Emocje, wzruszenie… Tysiące drobnych szpileczek oczekiwania. Zaczynamy wyprawę. Skończyliśmy oboje siedemdziesiąt lat i właśnie wyruszamy, by stanąć na Dachu Świata.
Czy to znaczy, że właśnie teraz spełniamy marzenia z młodości o dalekiej, najbardziej nieodgadnionej krainie, gdzie, być może, mieszka Tajemnica? Co zobaczymy, stojąc na Dachu Świata? Jaki on jest, ten świat widziany z wysoka, z głową zanurzoną w chmurach? Czy różni się od naszego tu – w Polsce, w Europie, skąd ruszyliśmy się, co prawda, trochę na Wschód, ale „zaledwie” do Azji Środkowej?… Jakich ludzi tam spotkamy? Jak żyją?… Co ich otacza? Główne pytanie, które cały czas tłukło się po głowach, a którego nie mogliśmy nigdy zadać, by nie narazić rozmówcy na przykre (bądź bardzo przykre) konsekwencje brzmiało: jak Tybetańczycy radzą sobie z chińską okupacją? Jak w Kraju Środka ma się odrębny naród o wielowiekowej tradycji, wtłoczony brutalną siłą w ramy chińskiego supermocarstwa? Co z wolnością Tybetańczyków? Ale przecież mamy oczy. Umiemy patrzeć. Mamy umiejętność zauważania i wyciągania wniosków z różnych obserwacji…
Nasza wyprawa do Tybetu miała się odbyć w roku 2019. Przyszła pandemia i wszystko wywróciło się do góry nogami. Nam przybyło pięć lat, a w tym okresie życia to naprawdę nie jest bez znaczenia. No i przeżyliśmy przez te lata parę bardzo silnych wstrząsów, pozostawiających bolesne ślady i w psychice, i w ogólnym stanie zdrowia… Czy podołamy wysiłkowi?… Czy, mówiąc kolokwialnie, DAMY RADĘ?…
Daliśmy radę. Byliśmy tam. Pomogła determinacja, adrenalina i endorfiny. Podróżowaliśmy po wschodniej części prowincji Kham (jednej z trzech, obok Amdo i U-Tsang, prowincji historycznego Tybetu) wraz z dwójką przyjaciół i tybetańskim przewodnikiem. To niezawodny Zbycho znalazł kontakt do „Naszego G.” (nie wymieniam imienia, ze względu na bezpieczeństwo). Joasia, żona Zbycha, z zawodu lekarz medycyny (młodsza od pozostałej trójki o dwa lata), dyskretnie przyznała, gdy po piętnastu dniach wspólnej podróży żegnaliśmy się na warszawskim Okęciu, że odetchnęła z ulgą, bo wszystko skończyło się szczęśliwie i wszyscy jesteśmy w dobrej formie. Nic się nikomu nie stało.
„Nasz G.” – bardzo sympatyczny (i empatyczny) czterdziestolatek, przepełniony radością życia, energią, inteligencją i poczuciem humoru (chwytał w lot dowcipy Zbycha!) – ułożył nam plan wycieczki, który pozwolił zobaczyć, jak to on określił, „prawdziwy Tybet”. Nie przekroczyliśmy zatem rzeki Jangcy, nie wjechaliśmy srebrną toyotą Highlanderem „Naszego G” na teren Autonomii. Spojrzeliśmy na nią spoza rzeki, która burzliwie toczyła swoje wody, niosąc muły i piaski. Jej kolor był brunatny, wydawał się brudny. Jak polityka Chin wobec Tybetu. Wydzielono obszar Autonomii Tybetańskiej, pozwalając łaskawie żyć tam niespełna połowie Tybetańczyków i czyniąc z niej coś w rodzaju skansenu dla turystów, mogących tam oglądać „malowniczość tubylczej ludności”, mogących patrzeć na słynny Pałac Potala w Lhasie, podziwiać (z odległości większej lub – w zależności od kasy – mniejszej Himalaje…).
„Nasz G.” chciał nam pokazać niekończące się przestrzenie płaskowyżu, na których pasą się konie i majestatyczne jaki, gdzie w namiotach mieszkają nomadzi. Chciał nam pokazać wsie, ze starymi, kamiennymi wieżami, nomadzkie miasteczka, do których dziewczęta, opuściwszy namioty, wjeżdżają na koniach po zakupy, święte jeziora, świątynie, gdzie słychać śpiewy mnichów i jeszcze pielgrzymów, podążających pojedynczo lub w małych grupkach miesiącami (a czasem latami…) do swej świętej stolicy – Lhasy… Chciał nam pokazać prawdziwe życie, takie nie na pokaz i piękno swego kraju, z którego jest niesłychanie dumny. Potrafił zatrzymać auto i krzyknąć: „Jak pięknie! Jak pięknie! Widzicie to?”
Widzieliśmy. Zapamiętaliśmy. Będziemy pamiętać długo.
Haniu, przeczytałam i czekam na d.c.
Bardzo podobają mi się zdjęcia a mianowicie ujęcie malutkiej postaci (to ty) na tle tybetańskiego ogromu. Wymowne i cudowne !
Iwanka