Toskania na bis. Tatti, Massa Marittima i …

 

 

             Wiatr… W powietrzu wirują podeschnięte liście winogron, fruwają jakieś zioła…W sobotni poranek przenosimy się ze śniadaniem do domku. Tam jest zdecydowanie zaciszniej. Jeszcze zwyczajowa kawka (cappuccino) w miasteczku – tym razem w Da Nadzie –  i zapada decyzja, że dzisiaj pojeździmy po pobliskich miasteczkach, o których raczej milczą przewodniki albo też mówią o nich niewiele. Powłóczymy się po prostu po toskańskiej prowincji.

           Najpierw jedziemy do Tatti, maleńkiego, kamiennego miasteczka (a może to wieś?), gdzie zaraz na początku natykamy się na zamek. Tablica (wyjątkowo jest, choć to wcale nie takie częste) głosi, że obiekt powstał w XII wieku. No ale jesteśmy we Włoszech. Może dlatego nie dziwi nas tak bardzo, że na parapetach tutejszego zamku wietrzą się jakieś pierzyny i pierzynki (temperatura w nocy zaczęła spadać, więc trzeba wydobyć z zakamarków domostwa cieplejszą pościel). W części obiektu, oprócz zwykłych mieszkań, mieści się też jakiś urząd. Rynny są krzywe, tu i ówdzie coś się ukruszyło, więc załatano to na szybko, bez specjalnej dbałości o zachowanie historycznego stylu. Niby nas to nie dziwi (bywaliśmy już we Włoszech), ale wciąż trudno oprzeć się porównaniom i refleksji, że u nas w takim miejscu (o ile by w ogóle przetrwało…) pewnie urządzono by jakieś szacowne muzeum, do którego sprzedawano by bilety. Po wnętrzu oprowadzałby przewodnik, mówiąc o jego historii nabożnie ściszonym głosem…

           Spacerujemy po zaułkach. Wciąż wieje wiatr, więc przydają się nam kurtki-wiatrówki, ale świeci też (i grzeje) słońce. Jest w kolorze białym. Ostre.

             Trafiamy na przyklejoną do skały kafejkę, przed którą, przy lekko pokrzywionych stolikach i stoliczkach urzęduje  parę młodych osób  (rzecz jasna z tatuażami) w kolorowych ubrankach. Wyglądają na artystów, ale może to złudzenie… Popijają kawę, piwko (niespecjalnie dobre we Włoszech, jak twierdzi Kolega Małżonek), palą… To knajpka miejscowa. Jest jakaś młoda mama z małym bambino. Przy barze stoi chłopak w kombinezonie roboczym.

                 Na murku siedzi kobieta (50 z lekkim plusem) ubrana w  stylu nawiązującym nieco do hippies. Nagle ta malownicza osoba uśmiecha się do mnie promiennie i macha ręką. Lekko zaskoczona odwzajemniam uśmiech i wdajemy się w niezobowiązującą pogawędkę. Ona mówi po włosku (tylko od czasu do czasu, wtrącając jakieś powszechnie znane angielskie zwroty), ja –  po polsku, ale, o dziwo, rozumiemy się całkiem nieźle. Okazuje się, że początkowo wzięła mnie za jakąś swoją znajomą, no ale się zorientowała, że to nie ona… Pyta, skąd jesteśmy. Dowiaduje się, czy nam się tu podoba i cieszy się na wieść, że bardzo. Ponadto chwali moją stylówę i w ogóle, według niej, wyglądam bardzo sympatycznie (molto simpatico) i życzy mi dobrego dnia…

               Tymczasem Kolega Małżonek zanurza się we wnętrzu kafejki, by po chwili wyłonić się z dwoma kieliszkami zimnego, białego wina. Smakujemy to młode, lekko szczypiące w język wino (kupione za jedno euro…) i przechadzamy się po kafejce, która wewnątrz wygląda przytulnie, bo jest wypełniona książkami. To miejsce, gdzie można się nimi wymieniać i je wypożyczać. Na ścianach wiszą, rozpisane na karteluszkach, informacje o wydarzeniach kulturalnych. Atmosfera –  wewnątrz (gdzie nieco mrocznie) i na zewnątrz (gdzie się pali i gdzie świeci białe słońce) przepełniona po brzegi absolutnym luzem.  Obecni gwarzą sobie z cicha, siedząc w pozach niewymuszonych i, najwidoczniej, nigdzie się nie spiesząc…

              Teraz myślę sobie, że gdybym miała wybrać miejsce, gdzie mogłabym się znaleźć w chwili stresu, to chciałabym być właśnie tam…

                   W końcu wyplątaliśmy się z zaułków Tatti, by udać się do odległego o 20 kilometrów innego średniowiecznego cudeńka o dźwięcznej nazwie Massa Marittima. Nazwa wydała mi się tajemnicza. Sprawdziłam, że marittima znaczy nadmorska, no ale morza tu nie ma! Przy dobrej widoczności można, co prawda, zobaczyć jego brzegi, ale jest oddalone o ponad 20 km. Skąd więc nazwa? Okazało się (po szperaniu w otchłaniach sieci), że Massa Marittima w swoich początkach leżała jednak nad morzem, które stopniowo oddalało się od osady. Nie wiem, czy morze opuściło to miejsce jeszcze za czasów etruskich, kiedy to wydobywano w pobliżu srebro, piryt i miedź, czy może nieco później. Na przykład już za Rzymian. Teraz po morzu zostało tylko wspomnienie w postaci tajemniczej nazwy.

             Massa Marittima, w odróżnieniu od bardzo kameralnego Tatti, przyciąga sporo turystów (w najstarszej części miasta widać kilka dość luksusowych knajpek nastawionych na gości zza granicy). Prawdopodobnie dzieje się tak za sprawą świętego Bernarda ze Sieny, reformatora zakonu franciszkańskiego, który urodził się właśnie tutaj. Miasto może się pochwalić znaną personą! Może powodem jest położenie niedaleko klasztoru San Galgano, leżącego na trasie wszystkich wycieczek po Toskanii (my odwiedziliśmy San Galgano w roku ubiegłum; uff). A może dlatego, że turyści łakną widoku zachowanego w niemal nietkniętej postaci miasteczka (liczy teraz ok. 8 tys. mieszkańców) średniowiecznego, które szczyci się bardzo spójną zabudową, pokazującą dwa średniowieczne style. Massa Marrittima dzieli się na dwie części: romańską –  Citá Vecchia i gotycką –  Citá Nuova.

               Największe wrażenie robi Piazza Garibaldi (jakżeby inaczej), z olbrzymią katedrą di San Cerbone (świętego Cerboniusza, o którym nigdy w życiu nie słyszałam) i wspaniałą dzwonnicą. Włócząc się po Citá Vecchia  odkryliśmy też seminarium św. Franciszka, gdzie bywał święty Bernardyn i święta Lucia… No i jeszcze zajrzeliśmy na kawkę i małą przekąskę do sporej knajpki, mieszczącej się, co prawda, w średniowiecznej kamieniczce, ale dysponującej również przestronnym, malowniczym tarasem. Tak właśnie jest w Toskanii. Rozkwit miasta przypadł, co prawda, na wieki średnie: XIII i XIV, ale ono wciąż żyje i nie ma najmniejszego zamiaru stać się martwym skansenem. Coś się tu kruszy, więc coś się dokleja i naprawia. Nie zawsze porządnie. Nie zawsze solidnie. Ale często bywa również, że pomysłowo i pięknie.  Po włosku. Dziwne (ale prawdziwe), że  niefrasobliwość w traktowaniu starej (my powiedzielibyśmy zabytkowej, ale tu wokół – same zabytki!) substancji miejskiej pogłębia tylko wrażenie jej ciągłości, niezachwianego trwania w czasie. To jest poczucie na swój sposób optymistyczne. Trochę tak, jakby miasto, zbudowane przez ludzi, przypominało ludziom: non omnis moriar...

           Miasto jest po prostu zachwycające. W dodatku w okolicznych winnicach produkuje się wino DOC Montereggio (białe, różowe i czerwone), więc jest to również dobre miejsce dla miłośników boskiego trunku Dionizosa.

           My nie mogliśmy (niestety) oddać się degustacji… Podróżowaliśmy autem…

               Wsiedliśmy w końcu do niego, z niejakim żalem opuszczając to wyjątkowe, pełne uroku miejsce… Na szczęście humory nam się poprawiły od razu, gdy tylko zajechaliśmy do Bagni di Petriolo. Byliśmy tak blisko, że po prostu grzechem byłoby nie skorzystać z dobrodziejstw leczniczych źródeł. Choćby na krótko (w końcu w wannie z siarczkową wodą w Busku pozwalają leżeć tylko 15 minut…). Posiedzieliśmy w ciepłej wodzie i trochę popływaliśmy na głębinie pod mostem. Zrobiło się już dość późno, więc głód powoli zaczął zaglądać nam w oczy. Czas było wracać.

              No i wróciliśmy. Zajechaliśmy do naszego Roccatederighi wieczorem, kiedy wszyscy Włosi robią się głodni… My też czuliśmy, że kiszki grają nam marsza. A gdy jest się głodnym, to co się zamawia? Pizzę! Zamówiliśmy więc po średniej pizzy w rodzinnej knajpce Garum, położonej tuż koło bramy z XII wieku… (to w Toskanii normalka). Pamiętaliśmy z poprzedniego roku, że pizze robią tu świetne. To się nie zmieniło: cieniutkie ciasto, świeże dodatki, zapach ziół i miejscowa, ostra w smaku, zielona oliwa, a do tego duża karafka wina z lokalnej winnicy, bo wreszcie nie musieliśmy się tak bardzo ograniczać. Auto postanowiliśmy zostawić na noc w miasteczku i wrócić do domku per pedes. Wieczór był na tyle chłodny i wietrzny, że musieliśmy schronić się wewnątrz pizzerii. Oprócz nas było tam sporo miejscowych, dwie pary angielskich małżeństw (nieco starszych od nas), prawdopodobnie właścicieli domków zakupionych w Roccatederighi. Jeden samotny Anglik (także w dość zaawansowanym wieku), wyglądał na stałego bywalca, witał się ze wszystkimi. Najedliśmy się po same uszy, popiliśmy kolację winem, nasyciliśmy się miejscową atmosferą i późnym wieczorem, przypatrując się gwiazdom, wróciliśmy do domu.

                Psy naszej sąsiadki, tym razem zamknięte za płotem, pozwoliły nam przejść spokojnie, obszczekując nas, co prawda, ale jakoś tak jakby od niechcenia. Wręcz niechlujnie…

Jedna odpowiedź do “Toskania na bis. Tatti, Massa Marittima i …”

  1. Bardzo lubię czytać Twoje reportaże z podróży, malujesz słowem piękne obrazy, do tego radość z ogladania tylu wspaniałych miejsc i kolega małżonek wcale nie w tle.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.