Chengdu, miasto u podnóża Tybetu

 

 

No to wyruszamy. Okęcie zostaje za nami.

       Pierwszy dreszcz emocji pojawia się już w czasie wejścia po schodkach na pokład gigantycznego drimlinera (czymś tak olbrzymim jeszcze nie leciałam…). Rozmiar silników może przyprawić o zawrót głowy. Na pokładzie witają nas śliczne stewardesy o bardzo mocnym, graficznym makijażu.  Wyglądają jak chodzące dzieła sztuki.

            Dostajemy koce, skarpetki (bardzo przyjemne), słuchawki, zatyczki do uszu itd… Cały ten niezbędny zestaw, ułatwiający przetrwanie  pięciogodzinnego lotu do Kataru (podróżujemy liniami katarskimi), kiedy to samolot (a my w nim) pokonuje odległość, bagatela,  4 tys. km…  Jedzenie na pokładzie, sprawnie serwowane co trzy godziny, bardzo nam smakuje. Stewardesy zapalają światła, co wybudza pasażerów ze snu (o ile ktoś śpi…). To może irytować, ale z drugiej strony odrywa uwagę od sytuacji lotu, psychologicznie skraca czas podróży i wprowadza miłe zamieszanie. Nie ma nudy. Czuje się większy luz. Wino przyjemnie szumi w głowach. Można zresztą zamawiać różne alkohole. Jest whisky, różne brandy, koniaki… Wszystko w cenie biletów. Wolimy jednak z tymi przyjemnościami zbytnio nie przesadzać…

      Ad-Dauha (Doha) wita nas w środku nocy zatęchłym powietrzem – to mieszanka spalin i …żaru jak z hutniczego pieca. Niestety trzeba zejść po schodach (nie ma rękawa!) na płytę lotniska i, po załadowaniu do kolejnych autobusów (co przebiega dość sprawnie), przejechać na teren olbrzymiej hali aeroportu. Klimatyzacja! Czysto, przestronnie! Czyste toalety! Barki z pyszną kawą. Nie jest okazyjnie tanio, ale ceny nie zbijają wcale z nóg. Na kawę i świeżego croisanta możemy sobie bez bólu pozwolić. Przerwa wcale nie jest tak długa, jak nam się wydawało. W sam raz, by rozprostować porządnie nogi, poprawić krążenie nie tylko w kończynach, ale i w całym, lekko zesztywniałym po locie ciele. Przemierzamy obszerne hale i w końcu pakujemy się do naszego kolejnego samolotu, też olbrzyma, choć nieco starszego typu. Ekrany do śledzenia podróży, oglądania filmów i podziwiania rozmaitych teledysków są nieco mniejsze; ale – i tutaj – można, jeśli ktoś chce,  pomodlić się i zerknąć do świętych ksiąg Koranu… Lecimy (bagatelka: siedem godzin) do celu – czyli stolicy Syczuanu – dwudziestodwumilionowego obecnie Chengdu. To tutaj, u podnóża Tybetu, zacznie się nasza wyprawa.

           Na lotnisku, po baaardzo długich formalnościach związanych z gościną w Państwie Środka, bierzemy taksówkę i (za śmieszne pieniądze) zajeżdżamy do naszego hotelu. Jest położony blisko historycznego centrum, na dość eleganckiej i zamożnej (sądząc ze sklepów oraz wyglądu przechodniów) ulicy o niskiej zabudowie. Od pierwszego spojrzenia czuje się, że to Chiny… Melduje nas śliczna, młodziutka recepcjonistka przyodziana w kimono. To jedyna osoba mówiąca tu po angielsku! Obsługa pomaga nam w taszczeniu bagaży (nie ma windy!) na nasze piętro.

            Po rozlokowaniu w pokojach schodzimy na obiad, gdzie przeżywamy pierwsze (ale nie ostatnie!) kulinarne i obyczajowe niespodzianki. Karta – a i owszem – po chińsku i po angielsku (później już nie będzie tak dobrze…). Zamawiamy kaczkę po syczuańsku (jakżeby inaczej!), jakąś zupę i parę smakołyków, które, według nas, mogą być ciekawe.

      No i zaczyna się akcja z winem… W karcie widnieje białe wino wytrawne (white wine dry). Panienka przynosi nam butelkę z napisem semi dry. Na uwagę Zbycha, że w karcie jest dry (nie semi dry) kelnereczka robi przerażoną i bezradną minę. Kompletnie nie rozumie, o co chodzi. Po dłuższej chwili woła na pomoc recepcjonistkę (tę przyodzianą w kimono i mówiącą po angielsku), która też nie może pojąć, na czym polega problem, ale na wszelki wypadek opieprza bardzo głośno (a taka delikatna…) wezwaną tymczasem kobietę z kuchni. Panienki i panie (bo jedne nieco młodsze, a inne nieco starsze) stoją koło naszego stolika i, ku naszej konsternacji, drą się  wniebogłosy! Wygląda na to, że oskarżają się wzajemnie o jakieś zaniedbania. Harmider jest nie do opisania! My,  widząc, że nic nie zdziałamy, mówimy, że semi dry też jest ok i że wypijemy takie wino, jakie nam podano… Zbycho, pragnąc nieść kaganiec oświaty w kwestii winnej, próbuje jeszcze wytłumaczyć recepcjonistce, na czym polega różnica, ale, sądząc ze spłoszonej miny, niewiele dociera do jej świadomości. To było nasze pierwsze (ale nie ostatnie) zetknięcie z problemem winnym. Kaczka po syczuańsku mocno nas rozczarowuje. Okazało się, że jest to posiekane na paski mięso (razem z kośćmi), mocno uwędzone i  twardawe. Mnie trochę przypominało nasze, tak zwane, kąski piwne… Nie było to całkiem niesmaczne, ale, cóż, nie tego się spodziewaliśmy…

     Wieczorem nasi towarzysze udają się na spoczynek, a my ruszamy jeszcze na spacer.

         Chengdu, mimo, że to olbrzymie, bardzo ruchliwe miasto (szczególnie mocno doświadczyliśmy tego w drodze powrotnej) ma sporo miłych, pełnych zieleni zakamarków, różnej wielkości parków, sadzawek, często usytuowanych tuż przy ruchliwych ulicach, po których dziarsko pomykają niezliczone ilości skuterów, często uginających się nie tylko pod pasażerami, ale i pod ułożonymi w kolosalne piramidy towarami wszelkiego autoramentu… W tym rozgardiaszu wygospodarowano sporo miejsc do wypoczynku. Dzięki temu bez specjalnego bólu (o dziwo!) znieśliśmy ponad czterdziestostopniowy upał… Myślę, że pomocna była też adrenalina.

          Spacer po wieczornej stolicy Syczuanu okazał się całkiem przyjemny. Szczególnie miło stało się, gdy w parku, gdzie dyskretnie oświetlono różne detale przyrodnicze i architektoniczne, usłyszeliśmy przyjemne dla ucha, delikatne dźwięki, a na placyku, wśród drzew i krzewów ujrzeliśmy ludzi z gracją pląsających  w rytm owych dźwięków. Pląsano w parach i pojedynczo. To się wydawało bardzo naturalne. Świetnie pasowało do nastroju tego miejsca. Korzystając z mroku (bo w pełnym świetle budziliśmy, jako Europejczycy, spore zainteresowanie), dołączyliśmy się do owych pląsów…

            Noc była nieco trudna. Trzeba było odespać ponad dwudziestogodzinną podróż i błyskawicznie przestawić się na inną strefę czasową. Czy sześć godzin różnicy to dużo? Sporo… Zwłaszcza, gdy trzeba o określonej godzinie zejść na hotelowe śniadanie. W przyjemnym wnętrzu jadalni zaserwowano nam mieszankę kuchni miejscowej i europejskiej. W kącie pysznił się ekspres do kawy. Wtedy jeszcze nie mieliśmy pojęcia, że to będzie nasze pożegnanie z poranną kawą (potem na prawdziwy ekspres trafiliśmy jeszcze tylko raz, w hostelu prowadzonym przez Tybetankę, która kilkanaście lat spędziła w Indiach…). Po raz pierwszy podano nam też tzw. chinese porich, czyli po prostu rozgotowany kleik ryżowy – bez soli (w ogóle się jej nie używa) ani cukru. Były różne smażone warzywa (dość pikantne), ryż, jaja na twardo (również te stuletnie, czyli o mocno ciemnej barwie), jakieś bułeczki (takie jakby francuskie…). Nie było pieczywa ani wędlin. Żadnych dżemików (ku smutkowi Kolegi Małżonka). Wszystko – dość smaczne.

     Chengdu szczyci się olbrzymim rezerwatem – stacją badawczą, gdzie umieszczono (w celach badawczych oraz po to, by chronić ten wymierający gatunek)  żywe pluszaki, czyli pandy olbrzymie, ważny dla Chińczyków symbol ich kraju. Chcieliśmy zobaczyć to miejsce, zwłaszcza że dosłownie co krok napotykaliśmy rozmaite pandy – torebki, torebeczki, opaski na włosy, a nawet – latarnie. Biało-czarne misie były wszędzie. Poprosiliśmy o pomoc w zamówieniu taksówki (okazało się, że w tym porządnym, chińskim hotelu znalazł się jeszcze jeden człowiek mówiący trochę po angielsku; z miejsca oświadczył, że jest naszym przyjacielem i bardzo kocha Polskę…) i znów za śmiesznie małe pieniądze (ponad 10 km od naszego hotelu) dojechaliśmy do wrót rezerwatu, a tam niespodzianka: poproszono nas o okazanie paszportów, po czym oświadczono, że nie musimy kupować biletów (które były dość drogie).

              Znaleźliśmy się na olbrzymim terenie, ładnie zakomponowanym, z mnóstwem ścieżek, na szczęście, ocienionych (bo temperatura przekraczała 40 stopni C) bambusami, eukaliptusami i inną roślinnością. To był kolejny, piękny park. Widzieliśmy łabędzie (również – czarne) kołyszące się na wodzie pośród barwnego kwiecia, słyszeliśmy (chyba…) pawie, ale wciąż nie było… pand.

         W końcu jest! Tłum chińskich turystów (nie zauważyliśmy żadnego Europejczyka!)  energicznie przywoływany do porządku przez strażnika z megafonem przechodził dość szparko (bo strażnik ponaglał…) przez pawilon oddzielony od tłumu grubą szybą. Za nią siedziała ona… Panda olbrzymia. Niespiesznie pojadała pędy bambusa, mając najwyraźniej w nosie fakt, że jest obiektem zainteresowania jakichś dziwnych stworzeń, błyskających jeszcze dziwniejszymi urządzeniami… Przyznać trzeba, że trudno się oprzeć urokowi tego nadzwyczajnego tworu przyrody… Pluszowość, miękkość, ociężałość i zwinność jednocześnie… Staliśmy więc w tłumie Chińczyków, gapiliśmy się z zachwytem na pandę i kręciliśmy swoje filmiki. Jak to turyści. Potem trafiliśmy jeszcze do kolejnego pawilonu, gdzie pandy leniwie zwisały sobie z gałęzi w pozycjach dość niewymuszonych… Nasi przyjaciele obejrzeli jeszcze pandy czerwone, przypominające puchate, krągłe liski. My poszliśmy tymczasem uraczyć się chłodnymi napojami do pawilonu z klimatyzacją (pandy, którym, zapewne, nie chciało się baraszkować w upale, też schowały się w jakichś klimatyzowanych pomieszczeniach; kto by się tam męczył w upale…).

               Odpoczynek w klimatyzowanym pokoju hotelowym był po tej wycieczce prawdziwą frajdą, która jednak nie trwała długo, bo tymczasem zgłosił się po nas nasz G. Na dzień dobry obdarowaliśmy go drobnymi upominkami z Polski, a on przedstawił nam, tym razem ustnie, plan naszej wyprawy (wcześniej kontaktowaliśmy się w tej sprawie e-mailowo). Trzeba było też zmienić hotel, bo nasz G., dbając o to, by dostarczyć nam jak najwięcej prawdziwie tybetańskich wrażeń, kolejny nocleg zarezerwował nam w hostelu w dzielnicy tybetańskiej. Dbał też o własną kieszeń, bo to on płacił za noclegi (pierwszy i ostatni  rezerwowaliśmy i opłacaliśmy sami, co wynikało z terminarza lotów z Polski). Rozległa dzielnica tybetańska w Chengdu okazała się jeszcze bardziej malownicza, choć zdecydowanie mniej uładzona. W pobliżu naszego miejsca noclegowego usytuowano niewielki bazarek, był też dom, przyozdobiony czerwonymi latarniami… Na rogach ulic stali rośli osobnicy, płci męskiej o dość groźnym wyglądzie… Nie mieliśmy pojęcia, kto to…

          Popołudnie i wieczór spędziliśmy, spacerując po niewielkiej, zatłoczonej uliczce ze starymi, niskimi domami niemal pękającymi od sklepów, sklepików, barów różnej wielkości, punktów z jedzeniem ulicznym (smakowitym) i wszelakich lokali (niekiedy całkiem eleganckich), proponujących różne miejscowe atrakcje. Jak się okazało to była Jinli Ancient –  uliczka, której historia sięga ponad 1800 lat… Miejscowi oglądali się za nami z lepiej lub (zwykle…) gorzej ukrywanym zainteresowaniem, a raz poproszono nas (bardzo wesoło) o możliwość zrobienia wspólnej fotki. Dla mieszkańców Chengdu byliśmy atrakcją!

      Noc tym razem pozwoliła na stopniowe wyciszenie rozchwianego zmianą czasu i nieco zdezorientowanego organizmu.

     Rankiem wydano nam w hostelowej jadalni  śniadanie. Brak ekspresu. Spłoszony reakcją swoich podopiecznych nasz torskliwy G. wytrzasnął nam skądś kawę rozpuszczalną… Milczący, wsparty na kuchennym stole pan (Tybetańczyk) o ponurej posturze i jeszcze bardziej ponurej minie wręczał kolejnym gościom bez słowa i bez najmniejszego grymasu na twarzy po jajku na twardo. Przysługiwała jedna sztuka na łebka. Resztę można sobie było dobierać z różnych kociołków. Wzięłam chinese porich (wychodząc z założenia, że to lekarstwo na jelita zrównoważy ostrość mocno przyprawionych warzyw) i herbatę tybetańską. Wiedziałam, co to, więc jej smak mnie nie zdziwił. Ale biedny Zbycho był no… biedny. Tybetańczycy dodają do herbaty mleko jaka (bardzo tłuste) i masło oraz… sól. To napój, który jest wysokokaloryczny i zawierający solidną dawkę elektrolitów. Daje siły… Pozwala przetrwać. Trzeba pić… Pamiętałam, jak Brad Pitt (w Siedmiu  latach w Tybecie), częstowany przez śliczną tybetańską krawcową taką herbatą, nieco się krzywił  (z wdziękiem, rzecz jasna, bo to w końcu Brad Pitt…) na ten tradycyjny napój… Pamiętałam też, że  taką właśnie herbatą raczono Tomka Wilmowskiego w powieści Alfreda Szklarskiego Tomek na tropach yeti. No a przed naszą wyprawą wstąpiliśmy w Warszawie do niewielkiego barku Smak Tybetu (przy Jana Pawła), prowadzonego przez tybetańską rodzinę i tam napiliśmy się takiej właśnie herbatki (choć prawdopodobnie użyto tu mleka jakiejś polskiej krasuli).

        Potem mieliśmy ruszyć, ale… Okazało się, że trzeba się udać do banku, by dokonać wymiany dolarów (wzięliśmy trochę ze sobą na tak zwany wszelki wypadek). Bank był stosunkowo blisko, więc nasi panowie, w towarzystwie naszego G. w roli tłumacza, udali się do tej szacownej, państwowej  instytucji.  China Bank! To brzmi poważnie. W dodatku wizyta w banku była w Chengdu bardzo na miejscu. W końcu to właśnie tutaj (jak wyczytaliśmy w Internecie ) drukowano pierwsze na świecie papierowe banknoty.

         Okazało się, że sprawa nie jest prosta. Kolejne urzędniczki w popłochu biegały od okienka do okienka, coś sprawdzały, coś przekładały, wołały jakichś konsultantów, którzy w jeszcze większym popłochu biegali do kolejnych okienek. Sytuacja wyglądała poważnie. Czas uciekał.

      Joanna i ja, tymczasem, czekałyśmy w hostelowym holu (pokoje trzeba już było zwolnić), umilając sobie czas różnymi obserwacjami. Na przykład zauważyłam, że tybetańscy chłopcy i w ogóle mężczyźni noszą w jednym uchu kolczyk; jest to kolczyk o wydłużonym kształcie, ozdobiony efektownym kamykiem. Są przystojni (według mnie przystojniejsi od Chińczyków…), mają ciemną, niekiedy (jak nasz G.) bardzo ciemną karnację, zbliżoną do karnacji Hindusów. Oczy Tybetańczyków, o migdałowym kształcie, są znacznie mniej skośne, zaś kości policzkowe tylko nieznacznie wystające. Oczywiście – jak wszędzie – niektórzy są ładniejsi a inni brzydsi, niżsi albo całkiem wysocy (choć – potem – wydało nam się, że jednak Tybetańczycy są nieco niżsi…). Obok nas siedział mnich w swoim czerwonawym stroju. Przewijali się jacyś miejscowi biznesmani…

     Czekamy… Panowie w końcu przychodzą. Trochę jakby wkurzeni. No ale sprawa załatwiona. Nasz G. wywraca oczami… Ci Chińczycy… Ech, szkoda gadać… No to w drogę!

 

Jedna odpowiedź do “  Chengdu, miasto u podnóża Tybetu”

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.