nim puszy się ogromna paproć. Prześwituje przez nią słońce.
Przy ścianie, w pobliżu drzwi wejściowych stoi zgrabna, niewielka toaletka mamy z trójdzielnym lustrem i marmurowym, białym, chłodnym w dotyku blatem.
Na blacie połyskuje przejrzysty wazonik z narcyzami (też białymi). Całe naręcza narcyzów przynoszę mamie z ogródka.
Obok wazonu – maleńki flakonik. Ten dla odmiany jest kobaltowy. Woda toaletowa Soir de Paris pachnie upojnie…
Jest jeszcze tajemnicze, niewielkie naczynko (teraz puste) z zielonkawego, rżniętego szkła zaopatrzone w pompkę i śmieszny, ozdobny chwościk z cienkich, połyskliwych sznureczków uplecionych z jedwabnych nici.
Tam chyba też były kiedyś perfumy (albo coś takiego). Pozostał nikły, pudrowy zapach, który, gdy nacisnąć pompkę, rozchodzi się wciąż jeszcze w powietrzu.
No i na koniec – mała, kryształowa miseczka, gdzie mama odkłada swój pamiątkowy, przedwojenny pierścionek z niewielkim brylantem (drugi, cieniutki z maleńkim oczkiem błękitnym jak niezapominajka nosi zawsze na ręku, pod obrączką).
W szufladkach (lubię je otwierać) leżą szczotki do włosów i jedwabne apaszki-gawroszki. Mocno kręcone włosy mamy tworzą na głowie rozedrganą aureolę z ciemnozłotych pierścionków. Musi je porządnie szczotkować, by utrzymywać niesforną fryzurę w ryzach. Wszystkie apaszki są miękkie w dotyku. Wszystkie – żółte albo złociste, albo rdzawe, albo jasnopomarańczowe. Niektóre gładkie, inne w geometryczne picassy. Takie małe, gorące słoneczka – myślę. Mama lubi zawiązywać je na szyi. Taki paryski szyk.
W końcu, co robić, wydobywam się powoli spod pierzynki. Chinki i ich skośnoocy towarzysze niespiesznie zbliżają się ze mną do niewielkiego fotelika przed toaletką. Siadam. W środkowym lustrze widzę małą dziewczynkę o lekko skośnych oczach. Może jakby troszeczkę chińskich (czy raczej tatarskich), ale niezupełnie, bo ciemnoniebieskich. Trochę chmurnych. Wyciągam do niej ręce. Ona robi to samo.
Spoglądamy na siebie z uwagą. W powietrzu unosi się zapach mamy i zapach ciasta. To wczesny ranek. Wielkanocna Niedziela. Dotykam palcem twarzy skośnookiej dziewczynki w purpurowo-złotej piżamce w Chinki i Chińczyków. Chcę jej dać buzi. Na dzień dobry. Tak jakby była moją najlepszą przyjaciółką.
Pochylam się ponad marmurowym blatem i dotykam wargami lustra. Czuję jego gładką powierzchnię. I chłód. Przejmujący chłód.
odpłynęłam…. : )
tyle doznań!
Wspomniemia… Bardzo bliskie naszemu pokoleniu. Krochmalona pościel, kaflowy piec, trojskrzydlowa toaletka, zapach perfum. Tęsknota za Mamą, tą z dziecinstwa. Przywołałaś wzruszenia sprzed lat. Chciałabym, żeby mi się to dzisiaj przyśniło.