Humor w szkole?

 

 

Czy szkoła jest dobrą przestrzenią dla istnienia humoru?

Moja odpowiedź na to pytanie brzmi: nie.

    Oczywiście sprawa wcale nie jest prosta. Na pozór wydawać by się mogło, że humor w szkołach może służyć na przykład rozładowaniu napięcia, towarzyszącemu często nauce, łagodzić stres, pełnić swego rodzaju funkcję terapeutyczną, że można uczyć bawiąc a zabawie przecież zwykle towarzyszy humor i jego przejaw, czyli śmiech … To wszystko prawda. Ale…

     Szacowne oświeceniowe hasło uczyć bawiąc wprowadzane mechanicznie i bezrefleksyjnie może przynieść więcej szkód niż pożytków. Dochodzi do pomieszania porządków. Nikt już nie pamięta (albo nie chce pamiętać), że nauka, dla której wciąż najistotniejszą (choć – rozumiemy to wszyscy – nie jedyną) przestrzenią ma być szkoła, to coś z gruntu poważnego. Że sprawy poznawania świata ( w tym siebie samego) nie można traktować w kategoriach zabawy i rozrywki. Bardzo rzadko  zdarza się tak, że humor służy jakiejś refleksji. Prawdę mówiąc nie zdarza się to niemal nigdy. Dziecko, które w szkole zbyt często ma okazję do śmiechu i zabawy (zwłaszcza takiej, z której nic lub niewiele wynika) nie wie już, co jest istotne, czemu warto poświęcić swoją uwagę i wysiłek

    Na lekcjach zdarzyło mi się słyszeć pytanie: Dlaczego my się nie bawimy? (Tonia, lat 11, uczennica jednej ze znanych warszawskich szkół społecznych). W tym pytaniu (artykułowanym wyraźnie, gdy mamy do czynienia z dziećmi otwartymi, odważnymi a czasem tylko zawartym między wierszami w dziecięcych i rodzicielskich wypowiedziach) pobrzmiewa pretensja, rodzaj wyrzutu, który można by  sformułować mniej więcej tak: dzieci powinny się bawić i należy znaleźć taki sposób uczenia, by tę naturalną potrzebę dziecka zaspokoić.

          Tak – dzieci ( i nie tylko one) powinny się bawić. Ale zabawa (a co się z tym wiąże – śmiech, humor) nie jest jedyną naturalna potrzebą dziecka.

          Często zapominamy o tej prostej prawdzie i patrzymy na dzieci przez pryzmat pewnych stereotypów, zgodnie z którymi dzieci to jakieś dziwne, wesołe, milusińskie istoty, które lubią się jedynie śmiać i chichotać. Myśląc w ten sposób, spychamy je do roli ludzi niepełnych, by nie rzec – podludzi, zapominając o tym, że dziecięcy śmiech to zwykle – bardzo ważna, ale nie jedyna – potrzeba ekspresji.

        Dziecięcy  śmiech jest czymś naturalnym jak oddychanie czy czkawka, ale i nad śmiechem, i nad oddychaniem, i nad czkawką dziecko (i każdy inny człowiek) też jakoś uczy się panować.

        Lepiej nam się żyje, gdy dobrze oddychamy, gdy wiemy jak operować oddechem. Lepiej nam się żyje, gdy rozumiemy, kiedy i z czego się śmiejemy.

           Dziecko to człowiek, który nie tylko chce się bawić, dla którego ważna jest nie tylko ekspresja związana ze śmiechem.

          Dziecko to także człowiek, który chce  pytać, zastanawiać się, szukać odpowiedzi, chce dowiadywać się czegoś, czego jeszcze nie wie. Chce mieć przed sobą kogoś, kto potrafi, dzięki swej większej wiedzy i doświadczeniu zaoferować mu coś znacznie więcej niż okazję do śmiechu.

            Dziecko tak samo silnie pożąda śmiechu i humoru, jak i powagi a zwłaszcza poważnego traktowania.

          Nauczyciel, który zapomina o tym, chcąc się przypodobać uczniom (a czasem – również rodzicom, widzącym w swym potomku, kogoś, kto przede wszystkim powinien się bawić i śmiać) staje się kimś w rodzaju błazna, klowna. Owszem – miło się niekiedy razem powygłupiać, ale co z tego? Nauczyciel w roli błazna? Niekoniecznie… Klown jest na swoim miejscu w cyrku. To miejsce z definicji służące rozrywce, zabawie. Klown może pełnić bardzo pożyteczną rolę, pojawiając się przy dziecięcym łóżeczku w szpitalu. Znane są udane eksperymenty wprowadzania zespołu aktorów cyrkowych – klownów do szpitali pediatrycznych. Były udane, bo przyniosły pozytywne rezultaty wyraźnie wspomagające proces leczenia małych pacjentów. Nikt nie chce chorować, bo jest to przykre, często niesie ból i oddzielenie od bliskich.

           Ale klown w szkole? Nawet jeżeli miałby nim być ktoś inny, nie – nauczyciel? Wprowadzałoby to znowu pewne, wspomniane już na początku,  pomieszanie porządków. Obecność klowna i jego błazeństw mogłaby być odczytywana dwojako.

        Po pierwsze, że szkoła to miejsce służące przede wszystkim  zabawie (co prawdą nie jest), po drugie, że szkoła to miejsce, w którym toczy się ciężki i trudny proces zdobywania wiedzy i umiejętności (co jest tylko małym fragmentem prawdy). To drugie rozumienie niosłoby za sobą bardzo niebezpieczną, moim zdaniem, sugestię, że uczenie się jest czymś z zasady nie tylko skomplikowanym i mozolnym, ale również bolesnym i przykrym. Czymś, co wymaga terapii śmiechem, niemiłym wysiłkiem, który trzeba odreagować…

        Jeżeli rzeczywiście tak się dzieje ( a pewnie tak, skoro podobne pomysły pojawiają się niekiedy w edukacji), to wprowadzenie klownów niewiele tu pomoże. To znaczy, że choroba tkwi głębiej i nie poprawi sytuacji zatrudnienie klownów. To znaczy, że dziecko odczuwa swoją obecność w szkole jako coś wysoce niepożądanego. Może było straszone szkołą jako miejscem, gdzie nie ma rodziców, gdzie otaczają go wrodzy mu ludzie i gdzie będzie się oczekiwało od niego czegoś, czemu nie będzie w stanie sprostać? Może zetknęło się z wrogością, której nie pojmuje lub z niezrozumiałymi sytuacjami, których nie jest w stanie znieść a których nikt mu nie próbuje wyjaśnić?

        Ale wówczas nie śmiech będzie tutaj lekarstwem. Może nim być jedynie rozwiązanie problemów. Sięgnięcie do ich podstaw po to, by dziecko  nie czuło się w szkole jak w szpitalu, w którym być trzeba, bo się jest chorym, ale by wiedziało, że szkoła jest miejscem, w którym czeka na nie z pewnością trudna (tego wcale nie należy ukrywać!), ale jakże ciekawa, choć często wymagająca wyrzeczeń, droga rozwoju własnej osoby i poznawania świata.

    Czy zatem oznaczałoby to, że lekcje powinny przebiegać w poważnej atmosferze?

            Jestem zwolenniczką tezy, że tak właśnie być powinno. Nie znaczy to jednak, że powaga wyklucza poczucie humoru. Jednak dzieci powinny – i to od najmłodszych lat – uczyć się rozróżniania, czym jest komizm a czym – powaga. Powinny próbować zdawać sobie sprawę z tego, kiedy się śmiejemy, bo coś jest śmieszne, zabawne, komiczne, mamy zatem do czynienia z jakimś źródłem komizmu,  a kiedy śmiejemy się  – z innych powodów: nasz śmiech jest wtedy raczej instrumentem służącym osiągnięciu jakiegoś celu. Chcemy – na przykład – odreagować (każdemu, niezależnie od wieku, zdarzają się tzw. głupawki – śmiech bez powodu i nie do opanowania…), dokuczyć komuś ( a nawet go wyszydzić), pokazać swoją wyższość, zdystansować się wobec jakiegoś zjawiska lub osoby albo też pokazać swój system wartości.

      Oczywiście niemożliwe jest całkowite kontrolowanie śmiechu. Byłoby to okrutne i nieludzkie. Chcę tylko powiedzieć, że śmiech – jako objaw humoru – powinien także (przynajmniej od czasu do czasu) być poddawany refleksji, że niedobre –   i to zarówno dla uczniów, jak i dla nauczycieli – są sytuacje, kiedy zbyt często dopuszcza się do wybuchów śmiechu, który – bywa – przeradza się w rechot…

            Czasem warto poważnie porozmawiać z dziećmi o humorze, warto też samemu zastanowić się nad problemem związku własnego poczucia humoru (większość z nas uważa, że posiada tę cechę, większość z nas skłonna jest też uznawać ją za pożądaną…) z tym, co robimy…

             Gdzie tkwi granica pomiędzy naszym poczuciem humoru a powagą w traktowaniu swojej pracy, swojego bycia w świecie i z innymi ludźmi? To bardzo trudny problem.

             Bywamy posądzani o brak poczucia humoru, gdy na przykład nie potrafimy się zdystansować wobec przykrości, która nas akurat spotkała (to przecież tylko taki niewinny żart…), sami potrafimy zażartować z ucznia lub wypowiedzieć się ironicznie, bo wydaje nam się, że w ten sposób możemy czegoś nauczyć. Uważamy wówczas, że mamy poczucie humoru… Powstają sytuacje, które ranią, które na pewno nie sprzyjają tworzeniu dobrej atmosfery pracy. Narastają złe emocje. Do tego dołączają się wzajemne posądzenia o złe intencje, niedobra ogólna atmosfera pedagogiczna w szkole. Humor i śmiech – stosowane bezrefleksyjnie –  stają się źródłem cierpienia…

    Na szczęście zdarzają się i takie momenty, gdy można – bez szkody dla powagi procesu edukacyjno-poznawczego, któremu ma służyć szkoła – wygospodarować takie przestrzenie, które mają duży związek z humorem. Nie są tworzonym sztucznie wentylem bezpieczeństwa ani instrumentem wychowawczym, mogącym jedynie wprowadzić chaos, ale integralną częścią szkolnej (i ludzkiej) rzeczywistości.  Tymi przestrzeniami są przede wszystkim uczniowskie inicjatywy. Pod warunkiem, że są to tak zwane inicjatywy twórcze.

   A oto parę przykładów zaczerpniętych z nauczycielskiego doświadczenia.

  • Urządzamy w klasie „Poranek twórczości własnej”, bo dzieci chcą zaprezentować własne dokonania. Można taką prezentację zasugerować, ale jest ważne, by większość klasy wyraziła na nią zgodę, by było to działanie wynikające z potrzeb uczniów, autentyczne. Niektóre teksty (ale również rysunki, zestawy fotografii) są już gotowe, inne – dopiero powstają. Dzieci pracują w grupach, piszą scenariusze, same dzielą się rolami, robią wspólnie scenografię (nie tylko dekoracje i kostiumy, ale i oświetlenie – pojawia się np. pomysł wykorzystania migającej lampki rowerowej); część działań ma miejsce w czasie lekcji, część – to tzw. prace domowe (tyle, że teraz często trzeba się umówić z kimś z klasy). Nauczyciel – obecny przez cały czas – jest jedynie współorganizatorem i koordynatorem prac, doradcą (musi się nastawić na udzielanie odpowiedzi i to nie tylko w kwestiach merytorycznych – czy ten wiersz nie jest za długi, ale i technicznych – na przykład jak przymocować lampion do ściany…), czasem – coś musi skorygować. Rolą nauczyciela jest stworzenie atmosfery pracy i – co zwykle trudniejsze – współpracy. Wymaga to zdwojenia energii, ale przede wszystkim prawdziwego, doskonale wychwytywanego przez uczniów zainteresowania ich pomysłami. Motywacją dla twórców i wykonawców będzie prezentacja końcowego rezultatu przed publicznością. Wielokrotnie się to udawało i niemal zawsze budziło zdumienie widzów (dorosłych), że dzieci tak wiele potrafią wymyślić i zrobić samodzielnie. Czasem, ale zdarza się to coraz rzadziej – udawało się zachęcić do współpracy rodziców… W takim działaniu pojawia się zwykle bardzo wiele, dobrej przestrzeni dla naturalnego, niewymuszonego humoru. Nigdy nie żałowałam czasu i energii na tego rodzaju przedsięwzięcia.
  • Jedziemy na wycieczkę klasową. Jest czas na śmiechy, zabawę, poznawanie się w innych niż szkolne okolicznościach. Robimy razem różne rzeczy: zabawy ruchowe (np. wyścigi w chodzeniu tyłem), podchody, nocne spacery, śpiewamy przy ognisku i pieczemy kiełbaski ( a wegetarianie – bułeczki). Robimy zdjęcia w głupich pozach… Łamiemy różne konwencje, co jest – jak wiadomo – częstym źródłem komizmu, a więc owocuje śmiechem. Układamy limeryki i wierszyki limerykopodobne. Dwie nauczycielki prowadzące wycieczkę też tworzą swoje wierszyki. Teksty nie muszą  idealnie odpowiadać wymogom gatunku, ważne jest, żeby były śmieszne. Po powrocie do szkoły archiwizujemy nasze dokonania w postaci książeczki (na lekcjach powstają stosowne ilustracje), którą udostępniamy również uczniom z innych klas. A oto jeden z wierszyków:

 

Dwa pieski

 

                                      Były sobie dwa pieski,

                                     A był to Beskid Sądecki*.

                                     Nie wiem, jak to zrobiły,

                                     Ale się okociły**

                                     Dwa pieski from Beskid Sądecki.

(* Wiem, że byliśmy w Beskidzie Śląskim, no ale trudno…

** Jestem świadom, że psy się nie kocą.

Kajtek P., lat 13)

  • Uczniowie chcą wydawać klasowe pisemko. Powstaje tytuł, jak na szkołę dość prowokacyjny, ale autorzy pomysłu już rozumieją, że ten tytuł może być źródłem komizmu. Pisemko nazywa się „NIE WIEM”…  Autor
    wstępniaka, czternastoletni Mateusz D. swój tekst opatruje tytułem: Nie wiem i się… nie dowiem. W spisie treści: kultura, kino i wideo, rpg, kawały i dowcipy, sport, wywiady, gry komputerowe. Część materiałów (teksty, ilustracje) powstaje na lekcjach, część w domu. Nauczycielka pomaga w rozwiązywaniu problemów technicznych (skład, ksero, zszycie egzemplarzy).
  • Inny rocznik uczniów także chce wydawać klasową gazetkę. Tym razem powstaje ona całkowicie poza lekcjami, a nauczycielka otrzymuje kolejne numery w prezencie. Gazetka nosi dźwięczny tytuł „MORDA”. W spisie treści drugiego numeru: tolerancja, wiersze, dowcipy, szkoła, hyde park, „Majka” (cz. II opowiadania), ważne, recenzja, muzyka.

W jednym z numerów uczniowie zapisali parę sytuacji szkolnych, które uznali za śmieszne. Nauczyli się więc dokumentacji… A oto parę takich zapisów:

Wycieczka do Krakowa. Może pamiętacie referat Tomka B. na temat plant krakowskich? Referat brzmiał: „Planty to jest park”. Krótko, ale treściwie, fakt. Podczas tego samego wyjazdu pan Leszek R. zrobił nam quiz. Pan Leszek R.: Czyj pomnik widzieliśmy? Michał G. : Pomnik konia! Zostało mu to wybaczone – w końcu był zmęczony i mógł nie zauważyć Jagiełły.

– Pamiętna lekcja polskiego. Pani Diduszko: Nie myślcie, że jestem za patosem… Tomek B. : A co to jest zapatos?

– Pani Diduszko tłumaczy zawiłości imiesłowów. Jesteśmy przy końcówkach. P. Diduszko: Czyli od czego zależy, czy jest –wszy, czy –łszy? Kuba H.:  od higieny!

    Na koniec wyznaję, że pisząc o humorze w szkole trudno mi oprzeć się wzruszeniu, zwłaszcza gdy wspominam moich uczniów, autorów niezapomnianej „Mordy” (zadedykowali mi ostatni, pożegnalny numer swego pisemka). Mam nadzieję, że nie grając roli błazna i traktując ich z całą powagą, nie pozbawiłam ich poczucia humoru, które owocuje w ich dorosłym życiu mądrym śmiechem.

    Mam też nadzieję, że uważna lektura tych rozważań pozwoli Czytelnikowi na wniosek, że mądrość i śmiech (połączony niekiedy z refleksją)  wykluczać się nie muszą.

 

Hanna Diduszko

 

 

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.