Ciężki wózek z kilkumiesięczną Córeczką, Synek na swoim ukochanym rowerku, bez którego nigdzie się nie rusza… Przeprawiamy się przez jezdnię. Kółka, jak zwykle, grzęzną w rowku pod krawężnikiem. Krótka szarpanina z wózkiem i z rowerkiem… No, jest dobrze…
Jeszcze tylko droga przed Wydziałem Weterynarii i już za chwilę znajdziemy się w gąszczu uliczek, wiodących do Parku Poety (taką nazwę nadał terenom wokół SGGW nasz inteligentny pierworodny, gdy usłyszał, że mieszkał tutaj ongiś Julian Ursyn Niemcewicz – poeta).
Mały szaleje na swoim Reksiu, Córeczka śpi sobie swoim zwyczajem w najlepsze, ze mnie pot leje się strumieniami i marzę tylko o tym, by wreszcie dopaść cienia.
Teraz przed nami alejka, do której dociera zaledwie odrobina słońca. Przyspieszam kroku, żeby czym prędzej przysiąść na wolnej ławeczce. Będzie trochę spokoju… Wyładowuję niezliczone ilości rzeczy, które muszą koniecznie być pod ręką – paczki z kanapkami, rozmaitej wielkości buteleczki z piciem, słone paluszki, chrupki kartoflane, gumową piłkę, ostatni krzyk mody, czyli resoraka, płócienną czapeczkę, kredki świecowe, ukochanego pajacyka i jeszcze mniej więcej ze dwadzieścia różnych innych przedmiotów. Wszystkie są bardzo, ale to bardzo potrzebne.
Kiedy wszystko zostaje rozmieszczone wokół mnie tak, żeby Mały sam mógł się obsługiwać, lokuję wózek z zawartością (Córeczka i pieluszki) w cieniu i już po chwili zagłębiam się w lekturze. Od czasu do czasu rzucam okiem na Synka, który na swoim Reksiu dokonuje brawurowej szarży na krawężnik i rusza gdzieś do bliżej nieokreślonego boju, wydając przy tym groźne okrzyki.
Wtem z cienia wyłania się On. Spogląda ku nam z wahaniem. W końcu zbliża się z wolna i uchyla nieśmiało kapelusza. Odkłaniam się grzecznie i odkładam książkę. Widzimy się w tym samym miejscu już nie po raz pierwszy.
Starszy Pan w płóciennym, staromodnym nakryciu głowy bywa tutaj widocznie równie często jak my. Już poprzednio zauważyłam, że krąży wokół. Dziś ukłonił się po raz pierwszy. Teraz także trzyma się w pobliżu, spogląda z uwagą i jakimś takim niezrozumiałym smutkiem-niesmutkiem, ale najwyraźniej nie ma odwagi zagadać…
Wygląda sympatycznie, więc uśmiecham się zachęcająco i wskazuję miejsce na ławeczce. Siada. Przygląda się dzieciom.
W końcu słyszę jego głos – jest w nim jakieś nieokreślone ciepło (coś, co znam z dalekiej przeszłości), ten głos ma w sobie także coś z miłego, delikatnego i swojskiego chrobotania starych drzwi.
„Taaak widzę że pani przychodzi tutaj na spacery ładne miejsce aaa ja też bym tu zabierał moją wnusię ja mam taką wnusię ma teraz prawie cztery latka taaka duża a mądre to to no taka mniej więcej jak ten tu chłopaczek ten pani też ładny nieźle mu idzie na takim rowerku jak kiedyś uczyłem moją córkę jeździć to ona płakała no trudno ją było przyzwyczaić do tego rowerka co się za nią nabiegałem a żona to tylko się śmiała taka z niej była wesoła kobieta nic tylko się śmiała przed śmiercią też się jeszcze do mnie zdążyła zaśmiać i mówi mi nie płacz teraz to siedzę u córki z tą wnusią to bym wychodził do parku ale mama tej wnusi to jest ta moja córka boi się pewnie myśli że nie upilnuję aaaa no bo to pani wie jak to z dziećmi trzeba uważać a ja już stary jestem taaak stary stary tu by sobie popatrzyło dziecko na roślinki na zwierzątka wiewiórkę można spotkać a i ludzie z takimi pięknymi psami tu przychodzą o o tamten pies to pewnie rasowy pewnie z tysiąc złotych kosztował więcej no może i więcej ja się tam nie znam na tych dzisiejszych cenach myśmy też mieli psa taki pekińczyk był ale niezupełnie rasowy za gruby był to go żona przezywała klucha kąpała tę naszą kluchę co dziesięć dni psa to nie można za często wie pani i jak go już wykąpała wysuszyła to ten hoop i już na łóżku zmyślna bestia wiedział że jak czysty to mu wolno teraz to ja jestem sam klucha też poszła do ziemi siedemnastu lat dożyła taaak przychodziłbym z tą moją wnusią ona tak lubi zwierzątka przynosi kiedyś z podwórka bo akurat było po deszczu żabki takie malutkie a mama to jest moja córka w krzyk że to paskudztwo i żeby na szufelkę i wyrzucić a ta moja mała wnusia to trzyma te żabki w rączkach i mówi po co na szufelkę a to takie śliczne mamusiu to ona chyba będzie kiedyś biologiem albo co dziecko to lubi takie różne stworzonka no wszystko co żyje ślimaczki też jej kiedyś pokazywałem ale córka nie pozwoliła wziąć do domu bo może to nabrudzić biedronki pokazywałem na parapecie i chciałem nauczyć biedroneczko leć do nieba przynieś mi kawałek chleba opowiadać chciałem jak to teraz babunia w niebie i biedroneczka to może do niej doleci ale córka to nie lubi jak tak rozmawiam mówi że dzieciakowi w głowie mącę i bajki opowiadam banialuki taaak ciasne te mieszkania wszystko słychać co kto mówi co kto robi trudno utrzymać porządek a tu jeszcze jakieś zwierzę jakby było ale to przecież też są stworzonka Boże ja to kocham wszystkie stworzonka no po prostu wszystko co żyje dla mnie to wszystko tak samo ważne koń pies słoń mucha no może wszy to nie lubię miałem w czasie wojny ale ślimaczki żabki biedronki to nie wszy no nie i nie można się o wszystko tak zaraz denerwować żona to spokojna była kobieta i wesoła ja tak sobie myślę że ona to czasem patrzy na mnie albo siedzi w jakimś innym stworzeniu i mnie chce trochę rozweselić jak wiewiórka skacze to sobie przypominam te nasze tańce za młodu tańcowało się no nie powiem lubiliśmy sobie poskakać jak to młodzi wesoła kobieta bo ja to zawsze widziałem różne złe rzeczy a ona to znowu zawsze wszystko obracała na dobre taak ja to sobie wychodzę teraz ciągle bo tutaj to jeszcze jakoś można oddychać no i nie tak ciasno a i tam mają luźniej trochę jak dziadek na spacerze no taaak żona to też lubiła wszystko co się rusza nawet much nie chciała zabijać bo to się tak rozgniata jakoś to może ją też boli a tę naszą kluchę to już bardzo lubiła no taak teraz to ja jestem zupełnie sam jak pani będzie wracała to niech pani pokaże synkowi taki czerwony murowany domek tam koło niego trzymają kaczki ale nie te nasze tylko takie kolorowe jakieś z Azji pekińskie zdaje się czy coś takiego kłaniam się pozdrowienia dla męża”.
Dźwignął się z ławeczki i dość szparko podążył w stronę głównej bramy. Coś spadło na moją złożoną książkę. Szyszka? Uniosłam głowę. Zza pnia wychyliła się ku mnie figlarna sylwetka wiewiórki.
Niedzielne przedpołudnie. Pięknie się czytało i już wiem – to będzie Piękny Dzień. Dziękuję