Toskania na bis… Elba, zupełnie niehistorycznie…

 

 

          Podczas wyjątkowo gwarnej kolacji w rodzinnej pizzerii Garum  w naszym Roccatederighi wpadliśmy na pomysł, by następnego dnia wybrać się na Elbę. Oczywiście – promem. Niedziela na Elbie. Czy to nie piękne?… Pomysł zrodził się przy karafce vino locale, w czasie nielicznych chwil względnego spokoju… Obok nas, przy zestawionych stołach biesiadowała wielopokoleniowa włoska rodzinka, tyleż sympatyczna, co hałaśliwa…

          Bardzo lubię promy… Właściwie wszystkie. Zarówno te zupełnie małe i średnie, które przewożą chętnych przez Bug, Wisłę, czy Wieprz, jak i te olbrzymie, pomykające przez morza. Kiedy się tylko da, korzystamy z promów, które mają w sobie coś niezwykłego a zarazem naturalnego, bo rzeka, czy – w ogóle woda są traktowane po prostu jako oczywiste miejsce, po którym przemieszczają się ludzie – wędrowcy, podróżnicy, turyści. Ludzie są mieszkańcami naszej planety, a woda zajmuje siedemdziesiąt procent jej powierzchni, więc nic bardziej zwykłego jak przemieszczać się z miejsca na miejsce drogą wodną. To jeden z możliwych szlaków ludzkich peregrynacji, odbywających się w różnych celach. Czasem, jak wiemy, są to wędrówki pełne dramatyzmu, wiążą się z poszukiwaniem lepszego miejsca do życia. Często mają tragiczne zakończenie…

          Nasze spotkania z promami były całkowicie bezpieczne i związane ze zwykłą ciekawością świata. Korzystamy z tego środka transportu jako turyści. Płynęliśmy promem do Szwecji, na Sycylię, na Sardynię i na Korsykę. Korzystaliśmy z promów w Rumunii. Wielokrotnie pływaliśmy promami po polskich rzekach. Taki sposób podróżowania zawsze mnie cieszy. Rzeka jest dla mnie żywym organizmem, z którym się można zjednoczyć (dlatego tak lubię kajaki), a gdy płynę po morzu, nie mogę się nadziwić przestrzeni, nie mogę się dość nacieszyć niemożliwym na co dzień odczuciem bliskiego obcowania z nieskończonością (a może nawet – Nieskończonością?…).

      W niedzielny poranek wstajemy wcześniej niż zwykle. Jemy śniadanie (oczywiście – niedzielną jajecznicę; jakżeby inaczej!) i, rezygnując tym razem z cappuccino, pakujemy do plecaczków parę kanapek, figi i owoce kaki zerwane przed domem, kostiumy kąpielowe i wiatrówki (na promie może podwiewać).

             Poranek jest słoneczny, ale rześki. Czuje się, że to już druga połowa września. Czas upałów minął. Docieramy do Piombino (spacerowaliśmy po tym miasteczku w roku ubiegłym) dość wcześnie, kupujemy bilety na prom, zostawiamy auto na parkingu w pobliżu kas i – na piechotę – udajemy się na nabrzeże. Tam mamy chwilę, by w jednym z barków wypić poranne, nieco spóźnione cappuccino, bez którego dzień byłby pewnie nieważny.

          Ale on okazał się ważny. Stał się bowiem kwintesencją spokoju. A tego rodzaju odczucie nie zdarza się nazbyt często. Płynęło się pięknie! Słońce towarzyszyło nam cały czas. Mogliśmy się do woli nasycić widokami, a przede wszystkim przestrzenią, której ogrom zawsze robi wrażenie.

          Postanowiliśmy potraktować Elbę, wyspę o bogatej i długiej historii,  jako miejsce niedzielnej, leniwej rekreacji. Żadnego pośpiechu. Żadnego zwiedzania. Żadnych Ważnych, Historycznych Miejsc, które Każdy Szanujący się Turysta Powinien Odwiedzić… Postanowiliśmy, całkiem świadomie, darować sobie wszystko, co oferuje przybyszom ta skądinąd interesująca (nie tylko rekreacyjnie) wyspa. Nastawiliśmy się wyłącznie na leniuchowanie i to było wspaniałe.

       W Portoferraio, największym mieście wyspy (miejscu zesłania Napoleona), wypiliśmy kolejną kawę (tym razem espresso…) i, niespiesznie rozglądając się dokoła, ruszyliśmy w kierunku miejskiej plaży,  gdzie przebraliśmy się w kostiumy i zalegliśmy na kamykach.

                   Ale najpiękniejszym przeżyciem była kąpiel. Do morza wchodziło się z kamyków na piaszczyste dno, a dwa metry od brzegu zaczynała się głębia i cudowne, lekkie pływanie. Brak fal. Gładko i samo nosi. Ciało nie waży nic i przemieszcza się swobodnie całkiem daleko od brzegu. Słońce. Lekuchny wietrzyk. Zefirek właściwie… Kąpielami nie mogliśmy się nasycić. W końcu, lekko już zmęczeni wodą i słońcem, udaliśmy się na spacer wzdłuż brzegu, chłonąc po drodze przepiękne krajobrazy, ciesząc się kwitnącymi kwiatami i zmieniającymi się kolorami Morza Tyrreńskiego.

             Po dość długim spacerze dotarliśmy do knajpki, malowniczo położonej na wysokiej skarpie, skąd rozpościerał się widok na morze i skały. Ja, jednak trochę zmęczona kąpielami, słońcem i długim spacerem, zasiadłam przy stoliku i uzupełniałam straty energii, racząc się wodą, jakimś smakołykiem zamówionym przy barze i lampką chłodnego, białego wina. Kolega Małżonek natomiast oświadczył, że rozejrzy się jeszcze trochę po okolicy. Po chwili zobaczyłam z góry, jak ktoś płynie w kierunku skał.  To był jedyny samotny pływak, który wypuścił się tak daleko. Wiedziałam, że to on. Wiedziałam, że to zrobi!

                  W końcu wrócił bezpiecznie do stęsknionej małżonki, otrząsnął się z wody, wypił ze mną kolejną lampkę wina i zarządził odwrót. Ruszyliśmy spacerkiem na nabrzeże.

           Wsiedliśmy na nasz prom i, zachwycając się kolorami gasnącego powoli dnia, dotarliśmy do Piombino.

                 To był piękny dzień… Piękne wspomnienie. Warto mieć piękne wspomnienia. Przychodzą dni, kiedy ich wartość staje się po prostu bezcenna. Mają moc pocieszania.

 

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.