– Brrr… – mówimy zwykle (moja siostra i ja), gdy wchodzimy do łazienki. Bo najważniejszą chyba cechą naszej łazienki jest chłód. Właściwie zawsze jest tu zimno albo przynajmniej – jakoś tak chłodnawo.
No ale, co robić? Czasem trzeba się myć… Tak w każdym razie twierdzi mama. Babcia jest tego samego zdania (tata i dziadek nie mówią na ten temat nic), a gdyby któraś z nich zapomniała, jak ważną, wręcz zasadniczą, sprawą w życiu małej dziewczynki jest mycie, to o niedomytych nogach albo uszach na pewno przypomni mi starsza siostra, nawet wtedy, gdy będę już leżeć w ciepłym łóżku.
Najważniejsze miejsce w łazience zajmuje wanna. Stoi sobie dumnie przy ścianie i spogląda na wkraczających w chłodne progi łazienki domowników. Przypomina mi królową w sali tronowej, która patrzy na przybyszów z innego królestwa. Jest olbrzymia, a ja – mała, więc gdy podczas sobotniej kąpieli zanurzam się w jej pluskającą czeluść, muszę bardzo uważać, bo kiwa mną mocno na wszystkie strony. Czuję się trochę tak jakby Jaśnie Pani Królowa Wanna bawiła się ze mną i chciała najpierw odrobinę przestraszyć (bo mną kołysze), potem odrobinę rozśmieszyć (bo mnie łaskocze ) i wreszcie miło uspokoić… Bo kiedy już leżę w naszej wielkiej wannie, napełnionej cieplutką wodą, robi mi się w końcu bardzo przyjemnie – błogo i sennie, chociaż ciut bujająco… Chlupię sobie czasem wodą i myślę, że byłoby ciekawie być morskim stworzeniem, które przemierza dalekie morza, gdzieś w dalekich krainach…
W każdym razie podczas sobotniej kąpieli nie mogę się jeszcze obejść bez pomocy mamy albo siostry. Muszą mnie czasem trochę przytrzymywać, bo jeszcze bym się utopiła albo co! I dopiero by było!
Wanna jest tak duża, że podobno mieści się w niej nawet tata, a on jest naprawdę wysoki. To prawdziwy wielkolud (sięgam mu do pasa, a mama – do ramienia). Nasza wanna jest, co prawda, dumna jak królowa (bo w łazience jest najważniejsza), ale, prawdę mówiąc, wygląda trochę jak dziwaczne zwierzę. Ma krótkie, wygięte nóżki, ozdobione żłobieniami, udającymi pazury. Dość śmieszne!
W łazience jest jeszcze spora szafka, gdzie pani Tasakowa, która czasami pomaga nam robić pranie, trzyma różne dziwne mikstury: proszki do prania i bielenia, błękitne farbki do odświeżania pościeli, mąkę ziemniaczaną, z której przygotowuje się krochmal. W tym krochmalu (czyli rzadkim kisielu bez smaku) zanurza się potem obrusy, ścierki, a czasem – pościel (lubię jej leciuteńko drapiący dotyk; to trochę tak, jakbym spała w lesie, zanurzona w jego kostropatej świeżości…). Nad szafką wisi niewielka półeczka, gdzie stoi pudełeczko ze szminkami i małymi słoiczkami, krem mamusi i przybory do golenia taty. Wyżej jest jeszcze lustro, ale nie wiem, co o nim powiedzieć, bo jestem za mała i się w nim nie widzę.
W rogu łazienki, blisko wanny widać tak zwany bojler. To jest wielgachny pojemnik, gdzie zbiera się gorąca woda. Używamy jej do sobotnich kąpieli. Do zwykłego mycia musimy przynosić sobie wodę w czajniku. Myjemy się w miskach (umieszczonych na trójnogim stołeczku, który skromnie stoi sobie w kąciku). Każda kobieta ma swoją miseczkę. Mamusia tego bardzo przestrzega. No i każda musi po sobie miskę porządnie umyć gorącą wodą, żeby – jak mówi mama – wytłuc paskudne bakterie…
Sama nie wiem, czy lubię naszą łazienkę… Ale na pewno byłoby gorzej, gdybyśmy jej nie mieli. Zarosłabym wtedy brudem i całkiem możliwe, że ktoś by mnie (przez pomyłkę) wyrzucił na śmietnik. Brrr…