Toskania na bis. Nad morzem. Wizyta w Grosseto. Wielkie żarcie.

 

 

            Kolejny dzień naszej Toskanii na bis postanowiliśmy spędzić nad morzem. Ruszyliśmy do Marina di Grosseto (miasteczka, w którym byliśmy w roku ubiegłym),  z zamiarem trafienia na dziką plażę, miejsce malownicze, głównie za sprawą dziwnych szałasów-nieszałasów, które tam wtedy zastaliśmy. To były takie dziwne budowle wykonane przez pomysłowych plażowiczów, a mające (chyba) chronić od wiatru i stanowić osłonę dla osób zmieniających kostium… Patyki kunsztownie posplatane i powspierane o siebie przyozdobiono muszlami zwisającymi na sznurkach i różnymi morsko-plażowymi znaleziskami: piórami mew, wygładzonymi przez wodę drewienkami… Wyglądało to bardzo ciekawie i bardzo nam się wtedy spodobało. Być może była to pozostałość jakiegoś większego działania plastycznego, bo tych budowli było tam więcej. Wtedy wiał koszmarny wiatr. Ja w ogóle nie weszłam do wody, siedziałam ukryta w tym szałasie-nieszałasie, walcząc z potężnymi zawrotami głowy i ogólnym odjazdem… Właściwie to nie zasmuciło mnie teraz zbytnio, że nie udało nam się jednak trafić na tamto miejsce…

            Posuwając się wzdłuż wybrzeża i wypatrując wejścia na plażę z szałasami, zajechaliśmy w końcu do kolejnego miasteczka, Castiglione della Pescaia, a tam, ponieważ zaczęło się robić późno, wylądowaliśmy na porządnej, całkowicie cywilizowanej plaży. Była to w sumie miła odmiana po dotychczasowych romantycznych (ale nie zawsze komfortowych) miejscach, gdzie przyszło nam (z własnej nieprzymuszonej woli…) przebywać. Ja tam byłam zadowolona z leżaka i z parasola, którym można było, zgodnie z nazwą, osłonić się od słońca. No i jeszcze z czystych toalet i prysznica… No i jeszcze z tego, że w miłym barku można było się napić pysznej kawy…

                 Plaża była piaszczysta, co prawda nie taka szeroka, jak nasze plaże bałtyckie, ale całkiem miła. Ludzi nie było zbyt wiele (w końcu to wrzesień i wtorek…), dno schodziło łagodnie. Długo było płytko, więc można się było trochę popluskać w cieplutkiej, bardzo słonej wodzie i, jeśli się odeszło dalej od brzegu, popływać. Korzystaliśmy z kąpieli morskich i słonecznych ponad cztery godziny, racząc się figami zerwanymi pod naszym domkiem. Było (może trochę z powodu fig) po prostu rajsko…

         W końcu jednak poczuliśmy głód i to kazało nam udać się na poszukiwanie jakiegoś posiłku. Byliśmy już mocno zmęczeni (i trochę spaleni…) słońcem, więc nie chcieliśmy korzystać z oferty kulinarnej, którą proponował gościom położony u wylotu plaży bar.. Zamierzaliśmy też pospacerować po Grosseto. W końcu to stolica Prowincji. Liczy ponad 80 tysięcy mieszkańców. Nie byle co…

               Wsiedliśmy do auta, opuszczając Castiglione della Pescaia, i udaliśmy się do stolicy regionu. Zapomnieliśmy jednak o pewnym drobiazgu. O tym mianowicie, że w porze dla nas (czyli turystów z dalekiej Północy) obiadowej Włosi mają po prostu sjestę. Wszystkie bary zamknięte. Na ulicach zalanych słońcem, którym byliśmy coraz bardziej znużeni, niemal pusto. Wszystko QIUSO! Trafiliśmy w końcu na jakąś otwartą pizzerię (nastawioną na głodnych turystów), ale oferowała tylko kawałki pizzy na wynos (lub na jednej nodze przy barku). Byliśmy, co prawda, głodni, ale nie aż tak, by schodzić do poziomu takiej przelotowej bylejakości…

        Chcąc nie chcąc, zaczęliśmy spacer po całkiem przyjemnym mieście (auto zostawiliśmy na mocno oddalonym od centrum parkingu), gdzie można było nacieszyć oko kamienną architekturą, pozostałościami etruskich budowli, malowniczymi zaułkami, a przede wszystkim nasycić się ciszą i spokojem. Nie było tłumów i to było miłe. Takie prawdziwe, włoskie ciche miasto, nie udające niczego i nie nastawione na puszenie się swoją wielkością…

      W końcu wybiła godzina! Na placu Dantego, głównym placu miasta zobaczyliśmy, że za chwilę otwierają położoną na rogu knajpkę, gdzie serwowane są wyłącznie pesce (ryby). Stwierdziliśmy zgodnie, że przy takim upale nie ma sensu się przejadać i dobrze nam zrobi… po prostu jakaś skromna zupa rybna. Alkoholu też nie chcieliśmy pić (no… najwyżej ten jeden, obowiązkowy kieliszek), bo przecież czeka nas jeszcze półgodzinna podróż do domku, a ona wiedzie po stromych i krętych drogach. Jednym słowem chcieliśmy zjeść w ładnym miejscu coś lekkiego i niewielkiego.

      Zajęliśmy miejsca, rozglądając się wokół i komentując to i owo, a zwłaszcza głośną muzykę płynącą z głośników. A była to kwintesencja włoskości – Adriano Celentano i inne przeboje z lat siedemdziesiątych; jednym słowem – sama radość! Podeszła do nas kelnerka (z pewnością słyszała, że rozmawiamy po polsku), oferując jakieś rozbiegowe bruschetto i kartę. Ale my od razu powiedzieliśmy, nie zaglądając do karty, że chcemy TYLKO zupę rybną. Kobieta (po czterdziestce, z trochę dziwnym, dość mocnym makijażem) spojrzała na nas lekko niepewnie i spytała (cały czas po włosku), czy dla dwóch osób. No dla dwóch, a niby dla ilu…

                 Po jakimś czasie z wnętrza lokalu (siedzieliśmy, rzecz jasna, na powietrzu) wyłonił się osobnik w stroju kucharza, zmierzył nas świdrującym spojrzeniem a następnie podszedł do wielkiego krzesła umieszczonego pod ścianą, na którym tkwił duży pojemnik ze skorupiakami. Zerknąwszy na nas nieznacznie, chwycił pojemnik, potrząsnął nim energicznie (wciąż zerkając spod oka i upewniając się, że wszystko widzimy), po czym zniknął wraz z pojemnikiem w czeluściach kuchni. Po jakimś czasie pojawił się znowu. Z nowym pojemnikiem i nową jego zawartością. Postawił pojemnik na krześle. Zniknął. Wrócił. Potrząsnął. Zabrał. Zniknął…

      Po dłuższej chwili oczekiwania (zamówiliśmy jednak małą, tj. 250 ml, karafkę wina) przyszła do nas nasza kelnerka, niosąc wielką patelnię z… czymś, co podobno było zupą… Dostaliśmy po porcji pieczywa i, ze sporym zdumieniem, zaczęliśmy wyjadać widelcami z patelni ową zupę, wymuskując pieczywem smakowity, maślany (na pewno wcale nie – lekki…) sos… Czegóż tam nie było… Kilka gatunków ryb, mule w różnych rozmiarach, kalmary, kawałki zgrillowanych ośmiorniczek… Wyjadając to całe smakowite dobro, śmieliśmy się sami z siebie, że nie udał nam się plan spożycia lekkiego posiłku, ale z każdą kolejną porcyjką coraz wyraźniej rysował nam się wniosek, że warto było zrezygnować ze zdrowej diety wieczornej na rzecz feerii smaków (a także barw i zapachów), którą nam zaserwowano. W dodatku niecodziennie trafia się doświadczenie jedzenia zupy widelcem…

                Nasyceni lekką zupą rybną, zamówiliśmy po espresso. Kelnerka postawiła przed nami filiżaneczki i spytała po polsku, jak nam się podoba Grosseto… Na nasz pełen zdumienia okrzyk: O, to pani mówi po polsku??!! – odparła z niejakim rozbawieniem: A dlaczego mam nie mówić, jak jestem Polką…

            Zaczęła się rozmowa. Okazało się, że kobieta mieszka i pracuje we Włoszech już ponad dwadzieścia lat. Zapytała nas o wrażenia i o to, co widzieliśmy. Pochodziła (o ile dobrze zapamiętałam) z Radomia… Ot, takie spotkanie.

                Nie chcieliśmy do kawy żadnego dolce (byliśmy zdecydowanie syci chwały), uiściliśmy rachunek (dość – jak na nasze przyzwyczajenia –  pokaźny,  ale to było nasze frycowe, bo nie raczyliśmy spojrzeć w kartę…) i już zamierzaliśmy oddalić się na trzeźwiący spacer i do auta, gdy z głębi lokalu wyłonił się ponownie malowniczy osobnik w stroju kucharza, oświadczając, że jest szefem kuchni, nazywa się Roberto i prosząc nas, byśmy przyjęli poczęstunek od jego firmy… Postawił przed nami dwa pokaźne pucharki z lodami. Nie można było odmówić szefowi, więc zabraliśmy się za pałaszowanie pysznych kawowych lodów (po prostu boskich w smaku!). Gdy skończyliśmy i zamierzaliśmy, nie po raz pierwszy zresztą, opuścić lokal, Roberto pojawił się ponownie, niosą tym razem w dłoniach dwa spore kieliszki, w których złociło się limoncello… Okazaliśmy się mało asertywni. Wypiliśmy. Sapnęliśmy. Zrobiliśmy fotkę. Uwieczniliśmy Roberto, który prosił, by opowiadać, że u niego można bardzo dobrze zjeść (co niniejszym czynię). Wytoczyliśmy się z restauracji rybnej ledwo żywi i lekko nietrzeźwi…

                 W takim stanie nie mogliśmy wsiąść do auta… Trzeba było ten posiłek (no i ten alkohol) wychodzić… Łaziliśmy i łaziliśmy po zaułkach miasteczka, ale – prawdę mówiąc – niewiele zapamiętałam. Nasze wrażenia zdominował Roberto, jego posiłek i jego gościnność. Na szczęście do samochodu było bardzo daleko. Mąż ma (jak twierdzi) dobre spalanie. To prawda, bo dojechaliśmy do naszego domku cali i żywi, choć może niezupełnie zdrowi, ale – paradoksalnie  –  zadowoleni. Było warto…

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.