W wielu rolach

Fot. Ewa Świerżewska

– Mamy dziś niepowtarzalną możliwość, by porozumieć się jak postcovidowiec z postcovidowcem! Dlatego nie chciałabym unikać pytania, które na początek ciśnie mi się na usta: czy perspektywa pandemii i doświadczenie choroby zmodyfikowało jakoś Twoje spojrzenie na świat książki dziecięcej? Bo jeśli chodzi o mnie, to muszę przyznać (z niejakim zawstydzeniem), że mam coraz mniejszą ochotę na zapoznawanie się z nowościami… Straszny tu tłok.

– Śledzę z przyzwyczajenia, co nowego ukazuje się dla dzieci i młodzieży, ale to prawda: jest tego mnóstwo. Nie da się wszystkiego ogarnąć. Tym bardziej, że nie ominęła mnie, prócz innych dolegliwości, również tzw. mgła mózgowa towarzysząca czasem covidowi (u mnie objawia się trudnościami z koncentracją oraz notorycznym zmęczeniem) i, mimo że od choroby minęło już kilka miesięcy, nadal nie czuję się w pełni zdrowa i wciąż nie jestem w dobrej formie.

–  Mam nadzieję, że ten stan w końcu minie… Przez wiele lat odgrywałaś bardzo ważną rolę w świecie książki adresowanej do najmłodszych czytelników…

– Tak, to prawda, ale dziś mam wrażenie, że to głęboka prehistoria. Już jakiś czas temu zakończyłam współpracę redaktorsko-autorską z portalami internetowymi oraz wspieranie portali założonych przez moją córkę, Ewę Świerżewską: „Qlturka.pl Dziecko i kultura”, „egodziecka.pl”, „sportowarodzina.pl”. Doskonale dają sobie radę beze mnie, ale to przecież dobrze…

Najdłużej w swoim życiu zawodowym byłam redaktorką. Tuż po studiach rozpoczęłam pracę w wydawnictwie „Nasza Księgarnia”, gdzie pozostałam dziewiętnaście lat. Najpierw – w „Płomyku”, gdy redaktorem naczelnym był Jan Stanisław Kopczewski, potem w „Misiu”, gdzie wówczas redaktor naczelną była Barbara Lewandowska. Później znalazłam się w „Płomyczku” – gdy jeszcze szefował mu Stanisław Aleksandrzak. Pod koniec mojego związku z „Naszą Księgarnią” pracowałam (przez kilka lat) w redakcji książek dla dzieci młodszych.

Wówczas też zaczęłam pisać własne teksty – początkowo były to głównie reportaże i inne teksty do czasopism, w których pracowałam, potem również do innych. Jest tego w moim dorobku sporo.

 Najlepiej wspominam pracę nad fotoreportażami. Robiłam zdjęcia – na przykład w Iraku (Babilon), gdzie byłam prawie pół roku, w Grecji, w Holandii –  i pisałam do nich teksty. Ukazywały się w „Płomyczku” i w „Płomyku”. Pisywałam też opowiadania, inspirowane obserwacjami tamtejszej codzienności. Akcja jednego z nich (zamieszczonego w „Świerszczyku”) toczy się, na przykład, w ogródku naszego irackiego domu. Odwiedzały nas tam arabskie dzieci, mieszkające obok, które bawiły się z naszymi dziećmi, wówczas sześcio-, siedmioletnimi…

–  To musiał być malowniczy okres… Podróże w tamtych czasach należały do rzadkości.

– Można tak powiedzieć… Choć mój wyjazd nie był typowo turystyczny, ale związany z odwiedzinami u mojego męża, pracującego wówczas na kontrakcie w Iraku przez ponad rok.

Po „Naszej Księgarni” przez kilka lat zatrudniona byłam w miesięczniku „Twoje Dziecko”. W tym też czasie, po założeniu Fundacji „Książka dla Dziecka” (zostałam wtedy jej prezesem, był to początek lat dziewięćdziesiątych), pani profesor Joanna Papuzińska, przewodnicząca Rady Programowej,  zrealizowała przy naszej pomocy ideę stworzenia czasopisma o literaturze dla dzieci. Walczyła o to (wraz z Barbarą Tylicką – krytyczką literacką, dziennikarką i przyjaciółką) od wielu lat. Tak powstał „Guliwer”. Jako Fundacja otrzymałyśmy obietnicę częściowego finansowania pisma przez ministerstwo. Warunkiem było jednak wydanie pierwszych numerów miesięcznika „Guliwer”(potem pismo stało się kwartalnikiem) ze składek prenumeratorów. No i się udało.

W prywatnym mieszkaniu Joanny Papuzińskiej odbywały się raz w miesiącu zebrania – kolegia redakcyjne, na których pani Profesor, jako redaktor naczelna, ogłaszała temat wiodący kolejnego numeru. Kiedy już zostały zebrane wszystkie teksty, przystępowaliśmy do „produkcji”. Przygotowywałam materiały do druku. Następnie odbieraliśmy z drukarni dwa tysiące egzemplarzy „Guliwera” i umieszczaliśmy pod schodami w naszym domu. Tam czekały na zapakowanie w koperty i rozesłanie prenumeratorom. Egzemplarze obowiązkowe wędrowały spod schodów do bibliotek. Doskonale pamiętam sterty „Guliwerów” ułożonych na podłodze, przygotowania do wysyłki, dzieci, pomagające mi w pakowaniu oraz męża jeżdżącego do drukarni i na pocztę.

– To musiało być męczące… Ale wyobrażam sobie, że tego rodzaju praca, wykonywana z taką pasją, musiała przynosić sporą satysfakcję.

– Tak.  Masz rację. A to się udało dzięki zaangażowaniu wielu ludzi pracujących  społecznie. Kosztowała nas tylko drukarnia.

– Ciekawa jestem, która z Twoich ról była dla Ciebie najciekawsza lub którą po prostu najbardziej lubiłaś. Czy była to rola redaktorki? A może tłumaczki (jako bohemistka z wykształcenia przetłumaczyłaś kilkadziesiąt książek z języka czeskiego i słowackiego; jest wśród nich moja ulubiona – „Noga w nogę” Viliama Klimačka i Dezidera Tótha)?

– Bardzo trudno odpowiedzieć mi na to pytanie. Z reguły kilka rzeczy robiłam na raz – redagowałam, pisałam, tłumaczyłam… No i, oczywiście, zajmowałam się domem, dziećmi… Jednocześnie organizowałam pracę Fundacji, potem Stowarzyszenia PS IBBY, promujących literaturę dla dzieci oraz czytelnictwo dzieci i młodzieży.

Muszę przyznać, że z przyjemnością zajmowałam się tłumaczeniem książek, wydano ich blisko trzydzieści. Tak jak Ty najbardziej lubię, przełożoną ze słowackiego, „Noga w nogę”, z jej różnorodnością form literackich i obrazkowych. Lubię także,  przetłumaczoną z czeskiego, książkę napisaną przez malarkę Annę Neborovą, która do swoich ilustracji postanowiła napisać też tekst. Jest to opowieść o dziewczynce i psie zatytułowana „Oskar i Mimi”. Ważne tematy społeczne w swoich książkach porusza czeska pisarka,  Ivona Březinová, której dwie książki przełożyłam – to „Cukierek dla dziadka Tadka” (choroba Alzheimera w rodzinie) oraz „Chłopiec i pies” (niepełnosprawne dziecko i jego opiekun, pies asystent). Z sentymentem wspominam również tłumaczenie „Rumcajsa” i „Hanki”, a także Krecika czy Pszczółki Mai. Oryginał tej ostatniej był po niemiecku, ale ja tłumaczyłam „Pszczółkę Maję i jej przygody” z języka czeskiego.

– Osobiście żałuję, że stosunkowo niewiele miejsca w Twojej działalności na rzecz książki dla dzieci zajęła Ci własna twórczość: napisałaś, nie licząc reportaży i opowiadań rozproszonych po czasopismach, trzy książki dla młodszych dzieci: „Uszy”, „Wypożyczalnia babć” i „NIC”. Szkoda, że tak niewiele…

– Zgadzam się z tym jak najbardziej: szkoda, że tak niewiele. I chociaż od lat nosiłam się z pomysłem drugiej części „NIC” –  tytuł miałby brzmieć  –  „NIKT” i trzeciej – „KTOŚ I COŚ”  – wiem już, że nic z tego nie będzie. I muszę się z tym pogodzić.

– Spośród Twoich własnych książek (wszystkie są urocze i mądre) osobiście najwyżej cenię właśnie „NIC” (ze znakomitymi ilustracjami Krystyny Lipki-Sztarbałło). To, według mnie,  książka filozoficzna, ale też zabawna historyjka, ze zwariowaną fabułką, pasującą do abstrakcyjnego, bardzo nieoczywistego bohatera…

– Lubię ją i ilustracje Krystyny. Żałuję, jak już wspomniałam, że nie zrealizuję pomysłu na kontynuację… Ale największy sentyment mam do „Wypożyczalni babć”. Pewnie dlatego, że to było marzenie mojej Mamy – Ludmiły Marjańskiej, kiedy już nie miała siły na pracę i życie… Chciała napisać taką książkę dla dzieci. Obserwowała swoje wnuki i prawnuki, ich zmagania z czasem, pracą i wychowywaniem dzieci. Zrobiłyśmy wspólnie schemat początku – pół stroniczki. A kiedy już zabrakło Mamy – postanowiłam napisać sama, co zaczęłyśmy razem.

Jako ciekawostkę zdradzę, że ta książka ukazała się również po czesku (to dla mnie szczególna radość!) pod tytułem „Půjčovna babiček” [czytaj: pujczowna babiczek], co jest przekładem dosłownym.

– No właśnie! Jesteś córką znakomitej poetki Ludmiły Marjańskiej. Twoja mama pisała też książki dla dzieci (nawet „Wypożyczalnia babć” – jak się okazuje – powstała z niemałym jej udziałem). Jak to jest być córką poetki i pisarki? Czy czujesz się jakoś strażniczką Jej pamięci?

– Staram się, jak mogę, choć wiele nie mogę. Na szczęście jest w Częstochowie, rodzinnym mieście Mamy, osoba, która chyba robi więcej niż ja… To pani Iwona Skrzypczyk-Gałkowska, zawodowo zajmująca się twórczością Ludmiły Marjańskiej. Ostatnio (wraz z panem Jerzym Krzemińskim z Sandomierza oraz głównym sprawcą przedsięwzięcia, panem Bogdanem Knopem, prezesem Towarzystwa Galeria Literacka) doprowadziła do wydania korespondencji Ludmiły Marjańskiej i Wisławy Szymborskiej 1954-2003 w tomie „Podobne, a tak różne życie…”

Wcześniej Muzeum Częstochowskie wydało zbiór szkiców, interpretacji i wspomnień pod tytułem „O Ludmile Marjańskiej” (pod redakcją Iwony Skrzypczyk-Gałkowskiej i prof. Elżbiety Hurnikowej). Było to 10 lat po śmierci Mamy, to jest w roku 2015. W tym samym roku ukazała się bardzo ciekawa książka Kaliny Sikory, wydana przez Bibliotekę Śląską „Sen wieloraki. O poezji Ludmiły Marjańskiej” (praca doktorska autorki). Natomiast w roku 2016 wyszedł obszerny tom pt. „Domysł portretu. O twórczości oryginalnej i przekładowej Ludmiły Marjańskiej” autorstwa Ewy Rajewskiej, literaturoznawczyni i tłumaczki. W recenzji książki prof. dr hab. Elżbiety Tabakowskiej można przeczytać, że: „Monografia […] stanowi cenny wkład w naszą wiedzę o przekładzie literackim, zwłaszcza poetyckim, zarówno w wymiarze teoretycznym, jak i praktycznym. Ponadto jest niezwykle rzetelnym, obszernym kompendium wiedzy o życiu i twórczości jednej z najwybitniejszych polskich poetek XX wieku”.

Trzeba przyznać, że miło się to czyta!

– Wcale się nie dziwię… Co sądzisz o dziedziczeniu talentów? Twoja nastoletnia wnuczka – Iga zadebiutowała (i to z sukcesem) jako poetka!

– Talent poetycki przeskoczył tutaj najwyraźniej o dwa pokolenia. Siedemnastoletnia teraz Iga jest osobą bardzo wrażliwą, pisze wspaniałe wiersze, nagradzane w konkursach dla młodych twórców. Czy wena będzie jej towarzyszyła w dorosłym życiu? Zobaczymy.

– Iga jest córką Ewy Świerżewskiej. Twoja córka, Ewa to dziś człowiek-instytucja…

– To prawda, Ewa jest niesamowitą osobą. Świetnie czuje się i przed mikrofonem radiowym, i przed kamerą telewizyjną, czy internetową. Kontynuuje moje dawne działania związane z promocją literatury dziecięcej w zdecydowanie większym zakresie. Prowadzi nie tylko portale internetowe (najstarszy z nich to „Qlturka.pl Dziecko i kultura”). Przetłumaczyła też z angielskiego (jak jej Babcia) wiele książek dla dzieci i młodzieży, kilka sama napisała.

– Ewa odziedziczyła Twoją energię, zapał, pasję. Ma teraz do dyspozycji nowoczesne technologie. Nie musi niczego trzymać „pod schodami”. Robi to w pamięci komputera… Można też podejrzewać, że pomoc przy pakowaniu numerów „Guliwera” nie poszła na marne. Zapał w pracy obserwowany u rodziców i współudział w rozmaitych zadaniach pozostawiają ślad. Zatem obecna intensywna działalność Ewy to też jakoś Twoja zasługa.

No i na koniec – pytanie o plany: jaka będzie najbliższa Twoja podróż (bo wiem, że lubisz podróżować), gdy już skończy się to szaleństwo (bo w końcu się skończy)? Czy masz jakieś podróżnicze marzenie?

– Plany najbliższe są związane z wyjazdem na słońce – tego mi naprawdę brak! I mam zamiar zrobić to już za cztery dni, jutro druga dawka szczepienia i, jeśli nic się nie zmieni, w niedzielę wsiadamy z mężem w samolot! To zresztą podróż w ramach dalszej rekonwalescencji, bo jak wspomniałam, bardzo powoli dochodzę do siebie.

Z podróżniczych marzeń dotąd niespełnionych mam jedno: nigdy nie byłam w Tajlandii, a podobno warto. Ale czy zdążę?

– Zdążysz! Wszystko się w końcu poukłada. Czym przede wszystkim zajmiesz się po zakończeniu rekonwalescencji?

–  Mam nadzieję, że podróżami. Już się napracowałam i pałeczkę postanowiłam przekazać młodszym pokoleniom.

– Bardzo dziękuję za wywiad i za to, że przeznaczyłaś tyle czasu i siły, by mimo – jak mówiłaś – wciąż nie najlepszej formy, podzielić się opowieścią o swojej pracy. Bez Twojej pasji i energii książka dziecięca w Polsce pozostałaby pewnie kopciuszkiem. Dziękuję i życzę zdrowia i wielu pięknych podróży!

Rozmowę (dla „Poradnika Bibliotekarza”) przeprowadziła Hanna Diduszko

 

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.