W drodze na płaskowyż…

 

         Przeżycia w chińskim banku nie zdołały popsuć nam humorów. Jedynie Naszgie miał trochę (ale tylko trochę…) stropioną minę, bo, z powodu opóźnienia, nie zdążył umyć auta po poprzedniej ekipie swoich podopiecznych. Ale kto by się tam przejmował takimi drobiazgami! W śpiewających nastrojach zaczęliśmy się wspinać coraz wyżej i wyżej. Toyota Highlander (która stawała się po trosze naszym domem) żwawo mknęła po serpentynach, z wdziękiem i ledwie słyszalnym poszumem silnika pokonując kolejne metry nad poziomem morza.

          Pierwszy przystanek  miał miejsce w niewielkim miasteczku, gdzie, tuż przy drodze, zjedliśmy smaczny i tani posiłek. Przestronny bar, prowadzony przez tybetańską rodzinę, serwował różnego rodzaju dania (przeważały chyba zupy) przygotowywane na miejscu ze świeżych warzyw. Wszystko powstawało raz-dwa na naszych oczach. Prosto, schludnie i smacznie.

               Naszgie tymczasem umył auto. No i ruszyliśmy dalej. Wciąż wyżej i wyżej. Powoli zaczynaliśmy oswajać się z widokami dzikich, nieprawdopodobnie  rozległych przestrzeni i dostojnych gór. Zdarzały się pięciotysięczniki. Wjeżdżaliśmy na Wyżynę Tybetańską od strony wschodniej, zatem przed naszymi oczyma ukazały się góry Hengduan Shan. Co za wspaniały widok!

              Przy okazji można było zauważyć, że, podobnie jak to bywa u nas, i tutaj na punktach widokowych ważne są nie tylko lornetki… Królują stragany, gdzie żądni pamiątek turyści mogą zaopatrzyć się w takowe (podobnie jak u nas, to najczęściej wyroby wątpliwej jakości estetycznej), zaspokoić pragnienie, kupując napoje gazowane lub nie-, zjeść coś z grilla… Trudno było nie dostrzec, że turyści to wyłącznie Chińczycy, którzy odbywają wycieczki na płaskowyż tybetański, traktując to miejsce jako teren szczególnie malowniczy i egzotyczny, kompletnie odmienny zarówno widokowo, jak i kulturowo od tego, z czym spotykają się na co dzień.  Nie było ani jednego Europejczyka. Co do higieny to… Lepiej przemilczeć stan publicznych toalet przy punktach widokowych, choć widać było, że podejmowano pewne starania, by nadążyć z myciem (za pomocą szlauchów) pomieszczeń, gdzie usytuowano kucane, charakterystyczne dla całego chyba Orientu, toalety… Ale trudno. Trzeba było to jakoś przeżyć. Było to trudne przeżycie.

                  W końcu, po z górą sześciu godzinach podróży, obfitującej w niesamowite, zapierające dech w piersiach widoki, dotarliśmy do wioski Zhonglu, należącej do jednostki administracyjnej o nazwie Danba (odpowiadającej, mniej więcej, naszemu powiatowi; choć podział administracyjny jest w Chinach mało czytelny dla Europejczyka; ja w każdym razie miałam spore trudności, by się w nim jakoś zorientować).

                 Za chwilę miał zapaść zmrok. Przez kamienną, ozdobną bramę (jak się potem okazało takich bram było we wsi więcej) wjechaliśmy na podwórko naszego hostelu. Powitała nas kobieta przyodziana w długą, czarną spódnicę, szarawą bluzę i fartuch. Na głowie miała ni to czapkę, ni to kapelusz ozdobiony grubym, ułożonym poziomo warkoczem z czarnych, sztucznych włosów. Pani Tybetanka (Kobieta Bez Wieku jak większość tutejszych kobiet, które przestały być młodziutkimi dziewczętami) spojrzała na nas łagodnie i z uśmiechem  zaprowadziła do przestronnego holu, gdzie pod ścianami rozmieszczono różne kanapki, stoliki i  służące wypoczynkowi fotele, a na wprost wejścia – złocisty modlitewny  młyn. Ścianę zdobił ogromny wizerunek Pałacu Potala w Lhasie, świętej stolicy Tybetańczyków. Gospodyni wskazała nam pokoje. Weszliśmy do pierwszego. Stały tam dwa wielkie (olbrzymie!) łoża. Trochę się stropiliśmy, bo wyglądało na to, że będziemy z naszymi towarzyszami podróży zajmować jeden pokój… Okazało się jednak, że nie. Tybetańczycy po prostu przywiązują dużą wagę do nocnego wypoczynku i każdemu z nas przysługiwało własne gigantyczne łoże. No i każda para miała do dyspozycji przestronny, wysoki pokój, z niewielką łazienką, zaopatrzoną w prysznic i kucaną (czystą!) toaletę.

          Po szybkim rozlokowaniu się (na jednym z łóżek ustawiliśmy bagaże, urządzając sobie poręczną szafę, nie wymagającą schylania się; nie opłacało się wypakowywać rzeczy; zresztą innej szafy w pokoju nie było) ruszyliśmy  obejrzeć obiekt, w którym przyszło nam spędzić pierwszą noc w historycznym Tybecie. Byliśmy na terenie prowincji Kham.

               Okazało się, że zagościliśmy w starej wieży strażniczej, liczącej, bagatelka, 700 lat.  Nasz hostel był jej częścią. Dobudowano jedynie patio i przybudówkę, gdzie mieściła się kuchnia. Wdrapaliśmy się na pięterko, a potem (po mocno skrzypiących schodach) na położony jeszcze wyżej taras. Nad głowami rozciągało się czarne niebo obficie usiane gwiazdami. Byliśmy znacznie bliżej nich niż to jest zazwyczaj: wioska Zhonglu leży na wysokości ok. 2000 m.n.p.m. (czyli, mniej więcej, jak nasze Rysy…).  Gospodyni (Kobieta Bez Wieku) zajrzała tam również (pod gwiazdami umiejscowiono chyba jakiś magazynek gospodarczy), spoglądając na nas z pewnym zdziwieniem, może trochę z  podziwem (że też chciało się tym niemłodym w końcu gościom wspinać tak wysoko…), ale na pewno z sympatią. No i łagodnie… Chciała nam zapalić światło, żebyśmy nie siedzieli w ciemnościach. Ale my woleliśmy mieć nad głowami tę pięknie usytuowaną, niezwykłą kopułę z gwiazd. Trwaliśmy tam dobrą chwilę, chłonąc ciszę i czar tego skamieniałego w czasie miejsca.

               Na dole, na patio, czekał wieczorny posiłek. Kobieta Bez Wieku przyniosła  ryż (obowiązkowy wypełniacz, podawany w Tybecie do różnych dań tak, jak często u nas się podaje chleb), jakieś przyjemnie pachnące mięsko w postaci gulaszu (okazało się, że to mięso jaka), sporo rozmaitych, warzyw o apetycznym aromacie, smażonych na oleju słonecznikowym… Świeżym, jak podkreślał Naszgie, w odróżnieniu od potraw smażonych przez Chińczyków, którzy (tu znów przybliżony cytat z Naszgie): nie przejmują się wcale świeżością, w ogóle potrawy robią z przetworzonych produktów, bo dla nich liczy się tylko ilość i zysk, a dla Tybetańczyków ważna jest natura: posiłki mają być naturalne i zdrowe!!!

                Zbycho zapytał, czy moglibyśmy dostać białe wino… Tu wszyscy, łącznie z Naszgie (osobą, było nie było, obcującą nie po raz pierwszy z turystami z tzw. Zachodu), mocno się stropili. Problem winny! Czy my tego czasem już nie posmakowaliśmy?… W eleganckim, chińskim hotelu w Chengdu, gdzie recepcjonistka odziana w kimono władała językiem Szekspira?… Chwila konsternacji nie trwała jednak długo. Naszgie, Człowiek od Rozwiązywania Problemów, zniknął w czeluściach tybetańskiej kuchni, by po chwili wyłonić się  z karafką przejrzystego płynu, zawierającego z pewnością (sądząc po intensywnym, charakterystycznym zapachu) procenty, ale na pewno nie będącego białym winem… Naszgie, z wrodzonym sobie wdziękiem, obrócił wszystko w żart. A my? Też się śmialiśmy! Co było robić! No i wypiliśmy po kieliszku (a panowie nawet po dwa) tego miejscowego bimbru. Jak widać taki trunek pojawia się wszędzie. Łączy nacje i rasy. Niezależnie od szerokości geograficznej i religii.

             Ranek przywitał nas słońcem i rześkim powietrzem. Jakaż ulga po tropikalnym upale w stolicy Syczuanu! Przed śniadaniem obeszliśmy z Ryśkiem teren gospodarstwa. Zajrzeliśmy do ogrodu, gdzie prócz jabłoni (Tybetańczycy są bardzo dumni z jakości swoich jabłek), znaleźliśmy różne znane, ale i mało znane nam rośliny. Kobieta Bez Wieku też tam wkroczyła, by wyrwać rosnące pod płotem ogromne liście, które niedługo potem wylądowały na patelniach. Naszgie mówił prawdę. Tybetańczycy dbają, by jedzenie było naprawdę świeże.

      Przymierzyłam pleciony kosz, używany tu przez kobiety do przenoszenia darów natury. Wygodny!

                Tymczasem Zbycho uruchomił maleńki, turystyczny ekspres do kawy (przewidująco umieścił go w swoim bagażu). Poręczny. Praktyczny.  Made in China. Uraczył nas (w końcu przyjaciel…) prawdziwym espresso. Po patio rozszedł się boski, egzotyczny w tym miejscu, aromat… Naszgie też się załapał. Tak parzona kawa bardzo mu zasmakowała. Okazało się jednak, że to pierwsze espresso było zarazem ostatnim espresso.  Maleńki, turystyczny, poręczny ekspres do kawy (przywieziony z Polski…) popsuł się następnego dnia (a może za dwa dni…). Made in China… Cóż…

              W końcu zasiedliśmy do tybetańskiego śniadania. Znów pojawiła się herbata tybetańska, obowiązkowe jajo na twardo (bez soli, ale to – jak wiadomo – biała śmierć…), ryż-wypełniacz, nieco smażonych warzyw (m.in. liście zerwane w ogrodzie) i maleńkie orzeszki (początkowo myśleliśmy, że to może cieciorka, ale to były chyba orzeszki makademia). Kobieta Bez Wieku postawiła też przed nami, z wyraźnie dumną miną, coś w rodzaju bułek. Naszgie określił je jako tybetański chleb. Trudno wyczuć, co to było. Jedno jest pewne – nie miało to smaku. Żadnego. W dużej misie ustawiono też dziwnie wyglądający, beżowy proszek. Nikt z nas go nie ruszył (dopiero pod koniec naszej wyprawy dowiedzieliśmy się, że to była tsampa, prażona mąka jęczmienna; pokazano nam też jak jej używać, by powstał sycący posiłek…). Jedzenia było niewiele. Tybetańczycy nie jedzą dużo. Pewnie dlatego są szczupli (wyjątek stanowią mnisi, ale też tylko niektórzy…). Nas potraktowali jak siebie samych. Dali nam to, co sami jedzą. To było na swój sposób miłe. Poczuliśmy się jak swoi. Jednak, jeśli nie wypiło się tybetańskiej,  kalorycznej herbaty, można było po jakimś czasie odczuć ssanie w żołądku. Ja tam wypiłam! Było ok!

Najedzeni (albo i nie…) ruszyliśmy na wycieczkę.

     Już samo przejście przez wieś było ciekawe. Przy paru gospodarstwach pięły się pod niebo kamienne wieże. Chińscy najeźdźcy zniszczyli w latach pięćdziesiątych (podczas aneksji Tybetu) większość tych obiektów. Na szczęście w powiecie Danba zachowało się ich trochę… Tu minęliśmy, zagubioną w gęstych zaroślach,  wieżę strażniczą WuHuka, jedną z najwyższych wież (na oko – można by ją porównać wysokością do bloku na Ursynowie), tak zwaną wieżę Kana, czyli czarną. Na jasnym kamieniu nad wieżą wyrzeźbiono czaszki jaków. W ten sposób jej budowniczowie oddali hołd i wyrazili wdzięczność temu zwierzęciu (ponoć rzemieślnicy wznoszący wieżę żywili się w czasie pracy mięsem jaków), które jest – według kosmologii tybetańskiej –  centralnym elementem świata,  korzeniem wszystkiego

              Charakterystycznym elementem naszej wsi były również starannie zdobione, wysokie bramy.  Mijaliśmy niewielkie pola, gdzie pracowały kobiety, ścinające sierpami (!) kukurydzę, machały do nas, coś wołając i uśmiechając się do egzotycznych przechodniów, ale chyba przede wszystkim do przystojniaczka Naszgie, który zagadywał je wesoło. Mijały nas niewielkie traktorki prowadzone przez przyjaźnie uśmiechających się  mężczyzn. W pewnym momencie jeden z takich pojazdów zatrzymał się blisko mijanego domu. Zza bramy wychynęła… gwiazda filmowa. Dziewczyna, ubrana w długą, rozciętą z boku spódnicę (spod której wyłaniały się legginsy opinające smukłe nogi), szarawy fartuch i jakąś narzutkę, była tak olśniewająco piękna, że trudno było oderwać wzrok. Podała kierowcy traktorka jakieś zawiniątko. Wymienili parę słów. Pomachali do nas. Traktorek (wraz z kierowcą) zniknął za zakrętem…

           Celem naszej wycieczki było święte miejsce (wiele takich odwiedziliśmy w kolejnych dniach), gdzie znajdowało się coś w rodzaju kaplicy ze złocistym, wielkim młynem modlitewnym. Po drodze mijaliśmy powiewające na wietrze różnobarwne chorągiewki (na niektórych wypisano modlitwy), zawieszone pomiędzy drzewami. Ciekawym doświadczeniem było spotkanie przed owym świętym miejscem (położonym wysoko, ponad wsią, więc idąc tam można się było troszkę zasapać) dwóch mnichów i pary nabożnych staruszek. Mnichowie wyglądali na dobrze odżywionych, na przegubach lśniły zegarki (dość eleganckie), w dłoniach – komórki. Starowinki (bardzo, bardzo stareńkie i bardzo, bardzo chudzieńkie…) o siwych włosach, zaplecionych w cieniutkie, rozczulające warkoczyki, rzuciły się do rąk świętych mężów, by je z nabożną czcią ucałować…

              Nie śmieliśmy fotografować staruszek… Były takie przejęte i rozmodlone… Natomiast, za pośrednictwem Naszgie, poprosiliśmy o pamiątkową fotkę jednego z mnichów…

              Sprzed owej kaplicy rozciągał się widok na okolicę. Patrzyliśmy na rozległy, ufortyfikowany obszar oddzielający dawniej Tybet właściwy od Chin… Ukształtowanie terenu oraz wieże strażnicze miały ochronić rdzennych mieszkańców przed atakiem wroga. Nie ochroniły…

             Później mieliśmy wejść na kolejny punkt widokowy, położony tym razem na szczycie pobliskiej góry. Dość długo pięliśmy się po jakichś bezdrożach (to było naprawdę strome podejście), pomiędzy kłującymi krzaczorami i głazami różnej wielkości… W końcu okazało się, że… punkt widokowy gdzieś się zapodział…

Ale, zobaczcie, tu też jest ładnie ! – wesoło oznajmił nam Naszgie, uśmiechając się rozbrajająco. Trudno było nie przyznać mu racji.

                Lekko zasapani ruszyliśmy w dół. Po drodze spróbowałam małych czerwonych kuleczek, zdobiących niektóre przydrożne drzewka. No bo jakże mogłam nie posmakować czerwonego pieprzu! Pomyśleć tylko, że znaleźliśmy się na końcu świata, w krainie, gdzie pieprz rośnie! Czerwone kuleczki miały lekko kwaśny, ostrawy smak. Gdy je rozgryzłam, zostawiły na podniebieniu przyjemne odczucie świeżości. Namówiłam Ryśka, żeby spróbował, ale okazało się, że ten przysmak nie jest przeznaczony dla niego. Zaczął kasłać. Najwyraźniej był uczulony. Na szczęście zdążył wypluć ten egzotyczny specjał. No i przydała się woda…

           W pewnej chwili Zbycho zwrócił nam uwagę, że w górze, pomiędzy drzewami hasają sobie małpy. To zrobiło na nas pewne wrażenie. Zaczęłam intensywnie wpatrywać się w zarośla, gdzie nasz kolega dostrzegł sprytnym okiem te zwierzaki, widywane dotąd jedynie na ekranie albo w zoo. Po chwili… Faktycznie! Wyłonił się jakiś zwierz.

– Widzę! Widzę! Jest małpa! – zawołałam podekscytowana. Dopiero po dłuższej chwili dotarło do mnie, że to wcale nie małpa… Cóż… Zza krzaków wylazła niewielka tybetańska, bardzo chuda… krowa.

            Zanim dotarliśmy do domu, podjęliśmy kolejną próbę odszukania miejsca, gdzie można się napić kawy. Naszgie zaprowadził nas (z pewnymi oporami, co dało się wyczuć, choć ze wszystkich sił starał się tego nie okazywać) do chińskiej kawiarni, która była jednocześnie księgarnią i klubokawiarnią, obiektem niosącym miejscowym prawdziwą, chińską kulturę. Było to i wyczuwalne, i widoczne. Estetyczna, przestronna, jasna, wewnątrz – nowoczesny dizajn… Była też bardzo nietutejsza… Bladolice Chinki stojące za barem dysponowały, owszem, prawdziwym, kawiarnianym ekspresem, ale miały trudności z obsługą. Robiły nam kawę nieprawdopodobnie długo, wydając w końcu napar, który zgubił swój aromat pod hektolitrami wody… Ta klubokawiarnia opatrzona była wielkimi napisami (oczywiście w języku chińskim). Były też chińskie flagi. Nie było toalety…

             Wieczór upłynął na wypoczynku i kontemplacji gwiazd. Były blisko, choć niebawem miały znaleźć się jeszcze bliżej. Dwudniowy przystanek w naszej wsi miał pełnić funkcję aklimatyzacji przed wysokościami, na których rozciąga się Dach Świata. Tymczasem wciąż byliśmy u jego podnóża.

              Rankiem, po podobnym do poprzedniego tybetańskim śniadaniu, udaliśmy się (tym razem autem) do odległej o kilkanaście kilometrów wsi, gdzie młody Tybetańczyk udostępnił nam wnętrze swojej wieży. Urządził w niej coś w rodzaju muzeum. Zgromadził trochę sprzętów codziennego użytku (ekspozycja była  zakomponowana i oświetlona bardzo estetycznie), a przede wszystkim mogliśmy z bliska zobaczyć, jak wyglądało wnętrze takiej pradawnej wieży strażniczej.  Nasz przewodnik mieszkał w domku obok niej. Pokonywaliśmy kolejne poziomy, wyobrażając sobie funkcjonującą tu dawniej kuchnię, miejsca przeznaczone do wypoczynku i przechowywania rozmaitych sprzętów.  Znów wspięliśmy się po bardzo stromych schodkach wysoko, wysoko aż na płaski dach budowli… We wsi pozostało jeszcze kilka innych, kilkusetletnich wież, niemych świadków przeszłości Tybetu – chwalebnej i tragicznej. Niektóre pochyliły się nieco, ale wciąż tkwiły na swoim miejscu. Były tu… Wyniosłe i dumne.

            Po powrocie i kolacji (ryż, mięso jaka z jakimś zielonym warzywkiem, dziwne, białe warzywko, przypominające wyglądem makaron; bardzo mi smakowało, podawano je potem często również w innych miejscach, ale nie zdołałam się dopytać, co to jest…) udaliśmy się jeszcze z Ryśkiem na spacer. Przeszliśmy przez naszą wieś, zauważając teraz pewne elementy, które nam umknęły za dnia. Na przykład głośniki rozwieszone na drzewach (znaliśmy taki widok z wycieczek do bratnich krajów obozu socjalistycznego…) a także, co nas mocno zdziwiło, rzęsiście oświetlony chiński hotel, przed którym stał portier w liberii. Obiekt był oddzielony od otoczenia ogrodzeniem, za którym zaparkowano luksusowe, lśniące auta…

            Och, jak to dobrze, że mogliśmy wrócić do siebie, do naszej wieży strażniczej… Rano zjeść skromne, tybetańskie śniadanie, pogłaskać chudą krowinę pasącą się pod płotem i, przed dalszą wspinaczką na Dach Świata, pożegnać się z gospodarzami, którym daliśmy trochę zarobić…

Jedna odpowiedź do “W drodze na płaskowyż…”

  1. Czytając wędrowałam z wami, czułam emocje i zapachy, oglądałam egzotykę, przeżywałam. Dziękuję. O rany, jaka to wielka, niezwykła wyprawa! I co teraz, co dalej?

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.