Gdy zapada zmrok lubię wyglądać przez okno sypialni rodziców. Siadam na wysokim stołku, tuż obok wielkiej paproci i patrzę… Patrzę sobie jak ulicą idzie pan z długim kijem.
Zatrzymuje się pod kolejnymi latarniami, które stoją przy ulicy Szczęśliwej, spogląda uważnie ku górze, a potem… Potem zręcznie zbliża swój długi kij do klosza latarni. Przypomina mi wędkarza, który z długą wędką w ręku przystanął przy podniebnym jeziorze. Pan w wyświechtanej marynarce pociąga swoim kijem-wędką w dół jakby chciał schwytać niewidzialną, podniebną rybę…
Wtedy, wtedy… Rozbłyska żółty, gazowy promyczek. Jeden. Po chwili drugi. Potem pan z długim kijem robi niespiesznie kilkanaście kroków, wysuwa w górę swoją wędkę i sprawia, że znowu zapala się kolejny złocisty promień. Lśni żółtawym, lekko przymglonym i trochę rozmazanym blaskiem.
To są marzenia – myślę sobie…
Marzenia, które o zmierzchu wprowadzają się na ulicę Szczęśliwą są złote i błyszczące nadzieją, choć lekko zamazane i, jak to marzenia, rozpływają się w mglistej niepewności. Wyglądają zupełnie inaczej niż te, które spadają z nieba w sierpniowe wieczory. Gwiezdne, sierpniowe marzenia są szybkie i trudne… Nie można ich schwytać. Nie można o nich myśleć. Nie można się nimi cieszyć. Widać jak spadają i spalają się, niknąc na naszych oczach w nieskończonych czeluściach kosmosu.
Promienne marzenia, które zapala wieczorami na ulicy Szczęśliwej pan z długim kijem są miękkie i delikatne. Można na nie patrzeć długo, bardzo długo… Tak długo, że w końcu od tego patrzenia pojawiają się w oczach łzy. Można o nich myśleć, można sobie wyobrażać, że się o nich mówi komuś, kto dużo myśli i mocno czuje… No i jeszcze w dodatku rozumie jak ważne są marzenia.
Żaden z latarnianych promyków nie oświetla zbyt wiele przestrzeni. Pod latarniami panuje półmrok, ale to jednak nie jest całkowita ciemność.
Dużo marzysz…
Półmrok i marzenia mnie urzekly…
A co z realizacją marzeń?
Daję radę…