Na zdjęciu widać torebkę Janiny Porazińskiej.
– W tym domu, na parterze mieszkała przez dziesięć lat Janina Porazińska. Nie mogła już poruszać się swobodnie, a bardzo lubiła przyrodę. Tutaj, tuż za oknem miała ogród. Mogła bez kłopotu wyjść, posiedzieć sobie na słoneczku. Nasi starsi czytelnicy pamiętają, że zapraszała na jabłka dzieci z sąsiedztwa…
– Janina Porazińska? – A kto to taki? – pyta sympatyczna, młoda nauczycielka, która przyszła na tzw. lekcję biblioteczną ze swoimi przedszkolakami do Biblioteki im. Haliny Rudnickiej (Oddziału Muzeum Książki Dziecięcej, na warszawskim Żoliborzu).
– Proszę pani, to taka jedna pani! Na Powiślu jest Park imienia Janiny Porazińskiej! Byłem tam z tatą! Tam siedzą na płocie takie figurki i jest pomnik kozy – wyręcza mnie sześciolatek.
Rzeczywiście. Sześciolatek ma rację. Na warszawskim Powiślu od 2011 można spacerować po parku nazwanym imieniem Janiny Porazińskiej (1882 – 1971) – pisarki, poetki, tłumaczki, współzałożycielki i redaktorki kilku pism dla dzieci – przede wszystkim Płomyka i Płomyczka. Wyrosło już jednak pokolenie, które nie wie, kim była. Dobrze, że może przynajmniej – wraz ze swoimi młodymi nauczycielkami – pobawić się w parku jej imienia, zobaczyć usadowione na parkanie psotki i śmieszki, przyjrzeć się pomnikowi Kozuchy-Kłamczuchy… Może coś z tych zabaw i spacerów wyniknie?
Janina Porazińska była przed II wojną światową jedną z czterech dam literatury dla dzieci – tak nazwała cztery wybitne pisarki – Janinę Porazińską, Marię Kownacką, Ewę Szelburg-Zarembinę i Hannę Januszewską – profesor Joanna Papuzińska na sesji popularnonaukowej zorganizowanej dla uczczenia pamięci Janiny Porazińskiej, z okazji czterdziestej rocznicy jej śmierci. Sesja została zorganizowana przez Towarzystwo Przyjaciół Warszawy – Oddział Powiśle, gdzie pisarka mieszkała wiele lat.
Książki dla dzieci Janiny Porazińskiej, przez dziesięć lat zamieszkującej parter willi przy ul. Sułkowskiego 26, na warszawskim Żoliborzu, miały po kilkanaście wydań. Wznawiano pozycje przedwojenne, pisarka tworzyła jednak wciąż nowe teksty. Czerpała przede wszystkim z tradycji ludowej, a także z folkloru dziecięcego, nawiązywała do znakomitych tradycji literatury dziecięcej (Marii Konopnickiej, Zofii Rogoszówny). W jej książkach nie ma nachalnego dydaktyzmu. Jest za to literacka (czy też szerzej – kulturowa) tradycja. Podobnie jak jej starsza koleżanka po piórze – Maria Konopnicka – Porazińska przede wszystkim towarzyszyła dziecku w jego przeżywaniu i poznawaniu świata.
Mojemu pokoleniu wprost trudno uwierzyć, by ktoś mógł nie znać nazwiska tej wielkiej damy literatury dla dzieci. Pamiętam, że jako dziecko śpiewałam, tak jak i moje koleżanki, piosenkę o Dorotce (Ta Dorotka – ta maluśka – ta maluśka – tańcowała dokoluśka, dokoluśka. Tańcowała ranną rosą, ranną rosą, tupotała piętką bosą, piętką bosą…). Pamiętam, że jako sześcio-, czy może siedmiolatka wyliczałam: Ele-mele, eska/ ta nasza Tereska,/ ta nasza Tereska/ ma czarnego pieska. A ten piesek bardzo zły,/ pokazuje ostre kły. Oba wierszyki pochodzą ze zbiorku Psotki i śmieszki z cudnymi ilustracjami Zbigniewa Rychlickiego (był on, przypomnijmy, tatusiem Misia Uszatka i Plastusia a ponadto jedynym – jak dotąd – laureatem tzw. Małego Nobla, przyznanej przez IBBY w 1982 roku nagrody za całokształt twórczości ilustratorskiej). Psotki i Śmieszki istniały dla mnie od zawsze, tak samo realnie jak rodzice, siostra, babcia i dziadek. Jedną z pierwszych przeczytanych samodzielnie książek był Kichuś majstra Lepigliny z ilustracjami Marcina Szancera. To właśnie Kichuś sprawił, że Kraków już na zawsze pozostał miastem zaczarowanym… Jako ośmio- czy dziewięciolatka czytałam Kopciuszka – baśń, której akcja toczy się na podkrakowskiej wsi… Kopciuszkiem jest sierotka – Kasia. Dzięki czarom dostaje się na Wawel. Tam bawi się na balu z królewiczem a jej zgubiony bucik wpada do… smoczej jamy. Pamiętam, że zupełnie naturalnie czytało mi się ten tekst pełen gwarowych wyrażeń. Nie wiem, jak to się działo, ale jakoś wszystko rozumiałam a w każdym razie wiedziałam, o co chodzi… (Gdy wzięłam tę książkę do rąk teraz, sama się zdziwiłam – jak to było możliwe?) W szkole (chyba gdzieś w szóstej, może siódmej klasie) zalecano przeczytanie lektury – powieści biograficznej o Janie Kochanowskim Kto mi dał skrzydła. Pamiętam, że czytałam ją z zainteresowaniem i później – już jako maturzystka a potem studentka polonistyki – wiele faktów z biografii poety miałam w głowie; tak mocno utkwiły mi w pamięci w dzieciństwie… Kochanowski stał się dla mnie w szóstej klasie kimś bliskim, kimś, z kim się chciałam zaprzyjaźnić (co się poniekąd powiodło, bo specjalizowałam się w literaturze staropolskiej…).
Dziś boimy się, by dzieci nie natknęły się na jakąś trudność czytelniczą – nieznane słowo, czy, nie daj Boże, nieznane wyrażenie… Obawiamy się, by dzieci nie natrafiły na świat zbyt odległy od współczesnych realiów. Obawiamy się, że realia mało znane będą obce i zniechęcające w odbiorze. Może są to obawy słuszne, może niezupełnie… Być może nie doceniamy możliwości percepcyjnych i ciekawości dzieci… A może po prostu boimy się posądzenia o staroświeckie gusta? Wydawcy (czemu się trudno dziwić; ponoszą wszakże ryzyko finansowe) obawiają się, że staroświecka książka się nie sprzeda. Bycie nowoczesnym traktowane jest niemalże jako obowiązek.
Na czym polega starzenie się książek? Czy ich starzenie się jest tym samym, czym – staroświeckość? Co powoduje, że niektóre pozycje – dawniej lubiane – dziś wydają się po prostu niestrawne? Wydają się (wszystkim?), czy rzeczywiście są?… To, według mnie, pytania fundamentalne.
Nie sądzę, by wspomniana wyżej biograficzna powieść Porazińskiej ustępowała współcześnie tworzonym utworom tego gatunku. Więcej w niej życia i literackiej sztuki wysokiej próby niż w rzemieślniczych (bardzo solidnych co prawda i przepięknie wyglądających) biograficznych produktach książkowych tworzonych współcześnie… W powieści o Kochanowskim autorce – oprócz faktów – udało się również w przekonujący i trafiający do serca sposób zapisać emocje. A te zmieniają się najmniej. Powieść Kto mi dał skrzydła – cokolwiek by jej dziś zarzucić – była (i pozostała) prawdziwą literaturą przez wielkie L. Powieść zaczyna się opisem, ukazującym tło zawiązującej się akcji (mamy tu przyrodę oraz realia szlacheckiego dworku) i scenką rodzajową. Od razu ukazują się plastycznie zarysowane postaci – wesoły stróż Damazy, dobroduszna, choć pozornie sroga niania, psotne dzieci. Jest wśród nich Janek – jeszcze nie wiadomo, że będzie to główny bohater – i jego mali bracia. Wszyscy zostają ukazani jako weseli, psotni chłopcy. Ułatwia to małemu czytelnikowi wejście w klimat epoki i utożsamienie się z postacią. Zachęca do śledzenia jej losów. Pisarka znakomicie posługuje się tu unaoczniającym czasem teraźniejszym. Tego rodzaju zabieg zmniejsza dystans pomiędzy czytelnikiem a światem przedstawionym. Powoduje, że nawet to, co odległe w czasie, staje się bardziej oswojone, bliższe. Czy powieść Kto mi dał skrzydła? przeczyta dzisiejsze dziecko? Obawiam się, że nie. Jednak wina nie leży tu po stronie Porazińskiej… Literaturą przez bardzo wielkie L jest też twórczość Jana Kochanowskiego, ale kto go dziś czyta?… Nie ma zainteresowania Kochanowskim, nie może być też zainteresowania książką o nim. Problem nie leży zatem w ewentualnej staroświeckości powieści, lecz – znacznie, znacznie głębiej.
Niekiedy wydawcy ryzykują wydanie zapomnianego utworu ponownie. Wydawnictwo Book House wypuściło na rynek w 2009 roku Pamiętnik Czarnego Noska (w serii Lektury mojej babci) ze znakomitymi, malarskimi ilustracjami Elżbiety Wasiuczyńskiej (starsze pokolenie pamięta poprzednie wydania z wycinankowymi ilustracjami Adama Kiliana). Book House dokonał co prawda zabiegu swoistej rewitalizacji; zmienił nie tylko ilustracje (z dobrych na dobre…), ale i dodatkowe objaśnienie wstępne – informację o Słonku, pisemku dla małych dzieci, wychodzącym przed wojną (…)bardzo, bardzo dawno temu, wzbogacił o wiadomość, że „Słonko” czytywały zapewne babcie, a może i prababcie współczesnych dzieci. (Z pewnością chodzi o prababcie!) Taki sprytny zabieg miał zapewne osadzić książkę rodzinnie i, ewentualnie, zabezpieczyć przed zarzutem staroświeckości… Dziś czytają tę uroczą książkę (wraz z rodzicami) dzieci młodsze niż dawniej, pięcio-, cztero-, a czasem i trzylatki. Tak czy inaczej wygląda na to, że Pamiętnik Czarnego Noska nie jest odbierany jako staroświecki. Świadczą o tym dość liczne wypożyczenia i pozytywne wypowiedzi dzieci i rodziców.
Podobnie może być z innymi tekstami Porazińskiej. Zauważyły to wydawnictwa fonograficzne; na płycie Kołysanki – utulanki (Magdy Umer i Grzegorza Turnaua) oraz płycie Polskie radio dzieciom znalazły się piosenki z tekstami Janiny Porazińskiej. Ten muzyczny trop, choć skromny, może być jednak bardzo obiecujący. Porazińska korzysta bowiem z tradycji poezji ludowej, w której niezwykle ważnym elementem jest właśnie muzyczność. W zbiorkach wierszy Janiny Porazińskiej dziecko napotka świetny rytm i rymy, refrenowe powtórzenia, a w warstwie fonetycznej różne typy aliteracji. To wszystko działa na słuch, zachęca do śpiewu lub też pozwala po prostu cieszyć się brzmieniem. Świadomie stosowana muzyczność, a także niebanalne obrazowanie i apelowanie do bliskich dziecku emocji wpisują teksty zapomnianej damy w nurt Literatury przez wielkie L a udostępnianie takiej właśnie Literatury jesteśmy dzieciom po prostu winni. Dotyczy to na pewno zbioru Psotki i Śmieszki, gdzie pisarka mistrzowsko wykorzystuje elementy poezji ludowej, z jej zrytmizowaniem i śpiewnością, podkreślaną powtórzeniami, zdrobnieniami, refrenami, wyliczeniami. Wszystko to sprawia, że wiersze natychmiast wpadają w ucho, a to jest dla małego ucha bardzo pożądana cecha tekstu (Spojrzał Miś na kalenicę./ Wróbel jest tam! Wnet go chwycę!”/ Włazi kotek/ po drabinie/ po drabinie/ po drabinie…/ Już ostatni miał szczebelek./ A wtem frr… uciekł wróbelek).
Porazińska ofiarowuje też dziecku pełne uroku obrazki. Umiejętnie i z wdziękiem posługuje się personifikacją. Dzięki niej przyroda staje się bliska, jak ktoś z rodziny, czy z sąsiedztwa (Pyta słonko z ostrożna,/pyta rankiem: „Czy można?”/i spogląda złociście/ na szybeczkę przez liście), czymś, co się dostrzega, z czym się na swój sposób rozmawia. Takie podejście nie wydaje się wcale staroświeckie… W innym zbiorku wierszy W Wojtusiowej izbie (wydanie z 1946 roku, kilkakrotnie potem powtarzane, przepięknie zilustrowała Olga Siemaszko), poetka zabiera dziecko do dawnej, wiejskiej chaty. Tutaj współczesny mały czytelnik potrzebować pewnie będzie nieco więcej wyjaśnień, dotyczących gwarowych wyrażeń, czy wiejskich realiów, ale bez nich też się obejdzie… Czego nie zrozumie, to sobie domyśli, dowyobraża i… dośpiewa. Pomocą w rozumieniu (jeśli będzie jego silna potrzeba) mogą się stać ilustracje, pokazujące, jak wygląda pogrzebacz, czy miotła… Porazińska wchodzi jednak w świat dziecka, które lubi sobie wyobrażać różne różności (i tak jest do dziś), o których starsi – wy nie wiecie. Stają się one częścią jego świata, bardzo żywą i ważną. Dziecko nie zawsze chce za wszelką cenę rozumieć. Lubi się pobać, czy też zadziwić. Wtedy wystarczy słyszeć wiersz. A wierszy wielkiej damy się bardzo dobrze słucha. Dziecko (a poetka z nim) słyszy, że coś przygrywa w sadku cienko, widzi jak wilk zębiska szczerzy:/ -Ha-uuu! Ha-uuu!… Poetka słyszy, jak małe dziecko dopiero uczy się mówić i nawołuje skłócone bieguny kolebki, by się przeprosiły (- No, biedunty, pseploście się!/ Husi, husi, husi…). Poetka personifikuje świat przyrody, który ożywa kolorami, dźwiękami i rytmem (Siwy mróz przed chatą klęka/ i maluje precz okienka(…), Deszcz po szybce ścieka:/kap…kap…kap…/ -Chyżo mnie, Wojteczku, złap, złap, złap!), co znowu jest czerpaniem z tradycji poezji ludowej, gdzie przyroda jest postrzegana jako coś naturalnego i bliskiego, coś, co nie jest zagrożeniem, lecz istotnym warunkiem ludzkiego bycia w świecie.
Współczesne dziecko, nawet to, mieszkające na wsi, coraz częściej – mimo nawoływań nowoczesnych ekologów – bywa od przyrody oddzielane. Natrafia na zapory technologiczne. Coraz częściej – i dzieci, i my – dorośli – oglądamy realny świat za pośrednictwem zimnych ekranów. Może więc nie jest dobrze, że, zapewne w imię nowoczesności, w obawie przed staroświeckością, od małego ogranicza się człowiekowi możliwość obcowania z tekstami, w których przyroda jest tak ważna, a jednocześnie tak prosta, tak bliska, tak naturalna.
Inspiracje ludowością u Porazińskiej nie zawsze wytrzymują próbę czasu. Zestarzała się – jak sądzę – na przykład opowieść Dziewięć płaczek – nieboraczek (wydanie z 1948 roku zilustrował Tadeusz Kasprzycki), która może dziś zaciekawić raczej etnologów niż współczesnego czytelnika (opowiada o zwyczaju podrzucania płaczek – czyli specjalnie zrobionych laleczek, by pozbyć się na czyjąś niekorzyść denerwującego płaczu dziecka). Podejrzewam, że dzisiejsze dziecko nie znalazłoby dość sił, by przedzierać się przez zawiłości akcji i gwarę rymowanej baśni Jaś i Kasia (Biblioteka im. H. Rudnickiej, dysponuje nawiasem mówiąc wydaniem tejże baśni z ilustracjami Zofii Stryjeńskiej; wydanej nakładem Naszej Księgarni w roku 1936). Sądzę też, że lekturą ponad siły współczesnego młodego człowieka byłaby (ciekawa z wielu względów) powieść Borówka.
Ale za to, można podejrzewać, że maluchy świetnie mogą się bawić przy Zuchwałym strzyżyku (wydanie z 1963 roku zilustrował Jerzy Karolak), zbiorze polskich bajek ludowych opracowanych literacko przez zapomnianą damę, gdzie odnajdą wciąż żywą i uwielbianą przez dzieci, więc pewnie dlatego wykorzystywaną współcześnie, konstrukcję bajki łańcuszkowej a i pomyśleć będą miały nad czym. Podobnie rzecz się ma w baśni z bardzo niegrzeczną bohaterką, której podstawową wadą jest zamiłowanie do kłamstwa (ach, jakże łatwo tu się utożsamić!…). Kozucha-Kłamczucha, tytułowa bohaterka, doczekała się pomnika w parku noszącym imię jej literackiej mamy. Słusznie. Bo to Postać, co się zowie. Potrafiła wywieść w pole nie tylko gospodynię o dobrym sercu, ale i całą masę silniejszych od siebie i sprytnych zwierząt – z niedźwiedziem i lisem włącznie. Jednak Prawda i Dobroć zwyciężyły. Tak jak powinno być w bajce. Maluch, który obcuje z tekstem zostaje na końcu poproszony o to, by wymyślił nowe imię dla kozy, która już nie kłamie. Mamy więc tu nowoczesne podejście pisarskie (a przy okazji pedagogiczne) – interakcję pomiędzy tekstem a odbiorcą. Tekst oddziałuje na czytelnika, ale i czytelnik (choć malutki) też coś tu ma do roboty…
Z kolei napisana prozą (ale z licznymi śpiewnymi rymowanymi wstawkami) baśń o Dwóch Dorotkach (wydanie z 1984 roku zilustrowała przepięknie Bożena Truchanowska) wykorzystuje ludowy motyw złej macochy i dwóch dziewcząt: córki przybranej – tej dobrej, pracowitej, wrażliwej na cudzą niedolę i córki rodzonej – tej złej, leniwej i samolubnej. Zalety zostają nagrodzone. Czym? Weselem! Trudno, choćbyśmy chcieli, nic na to nie poradzimy. Tak to już w baśniach bywa (pamiętamy wszak Kopciuszka, Śpiącą królewnę, czy… Fionę w ich rozmaitych literackich i popkulturowych wcieleniach). To nie Porazińska jest staroświecka, to kultura uparcie trwa przy pewnych stereotypach (a może jednak – archetypach?). A dziecko, jeśli dać mu okazję, może nurzać się do woli w kulturze (ze wszystkimi jej tradycjami, również tymi odbieranymi dziś jako staroświeckie). Dopiero wtedy jest się nad czym zastanawiać.
Nie sposób przypomnieć o wszystkich dokonaniach zapomnianej damy. Jest ich nazbyt wiele… Więc może na koniec – jeszcze jeden zupełny drobiazg, Niebieska dziewczynka – skromna, ale nad wyraz urokliwa książeczka z serii Poczytaj mi, mamo. Książeczkę zilustrowała Wanda Zawidzka (w wydaniu z 1953 roku widać na okładce wpływ sztuki socrealistycznej; przedstawiony na obrazku kierowca wiozący dziewczynkę przypomina Józefa Wisarionowicza; wydanie z roku 1956, a więc popaździernikowe, ma poetycką, malarską okładkę …). Niebieską dziewczynkę (tym razem z ilustracjami Zdzisława Witwickiego) przypomniała Nasza Księgarnia w jubileuszowej antologii na dziewięćdziesięciolecie istnienia oficyny. Janina Porazińska snuje tu pełną uroku, opowiastkę, której bohaterką jest pewna niebieska dziewczynka. Dlaczego niebieska? Bo niebieską kredką narysował ją w swoim kratkowanym zeszycie sześcioletni Szymek. Ale ileż można tkwić w zeszycie? Dziewczynka ziewnęła i powiedziała: – Nudno tak ciągle siedzieć i siedzieć na dziesiątej stroni! Wstanę. Przejdę się po ogrodzie w srebrze księżyca i w chłodzie. Po tej decyzji następuje wędrówka i rozmaite spotkania: z ogrodem i kwiatami, ze ścieżką i psią budą, z suczką Azią i małymi psiaczkami, z wiatrem i księżycem, z kózką Łobuzką, wreszcie z szoferem (czyli kierowcą samochodu; bo tak pewnie powie dzisiejsze dziecko…), który z powrotem zabiera dziewczynkę na dziesiątą stronę zeszytu w kratkę. Pisarka bawi się tu (i w zabawę wciąga małego czytelnika) pomieszaniem materii: narysowana bohaterka wraca do zeszytu swojego twórcy, Szymka, który jest postacią literacką. A na końcu mały czytelnik dostaje zaproszenie do współpracy i prośbę o narysowanie elementów, których nie ma w zeszycie Szymka, bo ogród, kwiatki, suczkę Azię i jej córeczki itd. widziała przecież tylko niebieska dziewczynka a razem z nią czytelnik… Ta skromna książeczka to gotowy scenariusz nowoczesnej lekcji adresowanej do maluchów. To zaproszenie do krainy wyobraźni i krainy czytelniczej aktywności.
Porazińska nie wygra raczej z grami komputerowymi. To niemal pewne. Ale może trzeba się przynajmniej trochę zastanowić nim skażemy jej twórczość na całkowite zapomnienie.
Cóż, trudno damą być.
Hanna Diduszko