Dzieciństwo jest tajemnicą

      Muszę wyznać, że do bliższego przyjrzenia się „Księdze Ludensona” skłoniły mnie wspomnienia z dzieciństwa i młodości, ponieważ, podobnie jak bohaterowie powieści, swoje pierwsze spotkania z morzem przeżywałam w Jastrzębiej Górze, Karwi, Ostrowie, Rozewiu. Byłam też nad Jeziorem Żarnowieckim… Z tymi miejscami wiąże się wiele ciepłych wspomnień i właśnie tam toczy się akcja „Księgi Ludensona”.

     Zatem, pozytywnie nastawiona, z tym większym zaciekawieniem zanurzyłam się w świetnie prezentującej się już w momencie wzięcia do ręki powieści Zofii Staneckiej.

       Autorką ilustracji oraz graficznej koncepcji książki jest Marianna Oklejak.  Nic tu, jeśli chodzi o stronę wizualną, nie jest przypadkowe. Przede wszystkim mamy czytelną dla odbiorcy (młodego) stylizację na starą księgę. Widoczne na okładce drzwi zaopatrzone zostały zarówno w stare, zagadkowe ornamenty, jak i w rozmaite swojskie detale i różne szlaczki. Zachowano symetrię. Elementy uporządkowano, ale i połączono. To, co stare, tajemnicze i to, co nowe, zwyczajne współistnieje ze sobą, tworząc, paradoksalnie, jakiś rodzaj ładu… Zupełnie jak w tym naszym mocno skomplikowanym świecie, na który składa się przeszłość i teraźniejszość, fantazja i realność połączone ze sobą w sposób nie dający się rozdzielić bez szkody dla tego świata…

          Na drzwiach widać okucia, przypominające harcerskie lilijki, ale szczególną uwagę przykuwa  dziurka od klucza, przez którą sączy się światło… A zatem od razu wiadomo, że coś ciekawego będzie czaić się za jakimiś starymi drzwiami… Że, jeśli zajrzymy do wnętrza, zetkniemy się z jakąś Tajemnicą. Na wyklejce (oraz, jak to jest stosowane w bibliotekach, na wewnętrznej, tajnej stronie) odnajdujemy sygnaturę biblioteczną wraz z pieczątką, informujące, że egzemplarz, który trzymamy w ręku jest własnością biblioteki publicznej w Jastrzębiej Górze… Wygląda bardzo realistycznie. Ot, zagadka! Na końcu książki umieszczono mapkę, pokazującą miejsca, gdzie rozgrywają się wydarzenia, o których właśnie przeczytaliśmy. Poszczególne rozdziały rozdzielono niekiedy pustymi, ale jakby zabrudzonymi (lub raczej zasypanymi piaskiem, bo jesteśmy przecież nad morzem, …) stronami. Takie zabrudzenia pojawiają się w różnych miejscach książki. Mamy wszakże do czynienia ze starą księgą, której karty musiały przejść niejedno… Ilustracje –  niewielkie, zamknięte w prostokątach o różnych kolorach (raz jest to prostokąt żółty, raz zielony, innym razem fioletowy), operujące współczesną, ostrą kreską, ale jednocześnie budzące skojarzenie z  emblematami, jakie można oglądać w starych księgach (miałam przyjemność widzieć takie w Oddziale Starych Druków wrocławskiego Ossolineum podczas swoich polonistycznych studiów …) są skrótowe, czasem zabawne, czasem troszkę mroczne… Można by je czytać – jak to emblematy – symbolicznie, wieloznacznie (jeśli ktoś by się pofatygował…) albo można po prostu poddać się ich czarowi…

        Książka wizualnie robi wrażenie nowoczesnej (biały papier, dużo światła, wygodna dla oczu czcionka, operujące czystą, nowoczesną kreską ilustracje), ale wyraźnie sugeruje też kontakt z tradycją (ornamentyka okładki, dziwne zabrudzenia, nawiązanie w ilustracjach do  formy emblematu), co do treści zaś – sygnalizuje tajemniczość, dziwność, ale i związek z rzeczywistością, co bardzo dobrze współgra z zawartością.

           „Księga Ludensona” to opowieść o dzieciństwie, z jego uczuciowością, rozhuśtanymi emocjami, fantazjami, mieszaniem świata wyobraźni ze światem realnym i z niezliczonymi przygodami. Jest to jednak również poczyniona przez osobę dorosłą wycieczka w przeszłość, za którą się tęskni. Możemy domyślać się tego z epilogu…Tytułowa ”Księga Ludensona”, pozostaje w posiadaniu jednej z bohaterek (alter ego autorki?…). Wyczyszczona w efekcie splotu niesamowitych, fantastycznych zdarzeń może się teraz zapełniać na nowo…No i zapełnia się…

        Dużo w niej (jak się można domyślać) własnych wspomnień i przeżyć z dzieciństwa. Cóż, pewnie żadna powieść nie jest w stanie obyć się bez  wątków autobiograficznych…A te są tu wyraźnie wyczuwalne, co jest wielką zaletą, bo z kart wieje po prostu prawda uczuć, prawda przeżycia. Jest też dużo zabawnych sytuacji. Nie jestem pewna, czy odbierze je młody czytelnik (9+), ale ja w paru miejscach płakałam ze śmiechu! Tak już jest z dobrą literaturą adresowaną do dzieci. Dorosły czytelnik też się nie nudzi, odnajdując w niej aluzje do przeczytanych książek, czy, razem z autorką, bawiąc się stereotypami kulturowymi, którym często sam podlega.

          „Księga Ludensona” opowiada o pewnej rodzinie, ściślej o czwórce dzieci i mamie (tata nie jest obecny), spędzającej wakacje w starej willi nad morzem, w Jastrzębiej Górze. Okazuje się, że willa ta, jak to bywa ze starymi domami w życiu i w literaturze, kryje niezwykłą tajemnicę. Za pewnymi drzwiami mieszka troll – Ludenson, przypominający nieco włochatego zwierzaka. Wzbudza to sympatię kochającej wszystkie zwierzątka Mani, najmłodszej z czwórki rodzeństwa. Mania, ze swą niewinnością i prostym, nieskalanym cieniem koniunkturalizmu patrzeniem na świat, odgrywa w wydarzeniach, jak się z czasem okazuje, kluczową rolę. Zetknięcie z Ludensonem jest pierwszym ogniwem całego szeregu zdarzeń. Przygoda goni przygodę. Dosłownie roi się od spotkań z kolejnymi fantastycznymi stworami.

        Wyraźnie widać tu fascynację światem sag skandynawskich (trolle, giganty, stolemy i inne stworzenia gadają od czasu do czasu po szwedzku, co potęguje klimat północnego mroku i dziwności…) i w ogóle literaturą skandynawską, w jej dziecięcym wydaniu, z prawdziwie Lindgrenowską  czułością i zrozumieniem potrzeb dziecka. Zofia Stanecka z godną podziwu swobodą żongluje rozmaitymi wątkami i motywami. Na przykład scena narodzin Ludensona rozgrywa się w tej samej scenerii, w której przyszła na świat Ronja, córka zbójnika… Straszydła są straszne, bo takie być muszą, ale potwora – Piachochrupa (brrrr…bardzo przypomina przerażającą Bukę, której naprawdę się bał nasz najmłodszy syn…) można przecież pokonać za pomocą… inteligencji (wystarczy użyć mokrej marynarki, by rycząca góra piachu zaczęła się rozsypywać). Mama dyrektora Jetteckiego – gigantka, mimo swego protekcjonalnego stosunku do robali, czyli ludzi, okazuje się w końcu pomocna… Trolle i niektóre inne stwory potrafią się zjednoczyć i stanąć obok człowieka, gdy światu grozi zagłada, bo zawsze jest nadzieja na zwycięstwo dobra (to ważne, prawda?…). Niektóre z nich w końcu, jak Ludenson i jego tata marnotrawny – Ludenhud, z czasem się uczłowieczają (dzieje się to za sprawą przyjaźni) i – podobnie jak to teraz bywa w modzie – odbywają egzotyczne podróże, z których przesyłają malownicze fotki (ilustracje!)…

           Uroczy jest wątek eterycznej, zielonookiej Marianny Gosz, bibliotekarki (bliski mojemu sercu ze względów oczywistych…), gotowej z najwyższym poświęceniem bronić książki – własności biblioteki i jej porywacza, a potem wielbiciela – dyrektora cyrku, półolbrzyma, Stefana Jetteckiego. Dzięki miłości, jak się okazuje w epilogu, odwzajemnionej (autorka bawi się tu figurą… syndromu sztokholmskiego…), poznaje on lepiej samego siebie. Nie chce już być jak Meff Kovalsky, ukochany bohater, wzór osobowy  z „Ucieczki na południe” Mrożka (Jettecki nosi przy sobie podręczne wydanie tej książki…).  Nie dla niego panowanie nad światem (a taki cel sobie niegdyś stawiał). W gruncie rzeczy obca mu jest władcza postawa, żonglowanie bronią, dominacja i nieliczenie się z uczuciami innych… Porzuca swoją naturę olbrzyma. Jest zdolny do wcielania w życie (wraz z ukochaną) szlachetnej idei. Zwycięża w nim człowieczeństwo.

       Młody czytelnik dostaje dzięki „Księdze Ludensona” porcję malowniczych, mrocznych przygód (jakże miło jest się czasem bać…) – to przede wszystkim. Ale – między wierszami –  otrzymuje też obraz świata, w którym ważna jest miłość, solidarność (rodzeństwo, mimo różnych drobnych nieporozumień, staje za sobą murem), współpraca, szacunek dla sił przyrody, realizacja szlachetnych celów, rozumienie innych.

       Dostaje też przekonanie o olbrzymiej wartości Krainy Dzieciństwa. Jest to kraina autonomiczna. Istnieje niemal całkowicie poza światem dorosłych. Tylko czasem znajduje się na jego skraju. Tak jest w przypadku nastoletniej Natalii, która przede wszystkim czuje się starszą siostrą a dopiero potem osobą dorosłą (no… prawie dorosłą). Dostęp do Krainy Dzieciństwa ma też młodziutka bibliotekarka, której z racji ciągłego, zawodowego obcowania z książkami łatwiej niż innym otworzyć drzwi do świata wyobraźni. Inni dorośli bohaterowie (podinspektor Ryszard Budzisz, czy też posterunkowa Karolina Motyka) to tylko, potraktowane satyrycznie, figury do popychania akcji. Mama, choć oczytana tak samo jak bibliotekarka Marianna, jest przede wszystkim mamą, osobą troskliwą i kochającą, gotową zrobić dla dzieci wszystko, ale nawet ona nie ma  dostępu do Krainy Dzieciństwa, ponieważ dzieciństwo jest tajemnicą.

       W „Księdze Ludensona” jest to dzieciństwo szczęśliwe. W świecie rzeczywistym nie zawsze, jak wiadomo, jest tak dobrze… Bywa w nim wiele mroków i tajemnic niechcianych… Jednak tajemnica dzieciństwa będzie miała wpływ na całość życia i już na zawsze stanie się częścią własnego Ja.

 

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.