Opowiadanie obrazami…

Z Krystyną Lipką-Sztarbałło o ilustracji, pracy na rzecz środowiska ilustratorów i książce obrazkowej rozmawia Hanna Diduszko

– Czy lubisz patrzeć na ubrania ludzi? Na to, jak wyglądają na ulicy? Czy, gdy jesteś u kogoś z wizytą, zwracasz uwagę na to, jak wygląda jego mieszkanie (dom)? Po skończeniu studiów na ASP (projektowanie wnętrz) zajmowałaś się, między innymi, projektowaniem wnętrz, modą…

– Tak, lubię. No i pewnie dlatego zagapiam się ponad przyzwoitość. Nie wystarcza mi omieść wzrokiem. Lubię podziwiać czyjąś kreatywność, nieobojętność wobec przedmiotu, zdolność narzucenia relacji, zbudowania kontekstu czy to poprzez opozycję, czy poprzez harmonię, ale najbardziej cenię sobie dookreślenie tego, co mnie otacza poprzez  funkcję.  Z pozoru brzmi to jak sprzeczność, w rzeczywistości chyba jednak potwierdza moje wybory. W pytaniu wyczuwam czułe spojrzenie na sprawności ilustratora. Tak, aby z ciekawością wejść w temat, ilustrator musi być po trosze scenografem, kostiumologiem, architektem, ale przede wszystkim musi mieć naturę opowiadacza. Aby opowiedzieć, trzeba zobaczyć, czasami oczami wyobraźni, a czasami w realu.

– Rzeczywiście na Twoją ilustratorską sprawność patrzę więcej niż czule, patrzę z podziwem… Zdawałoby się, że od projektowania wnętrz i mody do ilustrowania książki dziecięcej droga daleka. Mnie się wydaje, że na Twojej artystycznej ścieżce wszystko pozostaje spójne. Dobrze zaprojektowane wnętrze pomieszczenia jest przecież w zgodzie nie tylko z charakterem projektu, ale i z osobowością użytkownika. Strój powinien pasować do okoliczności zewnętrznych i do osoby, która go nosi. I wnętrze, i strój mają być też źródłem przyjemności (chodzi o poczucie komfortu i estetykę). Twoje ilustracje w książkach dla dzieci nie są (jak sądzę) prostym uzupełnieniem tekstu pisarza, one z nim pozostają w harmonii jak ładna i wygodna sukienka (która wiele mówi o właścicielce). One wspólnie z tekstem budują też sferę znaczeń (podobnie jak pokój, w którym znaczną część zajmują, na przykład, regały z książkami, informując, że mieszkaniec jest książkowym molem albo za takiego chciałby uchodzić). Pozwalają też czytelnikowi (na ogół – młodemu) nie tylko na przyjemność patrzenia, ale i na swoiste uczestnictwo w procesie odbioru. Bo Twoje ilustracje są nie tylko piękne, ale i zaciekawiają. Skłaniają do rozmyślań, własnych interpretacji. Tak jest na przykład, moim zdaniem, w Nic Marii Marjańskiej-Czernik, czy też w Dokąd iść? Mapy mówią do nas Heekyoung Kim, że wymienię tylko te dwie, moje ulubione… Czy moje widzenie Twojej drogi artystycznej jako spójnej całości ma coś wspólnego z prawdą?… Jaka była Twoja droga do ilustracji w książce dziecięcej?

– Jeżeli przyjąć (co lubię), że funkcja przedmiotu jest kluczem w rozszyfrowywaniu zadania, łatwo odnaleźć się niemal w każdej aktywności… Z tego punktu widzenia moje studia, raz nazywane architekturą wnętrz, innym razem projektowaniem plastycznym, były znakomitą szkołą myślenia o tym, co dookoła i o sobie samej jako twórcy.

     Książki w naszym pokoleniu były dobrem szczególnym. Od najwcześniejszego dzieciństwa stanowiły skarb, przepustkę do innej rzeczywistości, odmiennej od tej nas otaczającej (zbyt zgrzebnej, zbyt szarej). W latach pięćdziesiątych wydawane starannie (w twardej okładce, z płóciennym grzbietem) mogły trwać i trwać. Do tej pory łatwo je rozpoznać na muzealnych półkach. Długowieczne z natury towarzyszyły nam w dzieciństwie, młodości, w czasach studenckich.

    Kiedy studiowałam na ASP,  modnie było mieć dobrą kolekcję książek dla dzieci z lat sześćdziesiątych i wcześniejszych, uzupełnioną o nowe pozycje…W latach siedemdziesiątych grafika tryskała witalnością, uwodziła kolorem, przedmioty były obiektem przewrotnych spekulacji plastycznych, zyskiwały na znaczeniu jako object. Pracownie grafiki użytkowej na warszawskiej ASP w czasie wystaw podsumowujących rok akademicki stawały się celem pielgrzymek. Omawiano nagrody rektorskie. Toczyły się dyskusje. W końcówce lat sześćdziesiątych styl pop art. zdominował wszystkie dziedziny sztuki, nie wyłączając tych, tak zwanych, wyższych, jak malarstwo, czy rzeźba… Grafika tych czasów zachwycała mnie, ale w działaniu ograniczałam się do entuzjazmu. Zawodowo szukałam zadań z zakresu wystawiennictwa, scenografii teatralnej, architektury wnętrz, meblarstwa. Przez parę lat projektowałam modę. O ilustracji pomyślałam (nieśmiało), kiedy do książek zaczął zaglądać mój syn. Od razu najważniejsze stało się dla mnie opowiadanie – opowiadanie obrazami.

– Pomyślałaś nieśmiało, ale zostałaś zauważona. Otrzymałaś mnóstwo nagród. Byłaś nagradzana za swoją pracę ilustratorską nie tylko w Polsce, ale i za granicą – we Włoszech, w Niemczech, w Korei, na bratysławskim BIB. Ciekawi mnie bardzo, czy któraś (któreś) z nagród miała (miały) dla Ciebie (w jakimś sensie) znaczenie przełomowe. Czy zmieniła (zmieniły) coś w Twojej artystycznej drodze? Czy nagrody (za którymi często wcale nie stoją zyski materialne…) w ogóle mają jakieś znaczenie?…

– Przełomowa była dla mnie pierwsza nagroda, którą otrzymałam na Biennale Sztuki dla Dziecka w Poznaniu (1989). Wszystko wtedy miało znamiona pierwszyzny. Pierwszy mój konkurs, pierwsza  nagroda w konkursie (to znaczy Złote Koziołki), pierwszy rok, w którym już bez wahania mówiło się, że bojkot kulturalny (ogłoszony po wprowadzeniu stanu wojennego w 1981 roku) należy do przeszłości. Nagrodę otrzymałam za projekt książki Pinokio Carla Collodiego. Rozwiązania ilustracyjne, które tam zastosowałam, łączyły w sobie manierę XIX i… komiks. Nagroda uświadomiła mi, że ilustrowanie być może nie jest dla mnie jedną z chwilowych przygód artystycznych, ale czymś, co chciałabym robić tak często, jak tylko się da… Nagrody zwykle  niezbyt wzbogacają finansowo, ale ważą – bo potwierdzają drogę artystyczną, dodają pewności w walce z przeciwnościami.

– Zajmując się ilustracją, siłą rzeczy współpracowałaś z różnymi środowiskami i okazało się, że masz w sobie ducha społecznika. Zaangażowałaś się mocno w ruch artystów-ilustratorów. Działałaś też w Polskiej Sekcji IBBY. Jak to wyglądało? Jak – z pewnej perspektywy – oceniasz dziś swoją działalność społeczną?

– Projektant, ilustrator to piękne i dające satysfakcję  zawody, ale (mimo rozmaitych kontaktów) jednak praktykowane w samotności. Miałam wielką potrzebę działania wraz z innymi, w grupie. W latach dziewięćdziesiątych przyłączyłam się do wolontariuszy związanych z realizacją cyklicznej imprezy Artbook, której kuratorem była Alicja Słowikowska (ZPAP). Trafiłam na czas wyjątkowy, wart dokumentu dla Discovery!

  Wystawa gromadziła obiekty sztuki, stanowiące artystyczną refleksję nad naturą książki, ale z czasem zaczęła również pokazywać ilustracje, opracowania graficzne i formy, będące propozycją dla wydawców, których pociągają unikaty. Taka była potrzeba chwili.

    Po załamaniu się rynku wydawniczego w latach 1981-1989 i kryzysie ofertowym lat dziewięćdziesiątych niewiele wiedziano o kondycji polskich artystów starszego pokolenia i potencjale młodzieży artystycznej. I jedni, i drudzy znaleźli się poza zainteresowaniem wydawców, bazujących wówczas na zdezaktualizowanych licencjach zachodnich. Profesjonalne księgarnie nie różniły się ofertą od stoisk w marketach. Wszędzie panowała książka postdisneyowska. Stan wojenny, który pociągnął za sobą bojkot twórców kultury a później rynkowy dyktat wydawców niezainteresowanych polską książka dla dzieci, spowodował prawie dwudziestoletnią zapaść. Czarna dziura! A my jako kraj właśnie  aspirujemy do Wspólnoty Europejskiej! Ale, na szczęście, Zachód jest ciekawy, co wniesiemy do Europy w ramach kultury. Awansem jesteśmy więc zapraszani na targi książki jako goście honorowi (Frankfurt 2000, Bolonia 2004). Wszędzie mamy się pojawiać z aktualną ofertą handlową – taki warunek. A my nie mamy nic…

    Założyłam zatem Ogólnopolską Sekcję Ilustratorów, aby osiągnąć jakąś podmiotowość w pertraktacjach krajowych i zagranicznych. Reaktywowaliśmy kontakty z bratysławskim biennale (BIB). Zorganizowałam krajowy konkurs cykliczny Pro Bolonia dla projektów robionych dotąd do szuflady. Udało się. Wydawcy, którzy byli rzeczywistym adresatem Pro Bolonii, okazali zainteresowanie. Na metę bolońską wpadliśmy już z pewną ofertą i wsparciem młodych wydawnictw. Co ważniejsze udało się zorganizować i przedstawić w Bolonii wystawę łączącą ilustratorów starszego pokolenia i tych, którzy ciągle czekali na debiut.

    Nasza ekspozycja  została oceniona bardzo wysoko. Katalog też  okazał się hitem i do tej pory jest pozycją poszukiwaną jako biały kruk.

   Pokłosiem sukcesu bolońskiego było przeformułowanie konkursu Polskiej Sekcji IBBY. Docenienie wartości graficznej książki i oddzielenie tego od wartości literackiej (tradycyjnie cenionej wysoko) pozwoliło wyostrzyć kryteria oceny i wykluczyć niezdrowy kompromis.

    Z perspektywy lat widzę, że zmyślnie przygotowaliśmy dołki startowe do przyszłych sukcesów polskich książek dla dzieci. Mimo, że przy tych inicjatywach i realizacjach często jestem wymieniana w pierwszy rzędzie, to mam świadomość, że każda praca społeczna jest dziełem wielu osób, które swój talent i czas bez zastrzeżeń potrafią poświecić  wspólnej wizji. Wspomnienia tej wspólnoty cieszą mnie do dziś. Powiedziałabym, że właśnie dziś szczególnie wzruszają…

Te działania – Twoje i wszystkich, którzy  na różne sposoby pracowali na rzecz docenienia roli ilustracji, grafiki, strony edytorskiej w książce dla dzieci przyczyniły się poważnie do zmian w myśleniu o książce dla młodego czytelnika. Zaczęła być postrzegana jako całość. Dziś prawdziwe triumfy w świecie (w Polsce – od paru ładnych lat – również) święci książka obrazkowa, tak zwana picture book. Bez tej zmiany myślenia sukcesy picture book w Polsce nie byłyby możliwe. Ty również jesteś autorką książki, którą wymyśliłaś, narysowałaś i napisałaś. Twoje Łazienkowe pytania są czymś w rodzaju książki popularnonaukowej. Nawiasem mówiąc, bardzo ją lubię (pamiętam świetne zajęcia, które na jej podstawie prowadziłaś z dziećmi w pewnej bibliotece na warszawskim Żoliborzu…). Definicji picture books jest wiele… Jakie jest Twoje widzenie tego, tak ważnego, zjawiska?

– Książka obrazkowa (picture book) to mój ulubiony temat i w teorii, i w praktyce. Czym jest – uczyłam się w biegu. W latach dziewięćdziesiątych nie wiedzieliśmy o niej zbyt dużo, a zwłaszcza o jej roli w procesie rozwojowym dziecka. Narracja obrazem… To nie było zjawisko nowe. Z tym spotykaliśmy się  w historyjkach obrazkowych i komiksie, ale już symultaniczność procesów czytania i oglądania jako zagadnienie było (i jest do tej pory) słabo opisane. Przeważało przekonanie, że ilustracja jest ważnym i pięknym dodatkiem do dzieła literackiego, ale ponosi odpowiedzialność przede wszystkim za edukację estetyczną, stanowi rodzaj propedeutyki  sztuki. Takie stanowisko w przewadze potwierdzali przedstawiciele polskiej szkoły ilustracji lat sześćdziesiątych, którzy  przemycali w ilustracjach dla dzieci awangardowe kierunki artystyczne, popularne na Zachodzie, a na Wschodzie cenzurowane (tak było z postimpresjonizmem, ekspresjonizmem, informelem, taszyzmem, konstruktywizmem itd.).

   Tymczasem na zachód od Polski picture book już w latach sześćdziesiątych została doceniona jako gatunek adresowany do dzieci jeszcze nieczytających (lub czytających słabo)  i  temu etapowi  rozwoju podporządkowana. Do dziś jej pozycja jest w tej grupie wiekowej niepodważalnie oczywista.

 Zabawne, że kiedy my, uczestnicząc w międzynarodowych meetingach, ciągle jeszcze nie dowierzaliśmy, że nazwisko ilustratora musi być zapisane tak samo wielką czcionką jak nazwisko autora tekstu, zagraniczni wydawcy sporządzali dla Polski (tylko dla Polski!) ofertowe katalogi, tytułując je: literatura i książka obrazkowa dla dzieci (tak było na przykład w przypadku naszych skandynawskich partnerów). To był ukłon w stronę naszych obyczajów. Za granicą pojęcie literatura dla dzieci z definicji kryło w sobie dział książki obrazkowej i nie wymagało wyodrębnionej informacji.

    A jednak czasy się zmieniły. Termin książka obrazkowa nie jest już określeniem deklasującym, wręcz przeciwnie traktuje się go z uwagą i namysłem. Mamy nawet festiwal poświęcony  książce obrazkowej. To Kropka i Kreska. Odbywa się w Łodzi.

   Książka obrazkowa ma wiele podgatunków. Wśród nich jest książka popularyzująca zagadnienia wzięte z życia.

    Dla mnie, osoby, która w dzieciństwie najbardziej na świecie kochała oglądać encyklopedię, ten gatunek jest niezwykle atrakcyjny. Łazienkowe pytania są emanacją moich marzeń o własnej książce autorskiej.  W myślach adresowałam książkę do sześciolatków, na których ówczesna reforma nałożyła obowiązek szkolny. Chciałam zaproponować coś, co łączyłoby ich wiedzę i niewiedzę w sposób miło zaskakujący, stanowiło przymiarkę do historii, przyrody, biologii itd., bazującą na dziecięcych zapędach odkrywcy (charakterystycznych dla tego wieku). Jako autorka wszystkiego mogłam również poszaleć, wplatając różne konwencje plastyczne (od szkicu po kolaż), na czym zależało mi szczególnie. Miał to być ukłon w kierunku działań plastycznych dzieci, których kreatywność plastyczna bywa teraz mocno ograniczana mimo, że w wieku przedszkolnym i wczesnoszkolnym jest bardzo ważna (o ile ma charakter osobistej wypowiedzi).

    Książka obrazkowa jest dla mnie unikalną formą, która prowokuje do dialogu twórcy i czytelnika, ucznia i nauczyciela, lektora i widza, dorosłego i dziecka i wreszcie naśladującego proces czytania dziecka z samym sobą.

Ten dialog jest czymś niezwykle istotnym. Pozwala z jednej strony na poprawę komunikacji, z drugiej (zwłaszcza gdy jest to dialog z samym sobą) na narodziny osobistej refleksji. Widujemy się czasami w Lesie Kabackim… Obie bywamy tam z wnukami. W lesie, z dala od zgiełku, dobrze się rozmawia. Na pewno rozmawiasz wtedy z wnukami… Przyznaj się, jakie książki proponowałaś swoim wnukom? Które Twoje książki znały i lubiły? Co innego (w czym sama nie brałaś udziału) im podsuwałaś (bo podejrzewam, że tak było…)? Dlaczego? Oto chwila prawdy…

– Znają wszystkie moje książki. Okresowo stawiały je na podium. Później z nich wyrastały. Chyba najdłużej utrzymały się Łazienkowe pytania. Oczywiście dostawały  również książki moich przyjaciół, zarówno te, które mnie zauroczyły, jak i te, które były nagradzane w różnych konkursach. Hołduję zasadzie współistnienia krok za dzieckiem. W związku z tym akceptowałam ich wybory, choć nie zawsze były zgodne z moimi… Wszystkie cztery wnuczki należą do osób, które bardziej niż obraz cenią sobie słowo, niemniej mam wrażenie, że dzięki wspólnie czytanym i oglądanym książkom obrazkowym  zachowały dużą wrażliwość na to, co widzą.  Przez wrażliwość rozumiem zdolność kreowania treści/wiedzy, które niesie obraz. Patrzę więc widzę! Dostrzegam to, co ważne. To dla mnie zasada uniwersalna. Czym taka umiejętność będzie dla nich w przyszłości, czas pokaże.

– Dziękuję za arcyciekawą rozmowę i za czas, który poświęciłaś.

Wywiad został opublikowany drukiem w „Poradniku Bibliotekarza”

 

 

 

 

 

 

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.