Toskania na bis… Powitanie z Toskanią. Pierwsze spotkanie z Roccatederighi. Bagni di Petriolo.

 

 

                    Żal było opuszczać Padwę, więc na pożegnanie wstąpiliśmy jeszcze na skromny lunch… Żeby się nie przejeść przed podróżą, Kolega Małżonek zamówił sobie homara, a ja – jakąś nieźle się prezentującą sałatkę. Rozsiedliśmy się w cieniu padewskich krużganków, a kelner zapytał JAKIE wino podać (bo to przecież oczywiste, że do lunchu wino podać należy…). Zaczęłam protestować, że przecież mąż jest driver i pić nie może, na co obaj panowie spojrzeli na mnie niewinnymi oczętami (jeden – błękitnymi, drugi – orzechowymi) i wykrzyknęli zgodnym chórem, choć w dwóch językach: jeden kieliszek??? Zamilkłam… We Włoszech kieliszek wina do obiadu jest czymś absolutnie normalnym i całkowicie dopuszczalnym…

        Wypiliśmy więc po kieliszku białego wina, żegnając się z Padwą, za to mając w perspektywie malowniczą –   krętą i spadzistą (a niekiedy stromą, ok 20%…) drogę do toskańskiego domku, biegnącą wśród gór i wzgórz. Perspektywa była tym przyjemniejsza, że jechaliśmy do domku właściwie jakby… rodzinnego.

                    Jego właścicielem jest bowiem (a właściwie, niestety, był, bo  zmarł przed paroma miesiącami – po długiej chorobie, żegnając się przedtem ze wszystkimi) niemiecki kuzyn mojego męża. Jego tata i mama męża byli rodzeństwem, tyle że mama męża pozostała po wojnie w Gliwicach (wkrótce wyszła za mąż i przeniosła się do Warszawy), a tata Manfreda wyjechał do Niemiec, podzielonych z czasem na dwie części. Manfred urodził się w części wschodniej, ale jako aktywny, opozycyjnie wobec władzy nastawiony student uciekł przez zieloną granicę na Zachód. Został fizykiem (zupełnie jak jego polski kuzyn, czyli mój Kolega Małżonek), potem ożenił się z Włoszką i w miejscu, gdzie znajdowało się jej rodzinne gospodarstwo, postawił maleńki domeczek. Właśnie tam, na zupełnym odludziu, na skraju niewielkiego, kamiennego miasteczka, na dnie rozległej doliny z widokiem na górskie pasmo, mieliśmy się znaleźć niebawem…

          Przyjechaliśmy na miejsce późnym popołudniem. Odnaleźliśmy klucz, który Lea, urocza mieszkanka Roccatederighi, opiekująca się domkiem pod nieobecność gospodarzy,  ukryła pod wiadomym kamieniem…

          Kolega Małżonek, osobnik mocno uzależniony od ruchu i wszelakiej aktywności fizycznej, chciał natychmiast biec do miasteczka i w ogóle na wycieczkę… Udało mi się go jednak jakoś (choć z pewnym trudem…) powstrzymać… Zabrałam się za układanie i rozmieszczanie naszych rzeczy (powierzchnia maleńka, więc wszystko trzeba było sensownie poukładać, bo ja, z kolei, jestem uzależniona od porządku, ściślej – braku przestrzennego chaosu, co nieustannie wprowadza Kolegę Małżonka w stan lekkiego, ale zdrowego stresu, dobrze przeciwdziałającego demencji…). Pospacerowaliśmy po okolicy domu, zrywając z drzew figi i świeżo dojrzałe, olbrzymie, złociste kaki… Nad umieszczonym przed domkiem stołem, na którym królowała wielka donica z wonną bazylią, kołysały się okazałe grona słodziutkich winogron…

          Gdy już uporałam się z porządkami i nauczyłam, gdzie stoją garnki, a gdzie talerze i kieliszki oraz jak się włącza i wyłącza rozmaite domowe sprzęty, usiedliśmy za stołem przy butelce wina… Tego wieczoru naciągnęliśmy nowe struny na starą Manfredową gitarę i – w ramach rehabilitacji złamanej ręki – zaczęłam próbować, czy już mogę coś zagrać. Okazało się, że mogę, choć jeszcze niezbyt długo, bo wtedy ból zaczynał dawać się we znaki, a przecież chodziło o to, by było przyjemnie…

           Tak, mniej więcej, przy gitarze, pod winogronami i przy winie spędziliśmy pierwszy wieczór w Toskanii. Dodam jeszcze, że pachniała bazylia (na stole) i tymianek (rósł zaraz za stołem), cykały cykady i świecił księżyc… Cóż…

       Następnego dnia udaliśmy się do miasteczka. Spożyliśmy kawę w kawiarence, której zewnętrzne stoliki ustawione zostały wokół  mosiężnej, złoto prześwitującej rzeźby osła… To nie przypadek. Roccatederighi urządza raz w roku malownicze wyścigi osłów, które mkną krętymi i stromymi uliczkami miasteczka, walcząc o palmę pierwszeństwa. Jeźdźcy, przedstawiciele różnych części miasteczka (i – chyba – jego najbliższej okolicy) – w kostiumach z dawnych epok – jadą na nich na oklep i bez uprzęży. Wyścig ten jest wzorowany na słynnych wyścigach końskich Palio Siena, odbywających się dwa razy w roku  w niedalekiej Sienie…

       Nie dane nam było, co prawda,  zobaczyć ani wyścigów oślich (w Roccatederighi), ani końskich (w Sienie), ale pierwsze toskańskie poranne cappuccino smakowało po prostu bosko!

            Posnuliśmy się po cienistych zaułkach, zajrzeliśmy pod górującą nad miasteczkiem wieżę (XII wiek). Kolega Małżonek wdrapał się na potężną skałę (od niej miasteczko wzięło swoją nazwę – rocca – to po włosku skała), z której roztaczał się malowniczy widok na całą okolicę, wykrzykując z jej wysokości, co tam widzi… Ja wystawiałam twarz do słońca i cieszyłam się ciszą i chwilą…

        W końcu zrobiliśmy zakupy w miejscowym COP-ie (to sklep należący do sieci, którą pamiętaliśmy z poprzednich włoskich podróży), nabywając niezbędne produkty – takie jak pasty, wino, oliwki itp. – i udaliśmy się w dolinę do domeczku, by oddać się pichceniu polsko-włoskiego obiadu i błogiemu, popołudniowemu lenistwu…

            Późnym popołudniem pojechaliśmy jednak na wycieczkę (Kolega Małżonek nie wytrzyma zbyt długo w jednym miejscu!). Odwiedziliśmy (po raz pierwszy w czasie tego pobytu, ale nie – po raz ostatni – oj, nie!) Bagno di Petriolo, przecudne miejsce, gdzie można wrócić do siebie po długiej, psychicznej podróży w niebyt (doświadczałam tego w roku ubiegłym).

              Jest rzeka. Jest kamienny, stary most. Na brzegach rzeki są niecki wykute w białych, wapiennych skałach. Po skałach spływa gorąca, siarczkowa, żółtawa woda, napełniając niecki i spływając do rzeki. Po drodze tworzy niewielkie kaskady, wypełnia przybrzeżne pieczary i wgłębienia… Na rzece jest wysepka, utworzona z piachu i rzecznych kamieni… No i są ludzie. Szczupli i grubi. W kostiumach i toples. Niektórzy – wymazani leczniczym błotem. Snują się niespiesznie. Leżą w nieckach. Leżą na kamieniach, brodzą po rzece (woda w nieckach jest gorąca, w rzece – zmieszana – już tylko mocno ciepła; ponoć woda w miejscach wypływu ze źródła ma 43 stopnie, a ta zmieszana z wodą rzeczną ok. 37 stopni), potem pływają w rzece, spoglądając na zawieszony pod niebem kamienny most (tam jest głębiej, można popływać). Na drugim brzegu stara Chinka, która najwyraźniej w tym miejscu pomieszkuje, rozpala ognisko. Patyki do ogniska pomaga jej znosić mężczyzna o urodzie Skandynawa. Na wyspie siedzi nagi gitarzysta. Coś sobie cicho brzdąka i nuci (może układa jakąś piosenkę?). Jeszcze dzieci – niektóre bardzo południowe (czarnookie, ciemnowłose, śliczne), inne – słowiańskie i skandynawskie: jasnowłose i niebieskookie, jeszcze inne – skośnookie i ciemnowłose… Słychać różne języki…Ale jest spokój. Wyciszenie. Nie trafiliśmy tutaj na tłok…

To miejsce, którego nie zapomnę. Będziemy tu jeszcze nie raz.

 

 

 

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.