Telefon

 

  Było to w czasach, zdawałoby się dzisiaj prehistorycznych,  kiedy to w domach na naszym osiedlu nie było telefonów.

         Oczywiście każdy kontakt  ze  światem  zewnętrznym  staje  się  w takiej  sytuacji  problemem, ale, prawdę  mówiąc,  jest  nim  tylko  na samym początku. Człowiek, przyzwyczajony  do tego, że odkąd sięga pamięcią,  miał  w  zasięgu  ręki  ten  zacny, pożyteczny wynalazek pana Bella, początkowo zupełnie  nie  jest  w stanie pogodzić się  z  myślą,  że  teraz  wszystkie  albo  prawie wszystkie  sprawy  trzeba  załatwiać  osobiście.

      Taki   człowiek wyobraża sobie, że nogi wyciągnie ze zmęczenia, że  połowę  rzeczy pilnych zawali, że się wszyscy na niego poobrażają. Brak  telefonu w mieszkaniu traktuje jak życiową katastrofę. Jednak i tutaj potwierdza się znana  prawda,  że  do  wszystkiego można się przyzwyczaić.

       Tak więc, po pierwszym szoku, zaczęłam  załatwiać  większość  spraw drogą rowerową, dopóki jakiś ślepawy złodziej nie  sprzątnął spod drzwi mieszkania mojego składaka, jeszcze panieńskiego a co za tym idzie – mocno  nadgryzionego zębem czasu. Odtąd moja  więź  międzyludzka  została  w bolesny sposób rozluźniona…

         Zaczęłam jeździć  autobusami,  chodzić  na  piechotę… Tłumaczyłam sobie,  że  spaceruję  dla  zdrowia, że brak telefonu to nie największe nieszczęście, jakie może się przytrafić, że z  ludźmi    przyjemniej rozmawiać patrząc im w twarze.

       Bywają jednak w życiu  takie  sytuacje,  kiedy  telefon  naprawdę bardzo, ale to bardzo się przydaje. Co robić –  żadne  pokrętne  tłumaczenia,  w  rodzaju: przynajmniej  nikt  mi  nie  przeszkadza  tasiemcowymi zwierzeniami, nie mogą  stanowić  uczciwego pocieszenia…

         Tak się kiedyś  zdarzyło,  że  nasz  sześcioletni  wówczas  synek pokasływał od jakiegoś czasu. Trwało to i trwało, ale nie było  na tyle niepokojące, by biegać do lekarza. Ja w każdym razie uważałam się za osobę doświadczoną i przy drobnych  niedyspozycjach  dzieci radziłam sobie  sama.  Postanowiłam  i  tym  razem  leczyć  Małego domowym sposobem.

      Był piątkowy wieczór. Mój mąż robił swoje słynne pomiary albo też hodował kryształ, a ja siedziałam w domu z dziećmi, poprawiałam  wypracowania  i,  pomiędzy  jednym  a drugim błędem, myślałam, jak tu poradzić sobie z kaszlem  naszego pierworodnego.

      Oczywiście  zamierzałam  wykurować   nieświadomego moich zapędów pacjenta przez weekend,  ażeby  móc  w  poniedziałek posłać go do przedszkola. Nie chciałam brać zbyt  wielu  zwolnień, koniec roku zbliżał się wielkimi krokami, nad moimi  ósmoklasistami  wisiało  widmo egzaminu wstępnego, nie mogłam ich  przecież  teraz  zostawiać  na pastwę  losu… Babci  też  nie  miałam    ochoty   eksploatować w nieskończoność. Co  by  tu  wykombinować?

     Zaczęłam  przebiegać  w myślach wszystkie przyjaciółki z dziećmi w podobnym  wieku… Gdzie by tu szukać pomocy?… Jest!  Ludka!  Tak!  Nie  dalej  jak przedwczoraj  opowiadała  o  jakimś  fantastycznie   skutecznym preparacie, przywiezionym dopiero co z Austrii. Podobno  wystarczy zaserwować małolatowi parę inhalacji i problem z głowy.  Jej  Mały przestał kasłać po trzech inhalacjach. Kto jak kto,  ale  Ludka z pewnością nie odmówi mi pomocy. Trzeba działać natychmiast.  Jutro byłyby ze  dwa  wdychanka,  zostaje  jeszcze  na  wszelki  wypadek niedziela. No tak, to mogłoby wystarczyć…

      Dzieci śpią jak aniołki. Lekko uchylone  okno…  Trzeba  je  tak zostawić, bo inaczej zrobi  się  duszno,  Mały  zacznie  kasłać  i istnieje pewne niebezpieczeństwo, że w końcu obudzi   siostrę.   Gaz   wyłączony,   radio    zgaszone.  Dzieci zostają same. Co na to poradniki? Hm… Zapomniałam…

   Zapas pięciozłotówek wędruje do kieszeni. Ostrożnie przekręcam  klucz  w zamku.

        Mam nadzieję, że najbliższy automat będzie działać… Niestety, automat w pobliżu naszego bloku  ma  urwaną  słuchawkę. Stwierdzam  to  równocześnie  z   jakimś   wysokim, przystojnym, przyodzianym w szpanerskie joggingowe ubranko  brunetem, który  też najwyraźniej miał zamiar dzwonić. Ruszamy oboje  w  stronę  innego telefonu.  Wstępuje  we  mnie  nieco  przykurzony  Duch  Sportu i postanawiam przechytrzyć przystojniaczka. Przechodzę przez  klatkę schodową, a nie każdy wie, że w ten  sposób  można  sobie  skrócić drogę, i wypadam z drugiej strony, a tam biegiem rzucam  się  w kierunku następnego automatu. Gnam co koń wyskoczy, ścigana  wizją kaszlącego Synka i płaczącej wniebogłosy Córeczki. Lekka zadyszka. Dopadam telefonu. Mój brunet dopiero w tej chwili wyłania się  zza zakrętu… Nie ma co. Z formą źle nie jest!

    Podnoszę słuchawkę. Co to? Uderzam wściekła w pudło. Na nic! Telefon jest głuchy.  Nie ma  sygnału.  Odwieszam  słuchawkę. Powoli wyrównuję   oddech. Tymczasem brunet zbliża się szybkim  krokiem,  ale  już zapewne widzi  (po mojej postawie…), że sprawa ma się beznadziejnie. Spogląda   z  pewną sympatią, zrodzoną, zdaje się, ze zwykłej ludzkiej  solidarności,  i przypomina o istnieniu automatu po drugiej stronie ulicy,  już  na sąsiednim osiedlu. Dziękuję, a w myślach  liczę  minuty,  dzielące mnie od wyjścia z  domu…

      Czuję,  że  przystojniak  lustruje  mnie tymczasem  męskim  okiem,  więc robi mi się  cokolwiek   głupawo, tym bardziej że przypominam sobie o podrapanych po  łokcie  rękach. Musi  to  wyglądać,  jakbym  stoczyła  ognistą  walkę   z   jakimś drapieżnikiem,  a  to  tylko   rezultat   zbierania   agrestu… No nieważne.

      Cały czas odliczam nerwowo minuty. Gdyby nie ten kaszel  Małego,  pewnie  bym  się  nie  denerwowała. Zdesperowana  wyobraźnia  podsuwa  mi  tymczasem   obraz Naszej Najstarszej Pociechy, wypluwającej właśnie  maleńkie, delikatne płucka i  naszej Jedynej  Córeczki  płaczącej wniebogłosy  i  usiłującej  otworzyć  drzwi  balkonowe  na  naszym ulubionym szóstym piętrze  (co  jej  się  właśnie  w  tych  dniach zaczęło udawać). Zagryzam jednak wargi. Dzieci  Z  PEWNOŚCIĄ  śpią sobie w najlepsze. Przecież Małej nie obudzi nawet armata! Wiem  o tym. Przecież o tym wiem!

     Zerkam na mojego  bruneta  w  dresie,  i postanawiam  więcej  się  nie  wygłupiać – dość  tych  wyścigów. Potulnie daję się poprowadzić do owego zbawczego automatu. Nie pamiętam, gdzie jest. Już  z daleka widzimy, że nie ma przy nim żywego ducha.  Z  doświadczenia wiem, że to nie wróży niczego dobrego… I rzeczywiście.  Podnoszę z resztkami nadziei słuchawkę, mój partner taktownie odsuwa się  o dwa kroki, i słyszę dyskotekową muzykę. Modern Talking –  ulubiony zespół Małego. No  dobra!  Ale  dlaczego  przez  telefon??

      Brunet rozkłada bezradnie ręce  i  stwierdza,  że  został  jeszcze  jeden automat, ten przy sklepie przemysłowym.  Zastanawiam  się, ile to czasu upłynęło od wyjścia z domu i postanawiam wracać. Z Ludką skontaktuję się jakoś jutro. Wcześnie rano. Nie ma innego wyjścia jak widać…  Napadnę  ją przed śniadaniem. Pewnie mi to wybaczy. Nastawię budzik na piątą…

       Wycofujemy się na nasze osiedle i przez  jakieś  dwieście  metrów idziemy obok siebie, narzekając  na  automaty,  telefonizację  i ogólnie złorzecząc.

       Wokół cisza. Od czasu do czasu przemyka pies z przytroczonym do  smyczy   właścicielem. Z   okien pada telewizorowa  poświata.  Posuwamy się skrajem osiedla. Mija nas autobus – jeszcze  dzienny, ale to już pewnie ten ostatni… Do  widzenia. Do  widzenia.

       Nic nie załatwiłam. Klnąc z cicha pod nosem, niechętnie wchodzę do swojego bloku. Oczekiwanie na windę. Przygotowane zawczasu  klucze ściskam w dłoni, jakby  to  mogło  przyspieszyć  jazdę  na  szóste piętro. Próbuję przekręcić klucz w zamku. Co to? Nie  rozumiem. Mróz przechodzi mi po  kościach.  Otwarte?  Popycham  drzwi gwałtownie, przyjmuję bojową pozycję…

     W  oświetlonym  rzęsiście  przedpokoju  stoi  mój  mąż.  Zdejmuje właśnie kurtkę. Po chwili rzuca mi nieśpieszne spojrzenie.

– Wiesz, widziałem cię  z autobusu. Kto to był ten przystojniaczek w dresie? Ktoś ze szkoły? Pracujesz z nim?…

        No tak, myślę z goryczą, nie ma to jak pobiegać sobie przed snem w męskim towarzystwie.

1983

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Jedna odpowiedź do “Telefon”

Skomentuj malg Anuluj pisanie odpowiedzi

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.