Droga ze szkoły

 

 

­          – Daj to! – lewa ręka Murzynka wyciąga się energicznie po moją skórzaną teczkę, dość ciężką, prawdę mówiąc. Mam w niej elementarz, parę zeszytów, pudełeczko z plasteliną, blaszane pudełko z kredkami, średni blok do rysowania (ale dość gruby), wiązkę barwnych liczmanów, drewniane liczydło, drewniany, zasuwany piórnik z ołówkami, obsadką, kompletem stalówek i gumką-myszką, no i pudełko na drugie śniadanie, w którym teraz tkwi już tylko niewielka, lniana serwetka z mereżką. Śniadanie zostało zjedzone. Jest jeszcze woreczek ze strojem na gimnastykę. Kapcie niosę w osobnym, granatowym worku z podszewki, który  uszyła mi babcia.

           Murzynek to mój kolega. Ma mocno opaloną buzię (nawet zimą) i kręcone włosy. Dlatego w szkole nazywają go Murzynek. Mieszka tylko z ciocią, bo jego rodzice wyjechali za granicę. Nie wiem, dlaczego. Chodzi już do trzeciej klasy. Poznaliśmy się na szkolnej zabawie. Byłam wtedy przebrana za Chinkę, bo mam skośne oczy. To była moja pierwsza zabawa (chodzę dopiero do pierwszej klasy). Jestem mała i dzieci mnie popychały. Murzynek poprosił mnie do tańca w parach. Teraz często wracamy razem ze szkoły.

                 Murzynek ma na plecach swój tornister, a w lewej ręce trzyma moją teczkę i od razu zaczyna nią wymachiwać – w przód i w tył, w przód i w tył…. Ja tymczasem wyciągam prawą rękę po jego worek z kapciami. Mam teraz dwa worki: granatowy, jak moje oczy, gdy ich szarawy błękit zasnuje chmurka zamyślenia, i czarny, jak mocno skręcone, prawdziwie murzyńskie włosy Murzynka. Wywijam workami w powietrzu.

          Murzynek tymczasem bez słowa, ale za to energicznie, bierze mnie za rękę. Ma w końcu prawie dziewięć lat a to zobowiązuje. Jego dłoń jest szeroka i ciepła. Jest w niej jakaś miękkość. To trochę ręka chłopca a trochę łapka jakiegoś miłego zwierzaka. Jest w dotyku zupełnie inna niż koścista, chłodna i szorstka dłoń mojego sąsiada z czwartego piętra – Krzysia, z którym odbywam tajne wycieczki na strych i na dach… Dłoń Krzysia mnie przytrzymuje, a z Murzynkiem po prostu trzymamy się za ręce, bo ciepła dłoń mojego towarzysza łatwo poddaje się uściskowi i jakoś wygodnie dopasowuje do mojej małej dłoni (zbyt małej, bym mogła grać na fortepianie…).

             Tak sobie idziemy. Nie mówimy nic. Bo co tu gadać. Teczka wędruje to w przód, to w tył. Worki kręcą w powietrzu niewielkie a czasem większe młynki.  Od czasu do czasu któreś z nas wykonuje skok przez płytę chodnikową. Na jednej nodze albo na dwóch. Różnie bywa. A jak już któreś zacznie, to potem skaczemy razem. Hooop! Hop! I znowu! Hop! Hooop! Zgodnie nam to wychodzi. Łapiemy rytm. Wspólny rytm.

        Docieramy w ten sposób do sklepu rybnego. Znajduje się na rogu ulic Szczęśliwej i Jemiołowej. Murzynek powinien skręcić w Jemiołową, bo właśnie tam mieszka ze swoją ciocią. Zatrzymujemy się na chwilę przy sklepowych schodkach.

– Chcesz? Odprowadzę cię kawałek! – mówię i skręcamy razem w jego ulicę. Przestajemy jakoś skakać. Idziemy coraz wolniej. Noga za nogą. I coraz mocniej trzymamy się za ręce.

– Eeee… To za daleko… – posapuje Murzynek. – Masz taką wielką teczkę. Lepiej chodźmy pod twój dom, bo będziesz sama to potem dźwigać.

– No dooobra… – stwierdzam z westchnieniem.

Obracamy się na pięcie i znowu zaczynamy skoki aż do rogu ulicy Szczęśliwej.

Zatrzymujemy się przy sklepowych schodkach.

– Wiesz? Zapomniałam! Mam coś dla ciebie. Nowa naklejka na pudełko od zapałek. Mam takie dwie. Jedną ci mogę dać. Zobacz, jaka fajna. Ze znakiem drogowym!

–  Oooo! Fajna jest! – Murzynek bierze ode mnie lekko zmiętą naklejkę, którą wydobyłam z kieszeni fartuszka.

            Skręcamy w moją ulicę Szczęśliwą. Po kilkunastu metrach jakoś kończą się wspólne skoki. Znowu kroczymy przed siebie w niespiesznym tempie staruszków.

– Właściwie… To ja… Hm… Też mam coś dla ciebie. Wczoraj przyszła paczka. Z zagranicy. Ciocia dała mi to do szkoły…  Murzynek wydobywa coś z kieszeni. Przede mną pojawia się prawdziwy marcepan zawinięty w złotko. Lśni jak najczystszy skarb.. Czegoś takiego nie ma w normalnych sklepach (czasem, zwykle przed Świętami, można kupić marcepany w maleńkim sklepiku pani Tomczakowej, która sprowadza różne luksusowe towary z Zachodu, to jest z zagranicy w sobie tylko znany sposób – jak mówi nasza mamusia). Na sam widok ślinka zaczyna mi napływać do ust.

           Patrzę w oczy mojego towarzysza. Mają kształt migdałów i ciepło czekolady, w której roztapiają się lśniące i złote plamki radości. Tak. Widzę, że Murzynek cieszy się z niespodzianki, którą dla mnie wyszykował (jestem dziwnie pewna, że skrzętnie zaplanował obdarowanie mnie smakołykiem). Ale w czekoladowych oczach jest jeszcze coś…  Jakieś zamyślenie? Jakaś… tęsknota?… Tak… Mam wielką ochotę na przyjęcie tego prezentu, ale…

– Oooo! – wzdycham.  – Dobra… Dziękuję. Ale zjemy to na spółę! – mówię szybko i przełamuję marcepana na pół. – Zjemy go teraz! – oświadczam z całą stanowczością bystrej siedmiolatki. – Chodźmy jeszcze kawałek.

         No i idziemy kawałek w stronę mojej kamienicy, jedząc powolutku swoją połówkę niewielkiego marcepana. (Złotko z opakowania schowałam do kieszeni. Rozprostuję je potem i ładnie wygładzę… Może będzie z niego ozdoba na choinkę?)

      Przed bramą (bo nieuchronnie do niej w końcu dochodzimy) Murzynek wolno stawia moją skórzaną, dość ciężką teczkę na chodniku… Ja bez słowa oddaję mu czarny worek. Patrzymy na siebie chwilkę a ja, sama nie wiem, dlaczego, dotykam jego włosów (gdzieś w okolicy ucha). Muszę ich dotknąć. Są miękkie i lekkie jak puch. Zanurzam palce w bujnej czuprynie Murzynka. Wcale go ten gest nie dziwi. Patrzy na mnie swoimi migdałowymi oczyma w kolorze czekolady. Złote iskierki gdzieś się zapodziały…

– No to cześć! Jutro będę na ciebie czekał przy wyjściu! Też mam tylko cztery lekcje…

         Patrzymy na siebie, ale żadne z nas nie może się odwrócić. Jakbyśmy wrośli w ziemię. W końcu on starannie poprawia tornister i pomału, noga za nogą rusza w stronę sklepu rybnego.

       Patrzę na lekko opuszczone ramiona i pochyloną głowę w aureoli sprężystych loków. Stoję i patrzę. Patrzę i płaczę.

 

Jedna odpowiedź do “ Droga ze szkoły”

  1. Wspomnienie po przeczytaniu: kiedy byłam mała mieszkałam na Śląsku i miałam przyjaciela, z którym spędzałam dużo czasu. Wydawało się nam, że tak będzie zawsze .Pewnego dnia musiał wyjechać wraz z całą rodziną. Jego mama uszyła mi na pamiątkę sukieneczkę z wiszącymi kieszonkami.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.