Borowice

       Podobno każdy prawdziwy mężczyzna musi służyć w wojsku. Mój mąż też tam wylądował. Trafił do tak zwanej Szkoły Oficerów Rezerwy w Jeleniej Górze, gdzie mu ogolono wspaniałe Kmicicowe wąsy, wbito w mundur i zaczęto ganiać po okolicznych wzgórzach. Ja wzięłam dziecko pod pachę i, jak prawdziwa Rzymianka, zainstalowałam się nie opodal, w małej, zakopanej w górach wioseczce, gdzie miałam wcale dogodną metę.

       Przez jakiś czas pracowałam w tamtejszym domu wczasowym, lokując ludzi po rozmaitych pokojach i czyniąc przy tej okazji najróżniejsze obserwacje psychologiczne (-Ja bym prosił o dwójkę!  –Ale pan ma jedno skierowanie, –No jedno, ale nie lubię ciasnych pomieszczeń. Na pewno taka miła pani coś znajdzie. O, a tutaj taka skromna czekoladka. No, no, proszę się nie obrażać, to dla dziecka… –O, jaki śliczny dzidziuś! Zupełnie podobny do mamusi… Można panią zaprosić na kawę? Zajęta? No ale tak wieczorkiem, kiedy już dzidziuś będzie spać...). Zajmowałam się też wypożyczaniem książek, gier i organizacją konkursów dla dzieci. Książki były nadszarpnięte zębem czasu, gry także, a dzieci, jak to dzieci, najchętniej całymi dniami oglądały telewizję a moje pomysły traktowały grzecznie, ale bez przesadnego entuzjazmu.

       Kiedy skończył się mój turnus przeniosłam się na wieś. Wzięłam pokoik na górce u pewnej kobiety, obarczonej dużą ilością potomstwa w różnym wieku, mężem w więzieniu, pokaźnym stadem krów i dochodzącym narzeczonym. Płaciłam niewiele, za to pomagałam paru Malcom uporać się z zawiłościami polskiej ortografii. Dostawałam ponadto dla dziecka świeże mleko od doskonale utrzymanych, czystych krów. No, jednym słowem, żyć nie umierać. Prawie… Mój mąż ciągle jeszcze nie miał prawa do przepustek, więc jeździłam z Małym co kilka dni do Jeleniej Góry, żeby przynajmniej porozmawiać i żeby synek nie zapomniał, jak wygląda tatuś.

      Poza tym jednak nudziłam się straszliwie. Czasu nie wypełniało mi gotowanie i pranie, bo Pociecha wcinała na okrągło rozmaite zupy mleczne, a mleka było pod dostatkiem, ja coś tam też jadłam, ale nie było to istotne co. W sklepiku i tak niczego nie można było kupić, bo półki świeciły pustkami, ale jakoś wówczas nie stanowiło to dla mnie problemu. Dziecko miało mleko, a to najważniejsze. Ja jadłam po prostu – co popadało. Do eleganckich ciuszków nie przywiązywałam wagi.  Mały kotłował się w dresiku razem z kurami i dziatwą naszej gospodyni, więc przestałam się przejmować stanem jego garderoby. Prałam z rzadka i tylko wtedy, gdy było to już niezbędnie konieczne. Całymi dniami czytałam w kółko te same, przywiezione ze sobą książki. Wieczorami próbowałam robić jakieś tam notatki.

         Poza tym usiłowałam nauczyć Malucha nowych słów. Obserwowałam razem z nim krowy, kury, kaczki i inne żyjątka, usiłując czasem nadać im jakieś nazwy. Niekiedy, żeby jakoś urozmaicić sobie czas, wlokłam Małego na maliny. Patrzył na te wyprawy niechętnym okiem, bo podwórko, z całym tym gdaczącym inwentarzem było zdaje się najciekawsze. No, ale trudno. Dreptał za mną na swych niespełna dwuletnich nóżkach ku górce aż czerwonej od malin.

      Od czasu do czasu wybieraliśmy się w świat. Wsadzałam Synka do nosidełek, zarzucałam je dziarsko na plecy i wędrowałam do Karpacza. Tam zwiedzaliśmy Świątynię Wang, zjadaliśmy kurczaka z rożna (Mały, widocznie jednak cokolwiek znudzony mlecznymi daniami, był wtedy w stanie spożyć prawie pełną porcję!), a potem udawaliśmy się na lody do kawiarni Szarotka.       

         Pewnego razu postanowiłam wtaszczyć się z Małym nieco dalej, a że te tereny doskonale znałam od dziecka, więc bez obaw ruszyłam na szlak.

     Oczywiście oprócz nosidełek z Synkiem byłam zaopatrzona również w spory chlebak z różnymi niezbędnymi drobiazgami. A takich drobiazgów zawsze nazbierało się sporo, bo to i butelka z soczkiem, i sweterek, na wypadek zmiany pogody, i pelerynka (patrz: jak wyżej…), a i pieluszki jeszcze też niekiedy się przydawały.

       Musiałam wyglądać z tym wszystkim jak wielbłąd, bo patrzono na mnie z politowaniem, albowiem tamtejsi goście, często ludzie starsi, nastawieni byli – a pewnie i są dotychczas – raczej na osiadły tryb wypoczynku. Zwykle opalają się na tarasach domków, w najlepszym przypadku wjeżdżają wyciągiem na Małą Kopę, by stamtąd zejść ku dolinom, bo to w końcu mniej męczące… Na tle staruszków jedzących wczasowe kiełbaski z rożna wyglądałam więc dość malowniczo.

     Pięłam się pod górę, wciąż wyżej i wyżej. Tak, jeszcze jeden zakręt i będziemy w Samotni. Przed naszymi oczyma lśniąca srebrzyście powierzchnia Wielkiego Stawu (O, mama, jaka duzia Wisła!). Herbata dla mnie, soczek dla Synka. Jeszcze trzeba dać dziecku trochę zupy. Sama zadowoliłam się przyniesioną z domu kanapką. Opalanko. Słońce, takie późnoletnie, wczesnojesienne, dogrzewało bardzo przyjemnie. 

        Szkoda, że już trzeba wracać. Wiedziałam, że nie mogę się rozsiadać, bo trzeba zdążyć do Borowic przed zmierzchem, a to koniec sierpnia, dni nie są już teraz takie jak w czerwcu… Niechętnie wyruszyłam w drogę powrotną.

     Poszłam trochę inaczej i, chcąc ostatni odcinek przebyć autobusem, zdecydowałam się na marsz do szosy. Tam, niestety, okazało się, że jednak źle oceniłam czas i już nie zdążę na ostatni autobus, który pozwoliłby mi ułatwić sobie nieco drogę powrotną.

      Nie pozostawało mi więc nic innego, jak dziarsko ruszyć przed siebie jasną wstęgą szos. Na górski szlak już nie chciałam wracać. Było późnawo, a wycieczka ze sporym obciążeniem dała mi się nieźle we znaki. Mały na szczęście nie marudził, bo po prostu zasnął sobie smacznie, składając głowę na podłożonej pod policzek pieluszce, którą mu rozścieliłam na swoim ramieniu.

        Sunęłam pustawą szosą, pogwizdując sobie z cicha dla dodania animuszu. Drzewa po obu stronach drogi stawały się coraz ciemniejsze a i niebo też już powoli zaczynało mrocznieć…

        Wreszcie zobaczyłam jakiś samochód i postanowiłam go zatrzymać. Trudno. Musi mnie podwieźć. Kierowca był jednak innego zdania. Minął mnie szerokim łukiem i pomknął dalej. Tak samo drugi, trzeci… To przestawało być zabawne. Szłam coraz szybciej, bo czułam już powiew wieczornego chłodu na policzkach. Nie to, żeby mi było zimno. Co to, to nie. Byłam zgrzana i pot spływał mi po plecach niezwykle obficie. Nie mogłam jednak nie myśleć o dziecku, które, co prawda, na razie spało, ale wkrótce mogło się obudzić z zimna, a sweterek, choć znajdował się pod ręką, mógł nie być wystarczającą ochroną przed chłodem sierpniowej nocy…

      Nagle błysk reflektorów w oddali. Nowa szansa! Jest! Zatrzymał się! I to jaki wóz! Wspaniały, śliczny, lśniący bladoniebieskim lakierem citroen z francuską rejestracją! Z wnętrza wyłonił się niezwykle przystojny kierowca w sportowym ubraniu i bez słowa otworzył przede mną drzwiczki. Potem pomógł mi zdjąć nosidełko z pleców i troskliwie ulokował nas na siedzeniu swojego wspaniałego pojazdu. Byłam wniebowzięta! Dogadaliśmy się po niemiecku. Mogłam z nim rozmawiać w tym języku bez kompleksów, bo najwyraźniej nasz poziom znajomości tego języka był dość zbliżony.

       Okazało się, że mam do czynienia z dziennikarzem, który właśnie jedzie do Gdańska, bo tam podobno – strajk… Wybałuszyłam na niego oczy, niezupełnie pewna, czy aby dobrze rozumiem. Jednak akurat znaczenie i brzmienie słowa Streik w języku niemieckim jest niemal identyczne jak w polskim i trudno się tutaj pomylić. No tak. Właściwie, to wszystko jest możliwe. W końcu prawie od miesiąca nie kupowałam gazet, nie miałam radia, na telewizję do gospodyni nie schodziłam, mężowi podczas naszych krótkich spotkań w rozmównicy opowiadałam o dziecku, o tym, jakiego nowego słowa się właśnie nauczyło. O niczym nie miałam pojęcia! Całymi dniami zbierałam maliny, czytałam Poświatowską i układałam swoje wierszydełka. I teraz ten uroczy francuski dziennikarz mówi mi, żeby było zabawniej po niemiecku, na jakiejś bocznej szosie, że połowa zakładów pracy w Polsce stoi, że w Gdańsku i Szczecinie delegacje rządowe rozmawiają z robotniczymi komitetami strajkowymi (!), że jakiś Jurczyk, jakiś Wałęsa…

       W głowie mi zaczęło wirować od tego wszystkiego. Próbowałam się jeszcze czegoś dowiedzieć, ale trudno było mi się wysłowić w tak nietypowym temacie konwersacji. Mój rozmówca zorientował się, że ja nic nie wiem. Zaczęłam się tłumaczyć ze swojej ignorancji, ale on tylko spoglądał na dziecko i kiwał głową. Tak, tak on rozumie: małe dziecko, młoda kobieta, kto by się tam interesował polityką…

       Przystojny Francuz brał mnie, ku mojej rozpaczy, za jakąś zapyziałą kurę domową. Mimo to zboczył sporo ze swojej trasy i szarmancko podwiózł mnie prawie pod sam dom. Podziękowałam, wysiadłam, zamachałam mu jeszcze na pożegnanie białą dłonią…

      Potem obróciłam się ku domowi i ujrzałam przy furtce… mojego męża. Stał jakiś taki zmarnowany, w tym swoim mundurze szeregowca, z ostrzyżonymi włosami i obgolonym Kmicicowym wąsem… Patrzył na mnie, a w oczach malował się jeden wielki znak zapytania. Podbiegłam do niego, zapominając o dwunastokilowym ciężarze na plecach. Właśnie dziś – pierwsza przepustka, sześć godzin – tutaj, teraz – trzeba wracać i to szybko. Szkoda, że ten facet już pojechał, może by tak też i mnie podwiózł…

      No tak, zakręciło mi się w głowie, strajki, komitety, rewolucje, przystojny Francuz, błękitny citroen, przepustka… Pocałowałam mojego męża, a on uścisnął mnie po swojemu, potem obrócił się i szybkim krokiem zaczął wspinać się pod górkę, w stronę szosy. Wkrótce zniknął.

       Jutro pojadę do Jeleniej! – pomyślałam. Pogadamy. Dałam Małemu kolację i napaliłam w piecyku, bo poczułam nagle przejmujący chłód.

Był 30. VIII 1980 roku.

2 odpowiedzi na “Borowice”

  1. Jak dobrze Haniu,że z szufladek pamięci można czasami wyjąć chwile naszej młodości.Wystarczy je otworzyć nim …. zardzewieją
    ( bez obrazy).
    Borowice?To zdaje się urokliwe miejsce wpisane na „wieki” w Wasz wspólny początek.Może jakieś zdjęcie (a) z tego miejsca?
    Delektujemy się Twoim blogiem czytając po kawałku i zostawiając na kolejne dni ucztę dla dusz.

    1. Zdjęcia są, ale tylko biało-czarne. Kiedyś zeskanuję i dokleję. Na takiej stronie można to robić. Uzupełniać. Bawić się. Dzięki za sugestię! Wykorzystam.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.