Deszczowy dzień w Toskanii… Takie też (choć nieczęsto) się zdarzają. W siąpiącym deszczyku udaliśmy się na górę (czyli do naszego Roccatederighi) na tradycyjne cappuccino. Tym razem zdradziliśmy bar koło osła i wpadliśmy do rodzinnej knajpki Da Nada z rewelacyjną, smakowitą kuchnią, o której opowiadała nam siostra Kolegi Małżonka (też bywająca w rodzinnym domku ze swoim mężem, wielkim fanem domku, miasteczka i okolic). Do kawy wzięliśmy sobie croissanta – świeżutkiego i pachnącego, jak to tylko croissant pachnieć potrafi…
Ja jadłam i popijałam z rozkoszą, ponieważ musiałam odreagować wątpliwej jakości karesy, którymi zaszczyciły mnie w drodze do miasteczka psy (a właściwie całe ich, wcale niemałe, stado) z hodowli naszej sąsiadki – miłej, nad wyraz energicznej i nie żałującej głośno (choć mało skutecznie) wydawanych komend, mających powstrzymać jej podopiecznych przed wskakiwaniem na niektórych (bardzo nielicznych) przechodniów, na przykład na mnie… Ile razy tamtędy przechodziliśmy, pieski ignorowały Kolegę Małżonka, za to, nie mam pojęcia, dlaczego, wykazywały duże zainteresowanie moją nadzwyczaj skromną i nie taką znów wielką osobą. Wskakiwały mi na nogi (lub na brzuch, w zależności od wielkości), próbowały wylizać mi twarz (te większe) i w ogóle wykazywały sporo pomysłowości. Chyba nie miały złych zamiarów, ale były dość namolne i niejedokrotnie udało im się uświnić moje jasne, lniane spodnie albo białą, świeżo zdjętą z wieszaka tunikę… Poszczekiwały przy tym energicznie i wymachiwały ogonami i wszystkimi możliwymi kończynami psów, najwyraźniej sprawdzając moją psychiczną odporność, która bywała… hm… różna. Pani właścicielka, która – czysto teoretycznie – trzymała je na dużym wybiegu koło domu, ale często zapominała o dokładnym zamknięciu bramki, wychylała się niekiedy zza jakichś drzwi i gromkim głosem wrzeszczała: bastaaaa!, co miało powstrzymać wesołą gromadkę jej podopiecznych przed pastwieniem się nad skromną turystką z dalekiej Polski…
Na szczęście zawsze udało mi się cało i zdrowo (choć nie zawsze – czysto…) jakoś przebrnąć przez ten feralny odcinek drogi pod górkę…
Po cappuccino i croissancie pojechaliśmy do pobliskiej Roccastrady, miejscowej metropolii (ok. 10 000 mieszkańców; nie w kij dmuchał…), stolicy gminy. To miasteczko o ładnym położeniu (podobnie jak wszystkie inne miejscowości w tej okolicy), u stóp wyniosłej skały (rocca – to skała, strada – droga, a więc Droga skalna?), gdzie główna droga wspinała się lekko pod górkę…
Pogoda nie sprzyjała długiemu spacerowi, bo wciąż siąpiło i kapało, no ale trochę powłóczyliśmy się po stromych uliczkach, oglądając ciekawe dla nas (a spowszedniałe dla mieszkańców) detale…
Trzeba też było zrobić jakieś zakupy (w naszym Roccatederighi nie było zbyt wielu sklepów…), a więc wstąpiliśmy do tamtejszego, dużego Copp-a (nasz był miniaturką) po wino, pasty, oliwę i różne produkty przemysłowe (kupiłam, na przykład, znakomitej jakości płatki do zmywania twarzy; niby wszystkie są podobne, ale tamte były wyjątkowo miłe w użyciu; gdy je wypróbowałam, postanowiłam zrobić zapas, ale w końcu o tym zapomniałam i do dziś żałuję…).
Jednak głównym celem naszej wizyty w Roccastradzie była skromna piwniczka miejscowej komuny rolniczej (o jej istnieniu dowiedzieliśmy się od szwagierki), gdzie – po degustacji – nabyliśmy kilka pięciolitrowych kartonów czerwonego wina, wyprodukowanego w miejscowych winnicach. To był nabytek nie tylko dla nas, ale i dla przyjaciół, którzy już wcześniej słyszeli od Asi o zaletach boskiego trunku Dionizosa. Wstąpiłam jeszcze do miejscowej drogerii, gdzie nabyłam ciekawą w kształcie klamrę do moich popandemicznie długich włosów.
Z włosami spiętymi klamrą mogłam bezpiecznie ruszyć do Bagni di Petriolo, mając pewność, że nie pomoczę w siarczkowej wodzie swych bujnych splotów. Mimo siąpiącego deszczyku i leciutko zachmurzonego nieba (ale co to za, pożal się Boże, chmury!…), pływaliśmy w rzece pod mostem, wylegiwaliśmy się w nieckach z gorącą, siarczkową wodą i łaziliśmy po kamieniach… Słońce w końcu wyjrzało. Chmury zniknęły, a my znów słuchaliśmy brzdąkającego gitarzysty (tym razem ubranego), który od czasu do czasu porzucał instrument i też oddawał się wonnej (ale szybko można się z tą wonią oswoić) i gorącej, przyjemnie odprężającej kąpieli…
W drodze powrotnej zawadziliśmy jeszcze o malownicze, maleńkie Sassofortino, gdzie wypatrzyliśmy domek (na sprzedaż) dla naszych przyjaciół, zainteresowanych taką inwestycją… Cóż, miło byłoby mieć fajnych sąsiadów…
Po powrocie do naszego Roccatederighi zajrzeliśmy do Da Nady na kolacyjkę. Okazało się, że mieliśmy szczęście i był jeszcze dla nas wolny stolik, w dodatku na tarasie, skąd rozciągał się widok na powoli pogrążającą się w mroku dolinę. Kolacja była bardzo smaczna…
Do domku wróciliśmy (drogą z pieca na łeb) autem, bo w bagażniku było sporo zakupionych w Roccastradzie dóbr.
Nawet mnie to ucieszyło. Nie musiałam kolejny raz odbierać dowodów zainteresowania gromady rozkosznych piesków naszej energicznej sąsiadki…