A PAMIĘTACIE, jak po raz pierwszy zapaliliśmy lampki na jeziorze?

      Wiele lat temu, zanim przesiedliśmy się na bardziej luksusowe jachty,  pływaliśmy maleńkimi orionami. Była to konstrukcja niemiecka. Jacht bardzo funkcjonalny, przyjazny. Czuło się bliskość wody, do której z burty można było sięgnąć ręką. No ale miał swoje wady. Korba od miecza umieszczona w kokpicie, zaraz przy zejściówce, zostawiała paskudny ślad w postaci siniaków na wszystkich żeglarskich łydkach; nie sposób się było z nią choć raz boleśnie nie zderzyć. Żeby wybrać miecz trzeba się było porządnie zaprzeć i obrócić korbą 24 razy. Stawianie i kładzenie masztu wymagało zręczności i uwagi. Krzyżak, na którym opierano leżący maszt, trzeba było na wszelki wypadek przytrzymywać, bo lubił się przewracać a wtedy, wtedy… No – mogły się zdarzyć kłopoty.

     Wnętrze było niewielkie, ale jak się człowiek dobrze postarał, to mieściło się tam kilka osób (nasz rekord to była czwórka dorosłych i czwórka dzieci; ale my bywaliśmy ekstremalni…). Jaskółki były mocno pochylone, co teoretycznie miało nie dopuszczać do wypadania drobnych przedmiotów, gdy zdarzały się przechyły, a one się zdarzają nieuchronnie. No i rzeczywiście – z orionowych jaskółek nic nie wypadało, ale też trudno w nie było cokolwiek włożyć…

      Stolik umieszczony pod sufitem opuszczało się tylko wtedy, gdy był potrzebny. To było fajne (nie zawadzał w czasie żeglugi, nie zabierał miejsca nocą). Tyle że stolik ów miewał to do siebie, że się obluzowywał i miał zwyczaj zjeżdżać nagle w dół, co bywało powodem radości, ale nie tylko…

       Na jednym z takich orionowych rejsów ktoś (chyba Zbycho) wpadł na pomysł, by wieczorem cicho, na pagajach odpłynąć  zwinnym orionkiem i rozstawić na jeziorze światełka. Przygotowano, co trzeba: kilka kawałków kory i małe świeczki.

      Reszta towarzystwa, nieświadoma całej akcji, siedzi sobie przy ognisku, tocząc rozmowy, podśpiewując, podjadając pieczony na patykach chleb lub kiełbaski (co kto woli).

     Tymczasem orion ze Zbychem, Ryśkiem i Hanią na pokładzie oddala się pomału od brzegu. Nie zauważony przez nikogo.  O to chodziło. Woda gładka jak lustro. Ani odrobiny wiatru. Dym z niewielkiego ogniska idzie pionowo w górę. Na jeziorze cisza. Odgłos nocnego ptaka? Tak… Ciche głosy żeglarzy, snujących niespiesznie opowiastki, co się komu dziś przytrafiło…. Śmiech… Ktoś gramoli się po ciemku na pokład po jakiś zapomniany a potrzebny na brzegu przedmiot. Ktoś wyskakuje z jachtu na brzeg. Ktoś zastanawia się, czy by może nie plumknąć. Krzątanina. Mazurski wieczór. Jeden z wielu.

       Po paru minutach towarzystwo przy ognisku ze zdumieniem zauważa błyszczące na jeziorze dziwne, jasne punkty. Co to jest? Kilka (cztery, może pięć) światełek łagodnie błyska na wodzie.  Migoczą i mrugają, ale tylko troszeczkę, bo wieczór   –   nadzwyczaj spokojny. No co to? Co to? Tajemnica… Zamilkły rozmowy. Zaległa cisza. Ucichły nawet nocne ptaki. Orion pomaleńku, niemal bezszelestnie zbliżył się do przybrzeżnych szuwarów.

         Zapalanie światełek na wodzie stało się zwyczajem. Ale kiedyś, na Jeziorze Nidzkim, był ten pierwszy raz.

2 odpowiedzi na “A PAMIĘTACIE, jak po raz pierwszy zapaliliśmy lampki na jeziorze?”

  1. Pięknie było i ciągle jest, ale coś się zmieniło, coś co odeszło bezpowrotnie. Mazury niby te same, ale albo my już nie tacy, albo …….

    1. Wszystko się zmienia… Nawet Mazury teraz też są inne niż kiedyś, choć krajobrazy pozostały i zachody słońca na biwaczku nad Nidzkim… Ale więcej luksusu, więcej turystów, pływających na żaglówkach… Mniej żeglarzy… A my – cóż… Coraz starsi i coraz ostrożniejsi…

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.