Kiedy przybyłem do tej doliny,
Dzień miał się już ku zachodowi.
Słońce na mojej stało wysokości
Na widnokręgu tam po drugiej stronie
I można było jego blask łagodny
Nareszcie znosić bez mrużenia powiek.
Dolina zaś leżała w długich cieniach
Między górami sinoniebieskimi;
Cicho i spokojnie – (…)
(Edward Stachura, Dolina w długich cieniach. (w:) Edward Stachura, Piosenki. Wyd. Pojezierze. Olsztyn 1980. s. 29)
Bieszczady ze swoimi połoninami, ciągnącymi się gdzieś w nieskończoność wśród morza lasów, dolinami, gdzie jeszcze – wydawało się – pobrzmiewają echa mowy Bojków (w ich sadach wciąż rosły dziczejące z wolna jabłonie) to była dla mojego pokolenia Kraina Wolności. Tam można było (a przynajmniej tak się wydawało) mówić i robić, co się chce. Na pewno zaś można było uciekać przed szarością dnia codziennego (niezrozumiałą dla dzisiejszego pokolenia), śpiewać piosenki Stachury, Kaczmarskiego (albo swoje własne), wsłuchiwać się w odgłosy legendy Marka Hłaski (i dzikich zwierząt), brodzić w morzu jagód i wpatrywać w zagadkową nieskończoność przestrzeni.
W Bieszczadach można się było zgubić i zagubić. Tam każdego wieczora jakiś chłopak całował jakąś dziewczynę nad jakimś strumieniem, w blasku księżyca… Nie zawsze chadzało się po szlakach… Nie zawsze dlatego, że te dopiero były wytyczane. Po harcerskiej akcji Bieszczady 40 zostały bazy, w których można było znaleźć schronienie i nocleg. Kolejka wąskotorowa wciąż jeszcze woziła wędrowców, węgiel drzewny i smolarzy – wypalaczy węgla (zdarzali się tam dezerterzy z Ludowego Wojska Polskiego, rozmaite wolne duchy i grupka zwykłych, mniej lub bardziej groźnych, bandziorów, kryjących się przed srogim ramieniem ludowej sprawiedliwości).
To w Bieszczadach rozgrywa się akcja polskiego westernu Wilcze echa. Nieziemsko przystojny Bruno O`Ya o prostokątnej szczęce komiksowego, szlachetnego bohatera rzuca tęskne spojrzenia na śliczną Irenę Karel (w zgrabnych oficerkach i spódniczce przed kolana), bije się z młodziutkim, mocarnym Markiem Perepeczką (którego w końcu bierze pod opiekę) i pokonuje bandytów ubranych (o zgrozo!) w mundury Milicji Obywatelskiej. Wszystko na tle przepięknie sfotografowanych gór (autorem zdjęć był Stanisław Loth), po których bohaterowie hasają na rączych koniach. Do tego wspaniała, bardzo westernowa muzyka Wojciecha Kilara. Film obejrzałam (jako dziewczynka) w kinie Przodownik we Wrocławiu, w roku 1968… Nieziemsko przystojny przybysz z Estonii, Bruno O`Ya zamieszkał we Wrocławiu i raz widziałam go nawet na ulicy Świdnickiej. Kino „Przodownik” już nie istnieje. Tamtej mnie też już nie ma (choć wciąż jestem ta sama, ale nie taka sama…)
W Bieszczadach byłam w czasie studiów, w epoce, kiedy nosiło się na nogach pionierki (lub vibramy, jeśli ktoś miał szczęście…), na grzbiecie kangurki a na plecach brezentowe plecaki. Przedreptałam wtedy sporo – najważniejsze szlaki bieszczadzkie. Raz miałam jechać kolejką, ale (z jakiegoś niejasnego dziś powodu) akurat tego dnia nie kursowała. Kilkanaście kilometrów szłam (wraz z grupką studentów) po torach, skacząc po kolejowych podkładach i udając dla zabawy odgłosy lokomotywy… Takie tam igraszki…
W tym roku, bardzo specjalnym – niebezpiecznym, depresyjnym i pandemicznym umówiliśmy się z dreptakami (zebrała się ósemka chętnych plus dwoje, którzy pojawili się tylko na chwilkę) i postanowiliśmy zastosować się do rady Wojtka Młynarskiego. Powiedzieliśmy sobie: Po prostu wyjedź w Bieszczady! Na parę dni… Trzeba przecież jakoś żyć. Oddychać. Patrzeć. Nie oszaleć.
Chcieliśmy sprawdzić, czy znowu będzie jak w piosence Jacka Kaczmarskiego: Tutaj jesienią jak w rajskim ogrodzie/oprócz istnienia nic cię nie obchodzi/przyjeżdżaj w Bieszczady. Koleżanka zarezerwowała noclegi w domkach, w Smereku, gdzie zjechaliśmy z Kolegą Małżonkiem w niedzielne, późne popołudnie: Słońce na (naszej) stało wysokości/Na widnokręgu tam po drugiej stronie/I można było jego blask łagodny/Nareszcie znosić bez mrużenia powiek (…)
Rozlokowaliśmy się wygodnie w dwóch domkach położonych w niewielkiej kolonii, kilkaset metrów powyżej szosy (podjazd, a zwłaszcza zjazd – z pieca na łeb), przy tak zwanej Wielkiej Pętli Bieszczadzkiej. Jeden domek (nasz i Walców) miał w sobie coś z klimatu dawnych lat… Niewielki, drewniany, z przyciasną kuchnią, maleńkimi, przytulnymi pokoikami, w których się człowiek trochę obijał o ściany. Z tarasu (niedużego) na pięterku świeciły w oczy gwiazdy (w nieprzebranej ilości) – w nocy, a o poranku roztaczał się widok na szczyt Smereka i Połoninę Wetlińską. Drugi domek – znacznie bardziej luksusowy i przestronny – szczycił się sporym tarasem i dużym salonem, gdzie w bezpiecznej (w miarę…) odległości mogliśmy spędzać w dreptaczym gronie wieczory, popijając wino i patrząc w płonący na kominku ogień.
W poniedziałek ruszyliśmy na pierwszą wycieczkę. To było (zważywszy na wiek uczestników wyprawy) całkiem spore wyzwanie. Wdrapaliśmy się na Smerek a stamtąd poszliśmy dalej… Potem znowu dalej i dalej, i dalej… I tak się jakoś stało, że przeszliśmy calutką Połoninę Wetlińską. Szlak (sprawdziłam potem na krokomierzu) liczył 25,5 km. Całkiem nieźle jak na bandę – było nie było – staruszków. Co prawda dreptaków, ale jednak…
Przestrzenie bieszczadzkie się nie zmieniły. Widoki – tak samo jak kiedyś – zapierają dech w piersiach. Tylko czasy pustki odeszły w przeszłość. Zniknęła też legendarna Chatka Puchatka (jest w przebudowie). Na trasie mijaliśmy bardzo wielu turystów. Byli w różnym wieku. Sporo, takich jak my, weteranów (wciąż grają w zielone…), no i bardzo dużo młodych i bardzo młodych ludzi. Niektórzy wędrowali z dziećmi. Większymi, podążającymi dzielnie za rodzicami i całkiem niedużymi, umieszczonymi w zgrabnych nosidełkach. Przypomniały mi się dawne, górskie wędrówki, podczas których Nasza Najstarsza Pociecha zajmowała miejsce w nosiłkach, kupionych – chyba – w Czechosłowacji! (był kiedyś taki kraj…), topornych i ciężkich… Wszyscy pozdrawiali się na szlaku. To było miłe i naturalne. Takie jak kiedyś, takie jak zawsze – w górach… Przestrzeń otwarta i dość silny wiatr, więc wszyscy czuli się bezpiecznie. Daleko od zamkniętych pomieszczeń i ciasnoty miasta. Żadnych maseczek na szlaku. Bieszczady – jak dawniej – okazywały się Krainą Wolności… W końcu trzeba było zejść w doliny…
Solidnie zmęczeni (ale z poczuciem satysfakcji) dotarliśmy do knajpki, położonej blisko parkingu, gdzie (na świeżym powietrzu) zjedliśmy obiad. Cywilizacja… Samochody, karty płatnicze… Można kupić zabawną, bieszczadzką koszulkę (z rysiem – wiadomo, dlaczego!). Mamy wiek XXI.
Przy wieczornym winku powstała idea, by następnego dnia skoczyć nad Zalew Soliński i popływać żaglówką. Pomysł się spodobał. Ja byłam wręcz zachwycona, bo w tym roku nie udało mi się spędzić ani dnia na Mazurach. Po porannej kawce na tarasie i śniadaniu zjedzonym przy stole, który panowie ustawili na trawie przed naszym małym domkiem (można było cieszyć oczy widokiem gór!) pojechaliśmy do Soliny.
Widziałam to miejsce dawno temu, podczas wycieczki, którą – jako jedenasto- czy dwunastoletnia dziewczynka – odbyłam z tatą. Zapora robi wciąż spore wrażenie (choć mieliśmy już za sobą widok potężnej hydroelektrowni czarwackiej w Uzbekistanie, wyższej dwa razy od naszej Soliny). Pospacerowaliśmy po niej a potem, przemykając się pomiędzy straganami, obficie zaopatrzonymi w pamiątki, przeważnie mniej niż bardziej gustowne, odkażając co chwila ręce i – od czasu do czasu – wystawiając nosy spod maseczek dla zaczerpnięcia powietrza, udaliśmy się na parking a stamtąd do pobliskiego Polańczyka.
Wypożyczenie jachtów okazało się proste. Nikt, co prawda, nie wziął ze sobą żeglarskiego patentu (bo idea zrodziła się poprzedniego wieczora, przy winie), ale wystarczyło napisanie stosownego oświadczenia i uiszczenie stosownej opłaty. Dwie żaglówki i ruszamy na podbój Zalewu! Pogoda wymarzona. Wiatr wiał z wystarczającą siłą, by przemierzyć akwen (całkiem spory!) w te i z powrotem. Ponieważ wrześniowe słońce okazało się wyjątkowo łaskawe, postanowiliśmy urządzić sobie kąpiel. Kotwice zostały rzucone z dala od niezbyt gościnnie wyglądających brzegów, po czym dreptactwo wdreptało gremialnie do wody. Była całkiem ciepła. Z wierzchu. Gdy kończyna zeszła podczas pływania nieco niżej, czuło się chłód głębiny. Było cudownie – spokojnie i słonecznie. Gdzieś za nami zostały troski, strach i napięcia poprzednich tygodni.
Syci wrażeń powróciliśmy w końcu do portu i dość niebezpiecznie zatłoczonego Polańczyka. W licznych knajpkach siedzieli sobie ludziska i przy – odkażanych na okrągło – stolikach czekali na swoje wykwintne dania… My postanowiliśmy uciekać jak najprędzej! Po drodze stanęliśmy przy pizzerii, gdzie nam zaserwowano (nie było innych gości!) doskonałe pizze. Jak to na bieszczadzkim szlaku!
Wieczorna narada i mamy plan na dzień następny. Przejedziemy się kolejką wąskotorową. Mnie, osobiście bardzo ten pomysł odpowiadał, bo zetknęłam się z bieszczadzką wąskotorówką, maszerując po torach…
Przybyliśmy do Majdanu, skąd ruszała kolejka, która od 1997 roku funkcjonuje wyłącznie jako atrakcja turystyczna. Tłok był straszliwy. Widok zamaskowanych miłośników kolejnictwa wąskotorowego mógł przyprawić o zawrót głowy. Mimo wszystko kupiliśmy bilety i wdrapaliśmy się do wagoników, które – na szczęście – były otwarte. Wietrzenie zapewnione. Postanowiliśmy zaufać (uff, uff), że żaden paskudny wirus nie wybierze się z nami na tę wycieczkę. Okazała się ona wyjątkowo malownicza. Jechaliśmy przez dzikie lasy i polany. Celem była osada Balnica, gdzie pociąg zatrzymał się na dwudziestominutową przerwę. W normalnych czasach można by pewnie wstąpić do barku na słowackie piwko (dawniej było tu piesze przejście graniczne). Blisko torów znajdował się bowiem niewielki budynek (kiedyś strażnica) z różnymi smakołykami. Teraz, z powodu tłumu, nikomu z nas taka myśl nie przyszła do głowy. Natomiast Kolega Małżonek – osoba uzależniona od ciągłego ruchu – udał się do pobliskiego lasu i zaczął się wspinać w górę, bo takie ma odruchy (zdaje się, że zamierzał znaleźć znajdujące się gdzieś tutaj święte źródełko…). Długo nie wracał. Pociąg zaczynał się już zbierać do odjazdu, a Kolegi Małżonka ani śladu. Zaniepokojona, poprosiłam maszynistę, by dał dodatkowy sygnał. Po chwili Kolega Małżonek, lekko zdyszany, wyłonił się z lasu i zgrabnie wskoczył na schodki (już zamkniętego) wagonu… Źródełka nie znalazł, ale natknął się na tablicę instruującą, jak się zachować podczas spotkania z niedźwiedziem (na szczęście do spotkania nie doszło).
Przejażdżka Bieszczadzką Kolejką Leśną była, mimo tłumu, pełna uroku. Miniaturowe wagoniki ciągnęła Lokomotywa LY D2 (z wysokoprężnym silnikiem i hydrauliczną przekładnią; takie cuda techniki produkowano w Rumunii w latach 1973 – 1983, jak potem przeczytałam). Na drugiej trasie – do Przysłopu – kursowała kolejka obsługiwana przez czajnik, stareńki parowóz Kp4 (sfotografowałam go z samochodu, w porannej drodze do Cisnej-Majdanu). Miałam wrażenie, że jestem znowu małą dziewczynką, która znalazła się na koloniach i jedzie sobie śmiesznym pociągiem w nieznane…
W drodze powrotnej wstąpiliśmy do, poleconej nam przez przyjaciół (musieli nas, niestety, opuścić wcześniej) oberży Biesisko, malowniczo i gustownie urządzonej, gdzie zjedliśmy smaczny obiad (były, m.in. pstrągi i danie lokalne – fuczki, czyli łemkowskie placki z dodatkiem kiszonej kapusty).
Wieczorem pospacerowałam jeszcze samotnie po okolicy naszych domków, wspinając się lekko w górę i nie mogąc oderwać oczu od tańczących nad górami wieczornych mgieł…
Następnego dnia wybraliśmy się na wycieczkę pieszą (bo ileż można leniuchować?…). Tym razem przedreptaliśmy drugą bieszczadzką połoninę – Caryńską. Trasa była znacznie krótsza (zaledwie ok. 15 km), nieco mniej męcząca, za to – wiatr silniejszy. Trzeba się było porządnie opatulić w kurtki i kaptury. Widoki… Nie podejmuję się ich opisywać. Tam zaczyna się jakoś rozumieć trudne pojęcie nieskończoności…
Wieczorem – jak zwykle – krótka narada nad mapą i decyzja, by odbyć wycieczkę pieszą, ale, tym razem, po płaskim terenie. Czekała nas trasa, zwana w przewodnikach „do źródeł Sanu” (choć jego źródła są już na terenie Ukrainy). Pamiętałam (z zamierzchłej przeszłości), że szłam tą trasą (albo jakąś zbliżoną…), kiedy istniały tam jeszcze resztki ludzkich osiedli. Po niechlubnej Akcji Wisła, kiedy to, nie licząc się z czymś tak nieistotnym jak dorobek całego życia, nie mówiąc już o ludzkich uczuciach, emocjach i zdrowiu, wysiedlono z terenu Bieszczad (a także znacznej części Beskidów) ludność łemkowską i bojkowską.
Teraz, wciąż patrząc na wspaniałą przyrodę i grzejąc twarze w promieniach wrześniowego słońca, szliśmy drogą, gdzie dawniej były wsie. Czasem na poboczu został przydrożny krzyż. Na nowo oznaczono stare studnie. Zawieszono tablice informacyjne. Przy nieistniejącej już wsi Beniowa zajrzeliśmy na niewielki cmentarz, gdzie można było zauważyć parę zapadających się mogił, zarysy fundamentów dawnej kaplicy i starą chrzcielnicę. Z dala dobiegał świst pociągu. Jechał już po ukraińskiej stronie… Szlak wiódł przez malownicze uroczyska, kładkami prowadzącymi ponad bagnem, łąkami i lasami. Szliśmy, wdychając krystaliczne powietrze i dziwiąc się, że wciąż tu tak zielono, choć to przecież wrzesień… Ta wycieczka była pewnego rodzaju spojrzeniem w studnię czasu. Na szczęście studnia ta była opromieniona słońcem.
Na parkingu w Bukowcu (kierowcom na zawsze pozostanie w pamięci mrożąca krew w żyłach droga szutrowa do Bukowca, którą pokonali rano, po zjeździe z Wielkiej Pętli Bieszczadzkiej w Stuposianach; oj, łatwo nie było!), gdzie wróciliśmy po paru godzinach wędrówki, czekała nas miła niespodzianka w postaci punktu sprzedaży pamiątek. W odróżnieniu od napotkanych wcześniej bieszczadzkich miejsc pamiątkowych tutaj królowały książki – bardzo ciekawe, dobrane według klucza tematycznego (Bieszczady i szeroko pojęta przyroda). Ja (z przyczyn zawodowych) zwróciłam oczywiście uwagę na książki dla dzieci. Wybrano naprawdę dobrze! Była też ładna ceramika. Żadnej szmiry. Wszystko – piękne!
W drodze powrotnej (robiło się coraz chłodniej) zatrzymaliśmy się jeszcze w Smolniku, miejscu, którego po prostu nie można było przegapić – przy drewnianej cerkiewce św. Michała Archanioła, wybudowanej pod koniec XVIII wieku przez Bojków. Ludność Smolnika i Procisnego wysiedlono stąd do Hawriłowki (na Ukrainie). Wierni, wyjeżdżając z ojczystej ziemi, zabrali ze sobą część świętych ikon. Cerkiew znalazła się w latach pięćdziesiątych pod zarządem powstałego tu PGR-u (przechowywano w niej siano), choć jeszcze w 1956 roku wisiało tu trochę oryginalnych ikon. Po wielu rozmaitych działaniach rewitalizowano zabytek; w 2013 roku wpisano go na Listę Światowego Dziedzictwa UNESCO. Dziś jest to, rzecz jasna, kościół rzymsko-katolicki. W świątyni zachowała się pewna część starej polichromii. Carskie Wrota i tabernakulum pochodzą z innych świątyń. Wnętrze przyozdobiono niesamowitymi żyrandolami zrobionymi z poroży. Budynek bardzo pięknie prezentował się w promieniach słońca, które pomaleńku kończyło swoją dzienną drogę. Zupełnie jak my. Moim odkryciem była maleńka rzeźba, znajdująca się w otoczeniu świątyni – rozczulający diabełek-dziecko (przypomniała mi się od razu opowieść Marii Ewy Letki…), nad którym bezlitośnie (niestety) pastwi się jakiś – zapewne – święty…
Mimo, że nasza ostatnia bieszczadzka wycieczka nie była, w porównaniu z wyczynami górskimi, zbyt długa (przeszliśmy około 10 km), czuliśmy zmęczenie. Z przyjemnością zjedliśmy smaczną obiado-kolację w sympatycznej, urządzonej oryginalnie i gustownie Karczmie Paweł nie Całkiem Święty, znajdującej się stosunkowo blisko naszych domków a potem z niejaką ulgą powróciliśmy do siebie.
Wieczór spędziliśmy w salonie, przy kominku. Zrobiło się bardzo zimno. Mimo wina było trochę smętnie… Następnego dnia mieliśmy wyjechać… No i nikt nie wiedział, kiedy się znowu spotkamy…
Rankiem, po spakowaniu rzeczy i śniadanku z widokiem na góry (stół, tradycyjnie, został ustawiony na trawie) pobiegliśmy jeszcze we dwoje z Kolegą Małżonkiem na miejsce, gdzie niegdyś, przy bojkowskiej cerkwi znajdował się cmentarz. W 2008 roku mieszkańcy wsi Smerek oznakowali jego teren. Spacer dający do myślenia… Tak niewiele zostaje po ludziach. Przyroda bierze miejsca pamięci w swoje posiadanie. W dodatku padał deszcz…
Jeszcze chwila. Jeszcze nie wyjeżdżamy. No jeszcze wpadnijmy na kawę do Pawła Nie Całkiem Świętego…
Jeszcze przejedźmy przez Cisną, rzucając (już tylko z daleka) okiem na Siekierezadę, najsłynniejszy chyba bar w Bieszczadach, nawiązujący nie tylko do powieści Stachury, ale i do legend o bieszczadzkich drwalach, smolarzach, śpiewających poetach i włóczykijach…
Żal stąd wyjeżdżać. Żal…
Dzięki Haniu. Przywołałaś piękne wspomnienia.