Spojrzenie na Dach Świata

 

 

            Z pewnym żalem pożegnaliśmy naszą staruszkę – siedemsetletnią wieżę strażniczą. Chciałoby się pobyć w tym miejscu nieco dłużej… Ale – co robić?… Czas w drogę.

           Naszgie umilał nam  podróż przyjemną tybetańską muzyką pop (przygotował na pedrivie zestaw dla gości). Słuchaliśmy łagodnie brzmiących piosenek. Wyróżniała się radosna piosenka o Lhasie. Wśród piosenek tybetańskich zdarzały się niekiedy chińskie. Po pewnym czasie zaczęłam je rozróżniać. Naszgie, człowiek wielu talentów, towarzyszył profesjonalnym artystom, śpiewając razem z nimi. Świetnie mu wychodziło. Obecność chińskich przebojów (niby drobiazg…) pokazywała, jak mocne stało się w Tybecie oddziaływanie chińskich mód i trendów. Miały wpływ nawet na ludzi, którzy (przynajmniej teoretycznie) czuli się misjonarzami swej narodowej tożsamości. W każdym razie podróż upływała śpiewająco!

            Ruszyliśmy z wysokości 2000 m.n.p.m. i, jadąc wznoszącą się coraz wyżej doliną, dotarliśmy w końcu na skraj płaskowyżu. Punkt widokowy znowu pozwalał nie tylko nacieszyć oczy pięknem okrytego lodowcem sześciotysięcznika (- Święta góra! Zobaczcie, jaka piękna! Beautiful, beautiful!! – wołał ekstatycznie Naszgie), ale również rzucić okiem na chińską modę turystyczną. Przy obowiązkowych straganach z pamiątkami i rozmaitymi przedmiotami, które mogą się przydać w podróży (były tam i kapelusze słoneczne, i czapy ozdobione futrem, i małe aparaciki tlenowe) przechadzały się młode Chinki w koronkowych spódnicach, skórzanych ramoneskach i białych butach na grubych podeszwach… Cykały sobie selfie na tle tybetańskiej świętej góry… Grzebały w pamiątkach. Przymierzały nakrycia głowy… Szyk i elegancja! Przy ustawionych na skraju drogi modlitewnych, buddyjskich chorągiewkach tkwiła hardo czerwona, chińska flaga… Śmietniki pękały w szwach. Toalety… Ech…

            Popatrzyliśmy na to wszystko i cóż… Też zrobiliśmy parę obowiązkowych w tym miejscu fotek (Naszgie dostałby chyba zawału, gdybyśmy z należytym entuzjazmem nie wyrazili podziwu dla zaiste majestatycznej, świętej góry, którą koniecznie chciał nam zademonstrować…) i ruszyliśmy dalej. Żeby dotrzeć tam, gdzie zaplanował nasz przewodnik, trzeba było zjechać z wygodnej, asfaltowej szosy. Toyota przez dłuższy czas pomykała wyboistą drogą.

            W końcu porzuciliśmy nasz pojazd na skraju owej wyboistej, szutrowej drogi  i udaliśmy się dalej, dzielnie krocząc za naszym przewodnikiem, w miejsce, do którego już nie docierali chińscy turyści (zwłaszcza ci przyodziani w koronki…). Jednak wciąż się zdarzali. Niektórzy z nich, korzystając z grzbietów tybetańskich koników, wjeżdżali nieco wyżej, kierując się w stronę sąsiedniej doliny. My zostawiliśmy ich za sobą i poszliśmy w górę, kierując się w stronę nieba, choć już teraz znajdowaliśmy się wysoko… Naprawdę wysoko.

                Podejście było wygodne. Szło się po zielonym zboczu, porośniętym trawami. Podobne łąki, typu alpejskiego, widzieliśmy, na przykład, w Dolomitach.  Zauważyłam też… szarotki. Zupełnie jak w naszych Tatrach! Tyle, że tu nie rosły w skalnych rozpadlinach, ale wśród traw. W początkowym odcinku trasy minęliśmy (po raz pierwszy w tak niewielkiej odległości) namioty nomadów, wypasających tu jaki, strzeżone przez pasterskie psy. Obszczekały nas z daleka, nie wykazując jednak specjalnego zainteresowania piątką wędrowców… Jaki niespiesznie, z namysłem skubały trawkę i czasem zerkały na nas łagodnie (albo i nie zerkały; kto je tam wie?…). Tylko byk – przewodnik stada – wydał z siebie ostrzegawcze chrumknięcie, gdy Rysiek zbliżył się, by zrobić fotkę… Zobaczyliśmy, że tybetańscy nomadzi gromadzą ekskrementy jaków, układając je w pokaźne pryzmy. Niemal bezwonne.  Prawdopodobnie, po wysuszeniu, używano ich jako opału.

             Mniej więcej w połowie drogi do celu naszej wędrówki znaleźliśmy się przed miejscem modlitwy, ustawionym tu prawdopodobnie przez zamieszkałych poniżej nomadów. To były dwie mocno pokrzywione kapliczki (zbudowane chyba z jakiejś glinki lub z kamieni i, dla umocnienia, dość prowizorycznie otynkowane), ozdobiono je ceramicznymi kaflami. Przed jedną z nich stała alabastrowa tablica z misterną płaskorzeźbą, przedstawiającą groźną postać dosiadającą ni to jaka, ni to smoka… Przyozdobiono ją, zgodnie z tutejszym zwyczajem, złocistą szarfą.

              Był też mocno pordzewiały piecyk, ustawiony w pozycji chwiejnej równowagi na kamieniach. Służył do palenia ziół (podobne, choć zdecydowanie bardziej okazałe urządzenia widzieliśmy później przed klasztorami). Kondycja owego modlitewnego miejsca pokazywała, w moim odczuciu, jak ważna jest dla Tybetańczyków ich religia. Miejsce modlitwy nie musi zachwycać swoim wyglądem. Można je urządzić na różne sposoby, czasem (jak tu) –   niemal bez ponoszenia kosztów. Ważne jest, by po prostu było… Na wietrze powiewały flagi modlitewne (ze sztucznego, taniego jedwabiu). Tybetańczycy wierzą, że (jak wyczytałam później): wiatr rozprzestrzenia mantry i w ten sposób oczyszcza przestrzeń, na której flagi zostały rozwieszone. Dzięki temu wprowadzają one pozytywne wibracje i przynoszą korzyści wszystkim, którzy w tej przestrzeni przebywają. Chorągiewki wiejące na wietrze mają sprawiać, że wokół wzrośnie pokój, siła, mądrość i powodzenie, a zniknie zagrożenie. Mogliśmy się zatem czuć bezpiecznie…

                 Ostatni odcinek podejścia stanowił spore wyzwanie. Było nie tylko stromo, ale – przede wszystkim – bardzo już wysoko. Czuło się, że powietrze jest wyraźnie rozrzedzone. Nogi ważyły więcej niż zwykle. Oddychało się ze sporym wysiłkiem. No i szło się raczej niezbyt szparko… Tylko Naszgie podążał w górę niby kozica (przeczytaliśmy, że Tybetańczycy są genetycznie przystosowani do dużych wysokości, które nie robią na ich organizmach żadnego wrażenia). Rysiek, najbardziej wysportowany z naszej czwórki, też ruszał się całkiem żwawo. Ale reszta, każdy w swoim tempie, też (o dziwo…) dawała radę! Znaleźliśmy się na wysokości ok. 4 200. Do celu wciąż jeszcze pozostał kawałek drogi…

               W końcu – jeeeest! Osiągnęliśmy najwyższy punkt naszej góry. Byliśmy u celu dzisiejszej wędrówki. Na górze ustawiono kilka kamiennych kopczyków. Dla buddystów mają one szczególne znaczenie, są wyrazem szacunku dla górskich duchów. Stanowią też rodzaj modlitwy z prośbą o bezpieczną podróż. Rysiek podniósł z ziemi spory, płaski kamień i ruszył ku mnie. Ujęłam kamień z drugiej strony i razem położyliśmy go na szczycie jednego z kopców. Tak. Byliśmy tu razem… Nasza wspólna podróż wciąż trwa.

                Po wyrównaniu oddechów można było spokojnie rozejrzeć się dokoła. Z jednej strony ciągnęło się zbocze, a gdzieś w dole pozostała dolina (stamtąd przyszliśmy). Horyzont zamykało pasmo poszarpanych, skalistych gór. Muszę przyznać, że mój wzrok pobiegł najpierw właśnie tam – w stronę owych szczytów. Może dlatego, że to był widok jakoś oswojony. Patrzyłam na coś w pewnym sensie znajomego. Wiele razy bywałam przecież w Tatrach…

              Z drugiej strony zaś… Tak. To właśnie był Dach Świata – niekończąca się, mocno pofalowana, zielona przestrzeń. Ciągnęła się daleko, daleko… Kopiec, za nim lekkie wgłębienie przełęczy, potem kolejny kopiec… My staliśmy na pierwszym z nich. Wzrok biegł przed siebie. Tu można było odczuć (choć nie – zrozumieć…), czym jest nieskończoność. Było to wrażenie zarazem piękne i niepokojące. Niezwykłe.

W końcu, z pewnym ociąganiem,  ruszyliśmy z powrotem…

           Wróciliśmy, zmieniliśmy buty i bez specjalnego pośpiechu zaczęliśmy zmierzać ku bardziej cywilizowanym terenom, mijając po drodze przepięknie zdobione, kolorowe domy wiejskie, by w końcu dotrzeć do miasteczka Tagong.

                W tym miejscu nie mogę się oprzeć pewnemu spostrzeżeniu. Od samego początku podróży męczyła nas (choć, być może, powinnam mówić we własnym imieniu…) kwestia nazw. Naszgie operował nazewnictwem tybetańskim (w końcu był tybetańskim przewodnikiem, który obiecał, że pokaże nam swój Tybet), ale niekiedy (przez roztargnienie albo z innych powodów) posługiwał się nazwami chińskimi, co prowadziło do pewnej dezorientacji. Na papierowej mapie, w którą zaopatrzyliśmy się przed wyjazdem widniały wyłącznie nazwy chińskie. Z przyczyn wiadomych… Aktualne władze nie są zainteresowane przypominaniem komukolwiek, a już szczególnie turystom (wciąż, co prawda, bardzo nielicznym w tej części historycznego Tybetu), że istnieje coś takiego, jak tybetańska tożsamość, przejawiająca się, na przykład, w onomastyce…  Czasem po prostu nie byłam pewna, jak nazwać miejsce, w którym jestem… Trudno było, w związku z tym, znaleźć jakąś dodatkową informację ani się jasno dopytać… Naszgie mówił niewyraźnie…W odróżnieniu od innych przewodników, z którymi mieliśmy dotąd do czynienia, nie zasypywał nas informacjami topograficznymi (innymi właściwie też nie, licząc chyba na naszą spostrzegawczość i, być może, wrażliwość).  Może nie chciał. Może nie mógł… Przeszkodą była też prawdopodobnie bariera językowa.

        Mieliśmy nocować w niewielkim miasteczku Tagong (albo Lhagang?…). Jednak przed ostatecznym zakotwiczeniem w hotelu Naszgie zawiózł nas jeszcze do położonego w pewnej odległości od miasteczka klasztoru. Był to pokaźnych rozmiarów obiekt, ozdobiony złocistym dachem, usytuowany na wzgórku, na który wiodły wyniosłe schody. Był to jeden z niewielu obiektów sakralnych, który nie został zniszczony podczas inwazji chińskiej. A zatem miejsce naprawdę ważne. Tu można było poczuć powiew historii…

         Przed wejściem na położony wysoko klasztorny dziedziniec trzeba było, zgodnie ze zwyczajem, wykonać kilka rund, wprawiając w ruch olbrzymie (bardzo ciężkie) młyny modlitewne. Chyba przy trzeciej rundzie poczułam, że… No… Że już po prostu nie mogę. Serce zaczęło łomotać znacznie mocniej niż przewiduje tak zwana norma. Musiałam usiąść na ławeczce i darować sobie wspinanie się po schodach do (ważnego dla Tybetańczyków! – jak zaznaczył Naszgie) klasztoru. Joanna (pani doktor!) spojrzała uważnie i uspokoiła mnie, zapewniając, że na pewno nie mam choroby wysokościowej. Rzeczywiście posiedziałam sobie jakiś czas w spokoju i, po chwili odpoczynku, poczułam się lepiej. Przy okazji nagrałam puszczaną przez megafony mantrę i poobserwowałam Tybetańczyków (w bardzo różnym wieku), którzy, przeważnie dość żwawo, posuwali się wzdłuż ściany modlitewnych młynów, energicznie wprawiając je w ruch. Obok mnie przysiadały od czasu do czasu Tybetanki (raczej starsze niż młode, choć na ogół były to Kobiety Bez Wieku…), najczęściej w tradycyjnych strojach (ale często z fantazyjnymi, nie zawsze tradycyjnymi, nakryciami głowy), dzierżące w jednej dłoni male (czyli buddyjskie różańce), w drugiej – komórki, z których leciała mantra… Rysiek pokazał mi potem fotki zrobione we wnętrzu tego ważnego dla Tybetańczyków klasztoru (którego nie zobaczyłam…). Przepych, artyzm, wspaniałość… Nie to, co na zboczu naszej góry, skąd można było spojrzeć na Dach  Świata…

                    Po tych różnorodnych przeżyciach ruszyliśmy na nocleg. Po drodze po raz kolejny ujrzeliśmy (tym razem z okien toyoty)  osadę nomadów i pokaźne stado jaków. Taki widok wciąż robił wrażenie… Miasteczko Tagong (Lhagang?) nie było wielkie. Składało się z paru bardzo kolorowych uliczek, na których usytuowano sklepy i niewielkie barki, gdzie można było coś zjeść. Uderzało, że wszędzie widniały wielkie, chińskie napisy. Napisy w języku tybetańskim (pismo tybetańskie jest zupełnie inne niż chińskie) też się zdarzały, ale były maleńkie, umieszczone tak, że często trudno je było dostrzec…

      Zatrzymaliśmy się w tybetańskim hotelu, gdzie w holu przywitały nas rozmaite buddyjskie akcesoria. Właścicielem był przystojny tybetański biznesman, odziany w długą szatę i elegancki kapelusz, najwidoczniej doskonale rozumiejący, że przyszłość jego placówki zależy od przychylności turystów. Na razie jest ich niewielu, ale – z pewnością – z czasem będzie  więcej. Trzeba myśleć przyszłościowo! A czego chcą turyści? Egzotyki…Wszystko w tym hotelu było very buddyjskie… Jednak jakoś czuło się (przynajmniej ja odniosłam takie wrażenie), że była to buddyjskość na pokaz…

                 Nie mniej jednak pokój był przestronny, a łóżka (a właściwie łoża) ogromne i baaardzo wygodne. Z przyjemnością wsunęłam się pod puszystą, leciuteńką jak puch kołdrę, by – po długim i pełnym wrażeń dniu – wpaść w ramiona Morfeusza… Nie szkodzi, że byłam w Tybecie.  Grecki Morfeusz, najwidoczniej przyleciał tu wraz ze mną z dalekiej Europy i teraz, lekko odurzoną egzotyką Tybetu turystkę, łagodnie (a więc trochę po tybetańsku…) utulał do snu…

 

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.