Wilno – wagary od codzienności

Grudzień 2015

Skocz do galerii

     Miasto ze snu. Takie właśnie jest moje Wilno. Odwiedzałam je wielokrotnie. Przeważnie były to pobyty dość krótkie, ale miałam to szczęście, że poznawałam miasto nad Wilią w towarzystwie Krysi – jego mieszkanki, która kocha swoje miasto. Znam więc różne zakamarki i pamiętam o tajemnych przejściach. Ponieważ zaś Wilno znowu zaczęło mi się śnić, postanowiłam tam pojechać kolejny raz. Ryśka nie trzeba było długo namawiać. Pretekstem były obchody moich kolejnych urodzin. Od paru lat, żeby sobie jakoś umilić przemijający coraz szybciej czas a także trochę dlatego, by przyjemnie przetrwać najkrótsze dni w roku, spędzamy moje urodziny, które przypadają 9 grudnia, w malowniczych stolicach. Byliśmy już w Berlinie (świętowałam tam zresztą urodziny dwukrotnie – raz w towarzystwie córeczki, która mi zrobiła prezent w postaci córczyno-matczynego, urodzinowego, „babskiego wyjazdu”, drugi raz – w towarzystwie kolegi małżonka), w ubiegłym roku – w Rzymie (jeszcze tam wrócę!!). Może w przyszłym roku też się uda? Zobaczymy…

      Ruszyliśmy z Warszawy w dzień moich urodzin o godzinie 10. Kolega małżonek dolał gdzie trzeba ciekłego azotu, wsiedliśmy do autka i frrruu!!! Wagary od codzienności to wspaniała rzecz! Nie wspomnę o tym, że mój mąż po drodze pracował i to ciężko. Na szczęście ma podzielną uwagę, więc mknęliśmy wstęgą szos co koń wyskoczy a on wykonywał i odbierał liczne telefony, ustalał warunki (które za 5 minut trzeba było zmieniać), w przerwach na kawę (przy szosie) i obiad (w Augustowie) wypisywał mejle – w sprawie, do… W takich chwilach można sobie pogratulować, że żyjemy w czasach, kiedy wyjazd nie musi oznaczać zerwania kontaktu ze sprawami zawodowymi, co by mogło prowadzić (i tak z pewnością byłoby w tym wypadku) do katastrofalnych konsekwencji. W przypadku Ryśka wagary udały się zatem tylko połowicznie, ale jakoś tam się udały… No ale o tym wszystkim nie wspomnę…

        Jechało się całkiem dobrze, więc w Wilnie byliśmy wcześniej niż się początkowo spodziewaliśmy. Mimo godzinnego przesunięcia w czasie dotarliśmy na miejsce około 19. Nasz apartament okazał się wyjątkowo malowniczy. Położony pomiędzy ul. Niemiecką a Franciszkańską (znam nazwy litewskie, potrafię je wymówić, ale nie umiem zapisać…), bardzo blisko najstarszego kościoła w Wilnie, gotyckiego św. Mikołaja (tzw. kościoła litewskiego, bo msze odbywały się tam zawsze tylko w języku litewskim), ukryty został w narożniku podwórka, na które wchodziło się przez odrapaną bramę – ruderę.

          Nasze mieszkanko leżało w sąsiedztwie innych mieszkanek dla turystów. Prawdopodobnie równie stylowo urządzonych, z fragmentami nagich ścian z cegieł i stropami, wyglądającymi jak sklepienia gotyckie. Aż się boję myśleć, że sklepienie, które mieliśmy nad głową, mogło być naprawdę gotyckie… Całe otoczenie – z drewnianymi, piętrowymi komórkami, jakimiś dziwnymi rzeźbami, odrapanymi ścianami – przypominało teatralną dekorację. W ogóle wrażenie pewnej teatralności towarzyszyło mi niemal przez cały czas.

      To, co dla miejscowych jest zapewne uciążliwe, dla nas – przybyszów z zewnątrz jest pociągające. Nic dziwnego. Tak bywa, kiedy człowiek wybiera się na wagary od codzienności! Podobne wrażenie miałam też w Lizbonie. Choć tutaj dawało się odczuć jeszcze coś innego – świadomą stylizację, przemyślane wykorzystanie miejsca zniszczonego, nadanie mu dodatkowego waloru dziwności, tajemniczości.

    Po wrzuceniu bagaży (niezbyt wielu, bo przyjechaliśmy na krótko) wybiegliśmy „na miasto”. Instynktownie, nie umawiając się, ani tego nie planując, pobiegliśmy pod Ostrą Bramę. Była na miejscu. Świeciła. Brama Bazyliańska (przepiękna rokokowa budowla jak utkana z koronki – moja ulubiona) prowadząca na dziedziniec klasztoru ojców Bazylianów, gdzie jest teraz kościół a zamiast klasztoru – hotel (teraz na jego terenie znajduje się cela, gdzie więziono Mickiewicza) też stoi i świeci z daleka. Skromna cukiernia na rogu, gdzie zawsze umawiałam się na spotkania „na mieście” z Krysią, zamieniła się teraz w elegancką, włoską restaurację. Nie zauważyłam też polskiej księgarni, dawniej znajdującej w jednym z podwórek. Zniknęła. Niestety.

      Za to w mocno wyeksponowanym punkcie zauważyliśmy (bo trudno było nie zauważyć) wileńską siedzibę Radia Maryja. Można nie lubić tej radiostacji, ale trzeba przyznać, że jakoś potrafiła tu zaistnieć i pewnie próbuje po swojemu zadbać o potrzeby duchowe wileńskich Polaków. Szkoda, że nie mają oni zbyt wielu możliwości wyboru, jeśli chodzi o zaspakajanie tychże… Inne instytucje jakoś nie zdołały przebić się ze swoją ofertą. Nie widać ich w równie mocno eksponowanych miejscach na mapie miasta.

       Przemaszerowaliśmy przez Wielką (Rysiek zżymał się na klasycystyczny, jego zdaniem dziwaczny, budynek ratusza), skręciliśmy w Szklaną (przez szyby zaglądałam do sklepików z wyrobami lniarskimi)… Pobłądziliśmy trochę po uliczkach dawnego getta. Wróciliśmy na Zamkową i znowu na Wielką.

      Wilno błyszczało. Na dwa sposoby – trochę od ciepłego, na szczęście, deszczu, trochę od świateł, bo w wielu miejscach pozawieszano już bożonarodzeniowe ozdoby. W końcu (trochę za późno) postanowiliśmy udać się na urodzinową kolację. Wylądowaliśmy w pobliżu naszego mieszkanka, czyli przy ul. Niemieckiej, w tawernie „Bon Giorno”. Zjedliśmy po pizzy na bardzo cienkim spodzie. Jedna była dobra a druga (moja) niedobra. Rysiek się ze mną po rycersku zamienił, oświadczając bohatersko, że mu nawet smakuje. Sytuację uratował nieco mój ulubiony deser, czyli creme brule. Cóż, nie zawsze wszystko się udaje idealnie. Miejsce jednak było ładne i miłe. No i blisko do domu, gdzie na strudzonych całodniową włóczęgą wędrowców czekała butelka wina… W mieszkanku było dość rześko, bo żadne z nas nie wpadło na pomysł, by przed wyjściem odkręcić kaloryfery. Musieliśmy rozgrzać się tymczasem winem. Na szczęście temperatura szybko się podniosła (była nawet ciepła podłoga!). W dobrych nastrojach udaliśmy się na zasłużony odpoczynek.

      Rankiem, ale – bez przesady – nie za wcześnie (jak wagary to wagary!), po śniadanku, wstąpiliśmy do narożnego baru-pubu (bar to po litewsku baras ), wypiliśmy po kawie (ekspresu w naszym mieszkanku nie było; nie to, co w Rzymie! No, ale tam z kolei nie było czajnika…) i ruszyliśmy na spacer. Na placu przed katedrą (Rysiek znów wydziwiał na Gucewicza, autora klasycystycznego kształtu starej wileńskiej katedry) poszwendaliśmy się trochę między kramami, gdzie sprzedawano pierniki i inne miejscowe produkty. Kupiłam piernikowego grzybka dla mojego taty, słynnego grzybiarza. Wypiliśmy po kubeczku mocno imbirowego grzańca (ja byłam zachwycona, Rysiek mniej, bo nie lubi imbiru). Zanotowaliśmy w świadomości, że odbudowany (czy też, ściślej, wybudowany) tzw. Zamek Dolny jest ogromnym gmaszyskiem. Katedra, dotąd dominująca budowla na placu, jakoś zmalała. Wzgórze z Zamkiem Gedymina, gdzie dumnie powiewa litewska flaga, wyłysiało (zniknęły drzewa) a pomnik Olgierda wygląda tak samo groteskowo jak zawsze. Świeciło piękne słońce, wiatru prawie nie było. Pogoda cudna!

    W dobrych, pogrzańcowych humorach ruszyliśmy ulicą Kościuszki w stronę Antokola. Minęliśmy obydwa arsenały i zauważyliśmy, że dalej przybyło sporo nowych, ciekawych architektonicznie budynków. Dawniej drogę do Kościoła św. Piotra i Pawła lepiej było przemierzać autobusem, bo nie był to specjalnie ciekawy obszar miasta. Teraz z przyjemnością odnotowaliśmy ciekawe zmiany. Świątynia św. Piotra i Pawła w blasku słońca! No a wewnątrz, jak zawsze, płynie pod sufitem kryształowa łódź… Kryształowy żyrandol w kształcie łodzi, jeden z najbardziej charakterystycznych elementów wnętrza, trochę się wydał przykurzony (podobnie jak stiukowe rzeźby zdobiące białe wnętrze świątyni), ale to nie przeszkadzało. Wręcz przeciwnie – dzięki warstwie kurzu uwidaczniały się kontrasty. Żyrandol i rzeźby nabierały życia. Nie zmienia się wielkie wrażenie, jakie robi na gościu to niezwykłe wnętrze. Zachwyt, który się tu odczuwa – to stały punkt pobytu w Wilnie.

       Po wyjściu ruszyliśmy w górę, ulicą Holenderską. Po drodze zauważyliśmy (z niejakim trudem) znajdującą się w suterynie Księgarnię Polską. W witrynie sprytnie wyeksponowano parę książek, powiększając ich okładki do wielkich rozmiarów, by były lepiej widoczne (m.in. Wyspę łzę Joanny Bator). Cóż, trzeba znajdować różne sposoby, by się przebić. Jako miłośnicy wycieczek postanowiliśmy odkryć, tylko częściowo dotąd odkryte, górskie oblicze Wilna. Minęliśmy panów na wielkich maszynach (jedni coś kopali, a inni coś obcinali) i udaliśmy się w góry…

      Najpierw weszliśmy (całkiem spore przewyższenie) na tzw. Górę Stołową. Rzeczywiście – szczyt, na którym w zamierzchłej przeszłości było grodzisko, okazał się wielką płaszczyzną przypominającą stół dla wielkoluda. Potem ruszyliśmy na widoczną z daleka Górę Trzykrzyską z białymi krzyżami projektu Antoniego Wiwulskiego. Jak wiadomo krzyże miały dramatyczną historię. Za czasów władzy radzieckiej wysadzono je w powietrze (smętne resztki oryginałów zachowano na zboczu jako pamiątkę niechlubnego czynu poprzedniej władzy). W 1989 roku krzyże zrekonstruowano, dzięki czemu znowu wznoszą się nad Wilnem.

       Pospacerowaliśmy po Górze Trzech Krzyży. Ja grzałam się w słoneczku, a Rysiek załatwiał jakieś służbowe telefony (bo na szczycie był dobry zasięg). Potem udaliśmy się w dolinę, gdzie przełamywała się przez łagodne wzgórza rwąca tu niby strumień górski Wilenka. Schodziło się po drewnianych schodkach. Niby wygodniej (bez błotka), ale czasem zdarzał się jakiś stopień zbutwiały lub jakiś taki zaklęśnięty… Oj, jubilatko, jubilatko – myślałam sobie w duchu – jak to dobrze, że wciąż masz siłę na takie wycieczki i jak to niedobrze, że poruszasz się teraz dwa razy wolniej

       W końcu zeszliśmy nad rzeczkę i, trzymając się jej brzegu, ruszyliśmy w stronę Zarzecza. Po drodze minęliśmy nowy budynek miejscowej ASP, szliśmy też (nie wiedząc o tym ) przez Ogród Bernardyński. Podobno jest tam pięknie, gdy kwitną rośliny. Tak nam powiedziała następnego dnia Krysia. Minęliśmy jeszcze, istniejące tam odkąd pamiętam, galerie i galeryjki artystów malarzy i rzeźbiarzy (dawniej były to squoty), słynną kamienną pralkę i parę innych rzeźb-instalacji. W końcu, trochę już zmęczeni, dotarliśmy do naszej knajpki z czerwonej cegły. Jadaliśmy tam zwykle na tarasie, patrząc na uroczą Syrenkę, moczącą ogonek w Wilence. Teraz w pobliżu Syrenki powieszono, pod mostem, huśtawkę. Pewnie po to, by siedząca nad wodą Syrenka mogła nocą, gdy nikt nie patrzy, przemieścić się na huśtawkę i zażyć nieco przyjemności.

      W knajpce z czerwonej cegły bywałam wiele razy. Gdy odwiedzałam Wilno zimą lub jesienią, pijałam grzane wino w sali z kominkiem. Teraz, w oczekiwaniu na obiad, zamówiliśmy sobie dla rozgrzewki miejscowe brandy. Trochę za mocno smakowało przypalanką, ale złe nie było. Obiad za to był tym razem imponujący i bardzo tutejszy. Wprawiliśmy w zdumienie zarówno kelnera, jak i sąsiadujące z nami turystki (Angielki, które też sobie nie żałowały różnych smakołyków), bo postanowiliśmy spróbować cepelinów – i tych z mięsem, i tych z serem. Skutek był taki, że kelner (widocznie nie chciał, by się pomieszały sosy) postawił przed nami cztery talerze. Niestety trochę na nich zostało. No i nie było już miejsca na deser…

     Wzmocnieni na ciele znów zaczęliśmy się wspinać, tym razem w górę Zarzecza. Dawniej, gdy tu bywałam, dzielnica ta, zamieszkała w znacznej mierze przez Polaków (to tutaj spędził swoje dzieciństwo i młodość na przykład Bernard Ładysz), gdzie słyszało się na ulicach język polski, była mocno nadszarpnięta zębem czasu. Ładne architektonicznie budynki z  XIX i początków XX wieku powoli zamieniały się w rudery. Wciąż czuło się tu jednak ducha przeszłości. Był to co prawda Bardzo Smutny Duch. Egzystował sobie, plącząc się po rozsypujących się z wolna podwórkach, na których – dla niepoznaki – młodzież urządzała sobie alternatywne wystawy i koncerty. Zarzecze okrzyknęło się nawet republiką artystów. Dla zabawy zaczęto bić własną monetę, której jakoś tam używano podczas koncertów. Bardzo Smutny Duch umierającego Zarzecza podrygiwał w rytm głośnej muzyki. Wygląda na to, że były to konwulsje przedśmiertne.

      Teraz Zarzecze znalazło się najwyraźniej w rękach deweloperów. To jeden wielki plac budowy. Domy odzyskują blask (choć często znaczna ich część jest wyburzana, zostaje tylko fasada). Na parterach już odbudowanych domów co krok natyka się człowiek na kolejny lokal gastronomiczny, salon urody, fryzjera lub jakieś fikuśne SPA.

       Rozglądając się wokół z wielkim zadziwieniem, doszliśmy do Cmentarza Bernardyńskiego. W 2005 roku został on poddany rewitalizacji (przyczynił się do tego prezydent Kwaśniewski). Udało się uratować ten zabytek polskiej przeszłości mniej więcej w połowie. Reszta niszczeje. Tuż obok cmentarza powstaje jakiś ogromny obiekt. Nie zorientowaliśmy się, co tam będzie, ale dźwigi były imponującej wysokości.

      Zarzecze opuszczaliśmy tajemnym przejściem, które kiedyś pokazała mi Krysia. Znów trafiliśmy nad Wilenkę. Przekroczyliśmy kładkę i, mijając dom Gałczyńskiego, dotarliśmy do kościoła Bernardynów.

        Klasztor jest teraz odgrodzony a i kościół można oglądać tylko częściowo (w czasie poprzedniej bytności wszystko było w trakcie rewitalizacji; oglądaliśmy wtedy przepiękne boczne kaplice; teraz zamknięte na cztery spusty). Wnętrze jest surowe, drewniane ołtarze ocieplają czerwoną cegłę, kryształowe sklepienia odsłonięto i oczyszczono. Potem zajrzeliśmy do św. Anny. Zawsze mnie zadziwiało, że tak finezyjna z zewnątrz, w środku jest lekko rozczarowująca. Jakby czegoś jej zabrakło…

     A pomnik Mickiewicza, projektu Jakubonisa, tym razem wydał nam się obojgu jakiś zmieniony. Wieszczowi jakby wyostrzyły się rysy. Garb mu się za to jakby nieco zmniejszył… Nawet zaczęliśmy się zastanawiać, czy to ten sam…

           Minęliśmy Kościół św. Michała (dawniej było tam Muzeum Architektury) i ulicą Bernardyńską, mijając dom Mickiewicza, ruszyliśmy niespiesznie (bo już ciut zmęczeni) w stronę naszego mieszkanka. Minęliśmy jeszcze (kolejny raz) Kościół św. Ducha  przy ul. Dominikańskiej a przedtem niewielką Kaplicę Miłosierdzia Bożego. To właśnie tam umieszczono, nie zważając na protesty społeczności polskiej, obraz Kazimirowskiego (powstały na podstawie widzenia św. Faustyny). Obraz od lat wisiał w Kościele św. Ducha (pamiętam to doskonale). To było jego miejsce. Jednak jest to tzw. kościół polski, choć do kościoła może wejść każdy, kto zechce, niezależnie od narodowości. Tu msze odbywały się (i trwa to nadal) po polsku. Postanowiono więc udostępnić obraz również innym mieszkańcom Wilna. Nie tylko Polakom. Takie było uzasadnienie. Obraz przeniesiono. Pozostał żal i gorycz. Polityka i polityczna poprawność nie uwzględniają takich niuansów jak przywiązanie do tradycji. Zwłaszcza gdy ta tradycja z wolna odchodzi w coraz skuteczniej zacieraną przeszłość.

       W końcu, zaglądając jeszcze w rozmaite zaułki i odnotowując rozmaite zmiany (zniknął na przykład Baras prie Univiersitieto, gdzie tworzyłyśmy z koleżankami – filozofkami scenariusze zajęć, trochę się przy tym kłócąc i pijąc duże ilości kawy), dotarliśmy do naszej przystani.

    Po krótkim odpoczynku znów wyszliśmy na miasto. Chcieliśmy posłuchać bluesa (była informacja w Internecie), ale zniknął nam adres. Trochę pokręciliśmy się więc po Alei Giedymina (dawniej Mickiewicza, a przez jakiś czas – Stalina). Porozglądaliśmy się po eleganckich wystawach sklepów różnych światowych marek. Potem wróciliśmy na Stare i Miasto i na ulicy Zamkowej trafiliśmy na bluesa. W piwniczce. Fajnie śpiewał pan bluesman. Ale bardziej nam się podoba Noel Coutz. Rysiek wysączył sześć szklaneczek piwa (w różnych rodzajach). Szklaneczki były niewielkie, ale i tak, ustawione na tacce w równym szeregu, robiły spore wrażenie. Ja poprzestałam na herbacie (bardzo dobrze zaparzonej w porcelanowym imbryczku). Do domu dotarliśmy po północy, Zasnęłam jak zabita. Bolały mnie łydki. To po tych drewnianych schodkach.

     Rankiem, po lekkim śniadaniu, udaliśmy się na róg, na kawę. Ale baras był zamknięty. Żeby się nikt nie dobijał wyjęto klamkę z drzwi. Jaka pomysłowość! Ponieważ jednak słońce nadal świeciło a ja zostawiłam w domu okulary, musieliśmy jeszcze na chwilę wrócić. Okazało się, że tymczasem baras otwarto a pan barman przywitał nas z uśmiechem (zajrzeliśmy tu znowu wieczorem na piwko – Rysiek i starkę – ja – przed snem), jak znajomych. Pobiegliśmy (znów intuicyjnie, bo wcale tego nie planowaliśmy) w stronę Hali Targowej, gdzie nabyliśmy trochę smakołyków, przemaszerowaliśmy pod Ostrą Bramą i wróciliśmy na chwilę do domu, by zostawić zakupy.

      O 13.00 byliśmy umówieni pod katedrą z moją Krysią. Zaprosiła nas na obiad do Nehringi (poprzedniego wieczoru mijaliśmy ten lokal, spacerując aleją Giedymina). To restauracja z tradycjami. Spotykały się tam i spotykają się nadal różne znane osobistości ze świata wileńskiej kultury i nauki. Krysia pokazała nam dyskretnie eleganckiego, starszego pana. – To znany architekt. Ma tutaj swój stały stolik. – usłyszeliśmy. Lokal jest przestronny, jasny. Podłoga z mozaiki kamiennej, drewniane wykończenia, białe obrusy. Schludny minimalizm. Tutaj trochę zatrzymał się czas. Tak jakby znów człowiek znalazł się w latach siedemdziesiątych. Tylko, że wtedy nie byłoby nas stać na Nehringę ani żaden lokal w jej typie… Zjedliśmy smaczny obiad (Krysia i ja – bliny z wędzonym łososiem, podane oczywiście z gęstą śmietanką, Rysiek – kartacze). Wypiliśmy butelkę białego wina i udaliśmy się na spacer.

    Zadziwiła mnie ulica Wileńska. Przedtem była to typowa ulica do mieszkania. Teraz jest na niej mnóstwo knajp i knajpek, pubów i barasów. Ruch. Miasto żyje. Po krótkiej przerwie w naszym lokum pojechaliśmy na Jerozolimkę, gdzie mieszka Beata ze swoją wileńską rodziną – mężem artystą (Jerozolimka to dzielnica artystów) i synkiem (pewnie też będzie artystą, bo już teraz, a ma dopiero osiem lat, kapitalnie maluje). U Beaty spędziliśmy całe popołudnie i wieczór. Było… promiennie! Czułam się tak, jakby czas się zatrzymał. Beata (podobnie jak Krysia) uraczyła nas tortem urodzinowym (znowu na moją cześć). Gadaliśmy, śmialiśmy się a w końcu zaczęliśmy grać z synkiem Szymkiem w bardzo fajną grę karciano-planszową. Gra rozwija wyobraźnię i inteligencję. Ćwiczy skojarzenia. Jest równie ciekawa dla dzieci, jak i dla dorosłych. A to rzadkość. Szkoda, że nie dostanę jej w Polsce. Wieczór był z tych, co to się je będzie długo pamiętać. Pełen dobrej energii i uśmiechu.

     Po powrocie do domu (a było już po 22.) wyskoczyliśmy jeszcze na chwilę – pożegnać Ostrą Bramę i obiec nasze uliczki, po których tym razem kłębiły się tłumy (piątkowy wieczór) No i odwiedziliśmy nasz baras, w którym teraz było mnóstwo ludzi a i klamka była na swoim miejscu. Około północy zalegliśmy. Rankiem zebraliśmy się dość żwawo i poszliśmy na poranną kawę do sympatycznej sieciówki na ul. Niemieckiej (baras o 9. rano jeszcze był pozbawiony klamki). Jeszcze spojrzenie na św. Mikołaja… Jeszcze spojrzenie na podwórko, które już się trochę stało nasze. Do widzenia, Wilno! Wagary nieuchronnie dobiegają końca…

 

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.