Toskania na bis… Brno – jak zwykle – przejazdem… 

 

Decyzja o podróży podjęta…

            W tym roku, inaczej niż w roku ubiegłym, nie była to trudna decyzja. Jest wrzesień. Odkąd nie pracuję w szkole, mogę sobie pozwolić na wakacje we wrześniu…. Wiele  przejść ostatniego roku sprawiło, że czułam potrzebę wrześniowego pozamykania w sobie różnych spraw. A do owego zamknięcia potrzebna była podróż w określone miejsca. Chciałam znowu pojawić się tam, gdzie byłam przed rokiem. Zobaczyć to, czego podczas ubiegłorocznej wrześniowej podróży (będącej instynktownym ratowaniem siebie) zobaczyć, a zwłaszcza przeżyć nie zdołałam. Teraz miało być inaczej. Teraz zamierzałam patrzeć, chłonąć i cieszyć się każdą chwilą. Korzystać z urody świata tak bardzo, jak to tylko jest możliwe. Tak, jak się tego nauczyłam. Chciałam poczuć, że wreszcie znowu mogę oddychać…

            Właśnie do tego była mi potrzebna długa podróż do Toskanii, gdzie jeździ się po słońce,  spotkanie z pięknem, ukojenie…Towarzyszył mi mąż, który doskonale czuł, choć o tym nie rozmawialiśmy (bo najważniejsze odbywa się między słowami), o co w tym wszystkim chodzi…

            Marzyła mi się podróż bez zbytniego pośpiechu, no i prawie się udało. Przejechaliśmy, by osiągnąć cel, około 1800 kilometrów. Przed podniesieniem kamienia, pod którym Lea ukryła klucz do naszego domku, położonego na skraju Roccatederighi, toskańskiego miasteczka, w prowincji Grosseto, zatrzymywaliśmy się na nocleg AŻ dwukrotnie. Jak na możliwości czasowe  szanownego Kolegi Małżonka, pracującego emeryta, nawiedzonego fizyka, wiecznie pędzącego między instytutami i realizacją kolejnych projektów,  był to wyczyn po prostu nie lada!

                 Pierwszą noc spędziliśmy w Brnie, stolicy Moraw, drugą – w Padwie, którą bardzo, ale to bardzo chciałam zobaczyć. Spędzić tu niechby tylko jeden wieczór…

             Brno odwiedzaliśmy wcześniej parę razy. Zawsze przejazdem. Teraz też tak było… Ciekawe, czy kiedyś jeszcze uda się nam  bliżej przyjrzeć  temu ciekawemu zapewne miastu?… Tym razem zatrzymaliśmy się w nowym hotelu położonym na terenie nowoczesnego miasteczka uniwersyteckiego (Brno uważane jest za miasto studentów i rzeczywiście nasze miasteczko wyglądało na spore). Miejsce miało wiele zalet, wśród których bardzo istotną było świetne skomunikowanie z centrum. Dosłownie pod naszym (bo wszystko, co choć trochę oswajamy, natychmiast staje się nasze) Brno Hotel Campea Biznes Appartment znajdował się przystanek autobusowy, skąd wygodnie dojeżdżało się do starego centrum miasta.

                       Na miejsce przyjechaliśmy trochę wcześniej niż to było przewidziane. Nie uprzedziliśmy… Kłopot! Gospodarze – śliczna recepcjonistka i właściciel (czy też gospodarz) obiektu, człek wyjątkowo rozmowny, bardzo nas przepraszali, że pokój jeszcze nieposprzątany…No i się zaczęło! Żeby nam jakoś zrekompensować półgodzinną stratę czasu, poczęstowano nas najpierw wodą mineralną, potem  kawą – pysznym espresso (kawa, której towarzyszyło chrupiące ciasteczko, bardzo się przydała, byliśmy już jej mocno spragnieni), potem obdarowano nas (wciąż na przeprosiny) tabliczką czekolady (zjedliśmy ją w ostatnim dniu wyprawy, podczas wycieczki w góry)… Pomiędzy kolejnymi poczęstunkami serwowanymi przez zwinną recepcjonistkę zabawiał nas rozmową młody, niesłychanie energiczny gospodarz. Żywo przy tym gestykulował. Mówił całym sobą, rzecz jasna, po czesku. Mój mąż mówił po polsku, ja – po czesku (a przynajmniej tak mi się wydawało, bo od czasów bohemistycznych studiów rzadko używam języka Haška). Nasz rozmówca cieszył się jak dziecko, że wszystko rozumie (ach, jak miło gościć Polaków; nie trzeba się wysilać z angielszczyzną…). Objaśniał, jak i gdzie dojechać, pokazywał plany miasta, charakteryzował ruch turystyczny w Brnie, gratulował i pochwalał pomoc, jakiej Polska udziela walczącej Ukrainie, zachwycał się Igą Świątek (Czesi kochają tenis, wiadomo!) i zapewniał, że otrzymamy najlepszy pokój – z balkonem, bo przecież rano nic tak nie smakuje, jak pyszna kawiczka na balkoniczku… Jak się potem okazało nie udało się nam, niestety, wypić kawiczki na balkoniczku… Choć, mimo pośpiechu, pokój posprzątano bardzo starannie, pokojowa zapomniała wymienić naboje do ekspresu…

                    Cały obiekt wymyślono w stylu industrialnym, bardzo surowym, skrajnie minimalistycznym. Szarość betonu… Czerń wielu ścian, czerń pościeli… Lśniąca, duża łazienka. Na korytarzach i w pokoju  wielkie okna – jak w fabryce. W pokoju wygodne, nieprawdopodobnie wielgachne łoże i pełne wyposażenie w niezbędne do życia rzeczy (to był apartament). Były wśród nich również kieliszki na wino (Brno to Morawy; Morawy to  wino).

                Pojechaliśmy na miasto i – oczywiście  – udaliśmy się na obiad złożony z knedliczków i gulaszu wołowego. Wszak byliśmy w Czechach! Do tego – co? Piwo. Nie jestem przesadnie wielką miłośniczką tego trunku, ale przecież nie wypić piwa w Czechach byłoby prawdziwym grzechem. Do swojej listy grzechów nie chciałam dodawać kolejnego, więc  pozwoliłam sobie na małe piwko… Największą atrakcją obiadu było jednak usytuowanie knajpki. Leżała ona na zupełnie krzywym placu: jedna jego część była wyżej, druga niżej (Zelný trh, czyli, po naszemu –  Kapuściany Targ). Przy stoliku siedziało się wiec z górki albo pod górkę i trzeba było uważać, by talerz nie zjechał na chodnik… Pokręciliśmy się chwilę po starówce, obserwując panoramę Brna, rozciągającą się ze wzgórza, na którym górowała katedra pod wezwaniem św. Apostołów Piotra i Pawła. Pospacerowaliśmy po zaułkach, przytulając (na zmianę) roślinkę doniczkową, którą zostaliśmy obdarowani w jednym z nich. Roślinka, pozostałość po jakichś botanicznych warsztatach, przewędrowała z nami cała trasę w te i z powrotem. Teraz,  mocno sfatygowana (niestety…), stoi na naszym stole i towarzyszy nam przy posiłkach.

                    W końcu udaliśmy się na zakupy do miejscowego TESCO, gdzie wszystko wyglądało dziwnie znajomo…Nabyliśmy trochę produktów na przyszłość (nie wieźliśmy żadnego jedzenia z Polski) – jakieś pieczywo, trochę paczkowanych wędlin… No i, na życzenie męża, trochę piwka.

                 Przed powrotem do naszego hotelu wstąpiliśmy jeszcze na pożegnalne piwo do lekko podejrzanej piwiarni, usytuowanej w pobliżu dworca… Właściciel, wydający złocisty trunek, odrobinę kiwał się na nogach, bratał z gośćmi (akurat trwało jakieś spotkanie integracyjne, na którym – oprócz licznej grupy pracowników – było też całkiem sporo dzieci, towarzyszących swoim pracującym rodzicom). Po zebranych przy długim stole biesiadnikach nie było widać jakichkolwiek trosk. Twarze roześmiane, kołnierzyki poluzowane (albo nieobecne). Dzieci pętały się swobodnie pomiędzy gośćmi. Jednym słowem luz-blues!

           W budce na przystanku autobusowym kupiliśmy jeszcze nasze ulubione rohliky (ale okazały się – gumowate…).

Wieczorny spacer przyniósł sporo wrażeń.

2 odpowiedzi na “Toskania na bis… Brno – jak zwykle – przejazdem… ”

  1. Haniu, bardzo lubię Twoje wspomnienia – reportaże z podróży. Malujesz slowem tak wyśmienicie, że czuję się tak jakbym tam była i żyła z wami w trojkacie. Obrazki z hoteli, z knajpek, zapach jedzenia, smak czeskiego piwa… Jest cudnie. A do tego praktyczne wskazowki-co, jak, gdzie? Wyruszyliśmy waszym szlakiem do Rzymu, Neapolu… Kto wie może kolejna wyprawa do Czech? Oby!

  2. Wszystko pięknie opisałaś – jeszcze tylko to, że wspaniale czuliśmy się ruszając na południe, no i w Tesco, oprócz piwa, nabyliśmy wielgachną flaszkę łyskacza… (na chłodniejsze dni w Toskanii)

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.