Przez krainę nomadów

               Rankiem, wypoczęta i rześka jak skowronek, z uczuciem wyspania (organizm w końcu przyjął do wiadomości zmianę czasu) i z sercem, które znów chwyciło właściwy rytm (mimo, że nocleg wypadał na wysokości 3820 m.n.p.m….), wysłuchałam relacji Ryśka. Podczas, gdy ja spoczywałam w ramionach niejakiego Morfeusza, Kolega Małżonek udał się jeszcze wieczorem na miasto

                 Tam trafił na kobiety i mężczyzn, tańczących w kręgu, w takt tybetańskiej muzyki (potem jeszcze dwukrotnie patrzyliśmy na takie uliczne tańce, ale tutaj, w tym niewielkim, nomadzkim miasteczku, miało to wymiar chyba najbardziej autentyczny). Był też świadkiem  niezwykłej scenki: oto na kolorowej uliczce pojawiły się dwie (ponoć bardzo urodziwe…) dzieweczki… Miały przy sobie jakieś torby, czy raczej – sakwy. Przybyły najprawdopodobniej po sprawunki. Na koniach…

               Wysłuchawszy opowieści, z pewnym ociąganiem wydobyłam się z miękkich pieleszy i podeszłam do okna, zwabiona dźwiękami orientalnej muzyczki. Brzmiała, co prawda, nieco elektronicznie, ale i tak wydała mi się miła dla ucha… Wychyliłam się nieco na zewnątrz i, jak na prawdziwą turystkę przystało, nakręciłam filmik z dźwiękiem, przekonana, że melodia ma związek z pobliskim klasztorem, do którego właśnie zdążali mieszkańcy… Potem, przy śniadaniu, które spożywaliśmy w pobliskim barku, lekko podekscytowana opowiedziałam towarzyszom podróży o tej muzycznej obserwacji. Wtedy Zbycho z kamienną, jak zwykle, twarzą uświadomił mi, że ów przyjemny strumień dźwięków płynął wprost z objazdowej śmieciarki… Cóż… Egzotyka jest wszędzie. W prozie życia też.

            Poranny spacer po Lhagang (Tagong?) pozwolił zauważyć, że szykuje się ono powoli na przyjęcie większego, niż dotychczasowy, ruchu turystów (głównie tych, przybywających z Chin). Wzdłuż głównej ulicy umiejscowiono sporo sklepów z pamiątkami oraz modą tybetańską. Widzieliśmy później młode Chinki o bardzo jasnych twarzach (Tybetanki są smagłe), przymierzające stroje tybetańskich księżniczek… Nie wiadomo, czy wiedziały, jak z dziewczętami, ubierającymi się w podobne stroje, obeszło się państwo, którego są obywatelkami. Zdejmując z siebie modne koronki i ramoneski i nakładając malownicze, tybetańskie szaty, utkane z wełny jaka i często przyozdobione jego futrem, raczej nie myślały o tym (pewnie nie miały też pojęcia…), jak potoczyły się losy ich miejscowych rówieśniczek… Na przykład, ostatniej księżniczki tybetańskiej z Ngawy, która w końcu (po przebyciu skomplikowanych ścieżek, gdzie nie zabrakło chińskich, reedukacyjnych obozów pracy) znalazła się na emigracji, podobnie jak wielu jej ziomków – w Indiach, w otoczeniu Dalaj Lamy…Tam mogła pracować (również na rzecz swojej ojczyzny), ale i wspominać dramatyczne losy bliskich a także miejsce swego dzieciństwa – pałac spalony przez babkę, silną kobietę, która nie chciała dopuścić, by do jej domu wtargnęli żołnierze chińskiej Armii Czerwonej (czytałam o tym w książce amerykańskiej dziennikarki Barbary Demick Zjadanie Buddy, wydanej w 2021 roku przez Wydawnictwo Czarne, w przekładzie Barbary Gadomskiej).

            Turystycznym miejscem, gdzie coraz częściej będą zaglądać turyści, stawał się też najwyraźniej klasztor Lhagang. Aby wejść do wnętrza, należało wykupić bilet… Nad bramą wejściową widniały (o dziwo!) napisy  tybetańskie, a dopiero poniżej – te w języku angielskim i te zapisane w chińskich ideogramach.  Świadczyło to zapewne  z jednej strony – o złagodzeniu polityki chińskich władz wobec tybetańskiej religii i kultury, której klasztory były ośrodkami, z drugiej strony – o stopniowym sprowadzaniu tybetańskiej duchowości i tożsamości, wiążącej się w Tybecie w sposób nierozerwalny ze sferą duchową, do bezpiecznego wymiaru regionalnej egzotyki. Ulica ze sklepami, gdzie kupić można niezwykłe tybetańskie stroje i zwykłe chińskie parasolki? Dlaczego nie? Proszę bardzo! Klasztor buddyjski i jego otoczenie, gdzie można zobaczyć, jak miejscowa, nieoświecona ludność wprawia w ruch modlitewne młyny, całuje stopy wizerunki świętych mężów  i pada przed nimi na twarz? Czemu nie? Proszę bardzo! Takie właśnie odniosłam wrażenie…

             My również weszliśmy do wnętrza klasztoru. Zobaczyliśmy z bliska buddyjskie symbole religijne (na przykład posąg z dłonią, trzymającą wadżrę, symbol podstawowej siły), miseczki z ofiarami (ciasteczka, ryż, i woda – najważniejsza w Tybecie ofiara, bo woda jest tu czymś najczystszym i najbardziej wartościowym), ozdoby z kwiatów i… fotografię lamy, spowitą w szatę, na której umościł się… kot, najwyraźniej dobrze czujący się w klasztornym wnętrzu. Przed klasztorem widniał ozdobny piec, w którym palono zioła. Widzieliśmy też wiernych w tradycyjnych strojach. Natomiast za murem i bardzo długim (chyba co najmniej dwukilometrowym) krużgankiem z modlitewnymi, złotymi młynami, poruszanymi przez krążących wokół wyznawców Buddy, stały, zgromadzone tu w dużych ilościach, stupy/ czorteny. Dość dziwny (niezgodny z naszym zachodnim sposobem myślenia) wydał nam się ich wygląd. Podczas gdy we wnętrzu klasztoru widać było dbałość o każdy element (wszystko ustawiono starannie, z zachowaniem uzewnętrznionego szacunku dla duchowych treści i stosując się do poczucia tutejszej estetyki – dominowały mocne barwy, z przewagą złota), tutaj miało się wrażenie kompletnego oderwania od jakiejkolwiek estetyki. Czorteny (stupy) różnych rozmiarów wyglądały wręcz odpychająco: byle jak zamazane jakimś bielidłem (może wapnem, a może jakąś farbą…) sprawiały wrażenie… niechlujstwa. Wyglądało na to, że liczył się wyłącznie ich kształt. Chodziło jedynie o oddanie symboliki?…  Czorteny (w sanskrycie – stupy) to symbole jedności, do której dochodzi się w medytacji. Żeby ją osiągnąć trzeba przejść przez różne poziomy: ziemię (reprezentowaną przez kwadratowy cokół, podstawę czortenu), wodę – okrągłą czaszę, ogień – w kształcie stożkowatej iglicy, powietrze – w kształcie parasola aż po doskonały stan umysłu – reprezentowany przez szpiczasty szczyt. Miało się wrażenie, że twórcy stup/ czortenów, które mieliśmy przed sobą nie przejmowali się szczegółami, czy jakąś tam abstrakcyjną estetyką. Ważna była treść, a nie forma przedmiotu… Ale to tylko hipoteza turystki…

                  W końcu powróciliśmy po bagaże do naszego malowniczego hotelu, a tam czekał już przystojny, tybetański właściciel. Pożegnał nas serdecznie, obdarowując, zgodnie z miejscowym zwyczajem, długimi szalami, które zawiesił ceremonialnie na szyjach przybyszów z dalekiego kraju, zapewniając, że zawsze będziemy tu mile widziani… Pokazał nam też, jak należy je prawidłowo składać. Mało prawdopodobne, byśmy tam powrócili, ale białe szale ze sztucznego jedwabiu pozostaną miłą pamiątką…

                   Wyjechaliśmy z miasteczka ze świadomością, że, być może, był to ostatni moment, kiedy udało się tu jeszcze odczuć prawdziwy, niezafałszowany do końca genius loci, choć przemiany cywilizacyjne (zapewne konieczne) i wpływ kultury chińskiej (zapewne nieunikniony…) stały już dosłownie za progiem i pomału, jednak w widoczny sposób, sączyły się do wewnątrz…

                  Ruszyliśmy na północ, sunąc lokalną, asfaltową drogą wśród zielonych pastwisk, ciągnących się gdzieś w – jak się wydawało – nieskończoną dal… Wrażenie tej niekończącej się przestrzeni było dojmujące i jakoś… krzepiące. Czasem perspektywę zamykały drzewa, które niekiedy rosły na kopulastych wzniesieniach. Ten pionowy element zieleni wprowadzał pewne urozmaicenie w pofalowanym oceanie łąk. Patrzyliśmy na pasące się stada jaków i namioty nomadów.

                 W pewnym momencie zauważyliśmy, że nad drogą i pastwiskami krążą olbrzymie ptaszyska. Wyglądały nieco przerażająco. Okazało się, że to sępy himalajskie. Było ich sporo. Zobaczyliśmy, że zbierają się w jednym punkcie. Nasza toyota została zatrzymana na poboczu, a my poszliśmy zobaczyć, co się dzieje. Bo działo się coś niezwykłego… Okazało się, że sępy zlatują się nad pastwisko, by rozszarpać tam ciało padłego jaka. Wyglądało to niesamowicie. Świat przyrody radził sobie w sposób naturalny ze śmiercią istot żywych…

                  Scena z sępami i martwym, rozszarpywanym jakiem zrodziła pytania o tybetańskie nekropolie, których nigdzie dotąd nie widzieliśmy… Coś tam kołatało się po głowach, ale, być może, był to ten rodzaj wiedzy, który człowiek Zachodu, tkwiący w okowach stereotypów  cywilizacyjnych, próbuje wyprzeć… Tak było (wiem to prawie na pewno) w moim przypadku… Nie śmieliśmy wypytywać naszego tybetańskiego przewodnika… Zbycho sięgnął  do Internetu (był zasięg) i poinformował nas pokrótce, jak wygląda pogrzeb w Tybecie…

              Tak… Z naszej perspektywy to zwyczaj trudny do zaakceptowania, ale, gdy się głębiej zastanowić taki powietrzny pogrzeb (podniebny pochówek) ma głęboki sens. Będąc na miejscu, łatwiej przełamać stereotypy, tkwiące głęboko w zakamarkach świadomości i wczuć się w racje mieszkańców płaskowyżu. Tybetańczycy powierzają ciała swoich bliskich (poćwiartowane uprzednio przez mistrza ceremonii) szponom i dziobom ptaków. Wierzą, że w ten sposób spełniają ostatni gest bodhisattwy: oddają ciało dla pożytku innych istot – ptaków, które się nimi żywią. Buddyści wierzą, że ptaki przenoszą ciała w stan bardo. Ciało nie jest w buddyzmie siedliskiem duszy. To tylko miejsce, gdzie tymczasowo przebywa intelekt. Nie istnieje też pojęcie zmartwychwstania.  Fragmenty ciała, które pozostają, trzeba spalić, by zmarłemu ułatwić odrodzenie się. Powietrzne pogrzeby, odbywają się na otwartej przestrzeni, najlepiej wysoko w górach i blisko klasztoru. Gdy się zastanowić, to jasno widać, że ta forma pogrzebu pozostaje w całkowitej harmonii nie tylko z duchem miejsca, ale  i z warunkami zewnętrznymi. Zakopywanie zwłok w skalistym podłożu byłoby często niewykonalne. Można powiedzieć, że tybetańskie powietrzne pogrzeby mają głęboko ekologiczny sens.

                    Po paru godzinach dojechaliśmy do kolejnego klasztoru, który jednak dość znacznie różnił się wyglądem od tego, z czym spotkaliśmy się dotychczas. To była świątynia, gdzie modlili się wyznawcy innego odłamu buddyzmu. Dach przypominał kształtem chińskie pagody… Za ogrodzeniem ustawiono stupy, które tym razem wyglądały porządnie i estetycznie – były równiutkie, gładkie, z elegancko wyzłoconymi naszczytnikami. Miejsca strzegł wyrzeźbiony w alabastrze śnieżny lew, mityczny stwór stojący na straży Buddy. Było to nieco dziwne, bo jego wizerunki nie są mile widziane. Kojarzą się bowiem, jako symbol Tybetu sprzed chińskiej okupacji, z  wolnością tego kraju.

    Wzruszyło mnie trochę, że za metalowym płotkiem rosły sobie różnokolorowe kosmosy, takie same, jakie widujemy na mazowieckich, podlaskich, czy podkarpackich wsiach…

            Kolejnym przystankiem było dziwne, chińskie centrum turystyczne, które ustawiono w pobliżu drogi, nad sadzawką ozdobioną posążkami żurawi. Warto w tym miejscu dodać, że żuraw czarnoszyi, inaczej żuraw tybetański (Grus nigricollis) jest oficjalnym, zaakceptowanym przez władze narodowym ptakiem Tybetu. Wokół było Wielkie Nic. Przestrzeń… Najwyraźniej chińskie władze zaczęły myśleć o przygotowaniu infrastruktury, umożliwiającej rozkręcanie na tych nomadzkich terenach turystyki. Uświadomiono sobie, że z egzotyki Tybetu można wydobyć całkiem przyzwoite pieniądze. W eleganckich, minimalistycznych pawilonach mieścił się sklepik (na razie niewielki, ale ze sporym potencjałem, bo powierzchnia też była spora) z tybetańskimi strojami, jakąś biżuterią itp. Były też toalety. Czyste. Prawie  nieużywane. Wszystko pachniało  świeżym tynkiem. Były też jakieś plansze. Rysiek wypatrzył, wymalowany na jednej ze ścian, obraz, gdzie przedstawiono Szlak Jedwabny. Zaznaczono tam również Kościół Mariacki w Krakowie… Na pobliskim parkingu rozstawiono kramy i kramiki. Wyłącznie chińskie, z wielkimi chińskimi napisami. Można było tam coś zjeść, wypić i zakupić za przystępną cenę. W eleganckim pawilonie ceny były wyraźnie wyższe. Jakość towarów też wyższa, ale ich wybór – mniejszy. A więc – oferta dla turystów bogatszych i biedniejszych. Dla każdego coś … tybetańskiego.  Nie kupiliśmy niczego. Nigdzie.

               Do celu podróży pozostał jeszcze spory kawałek, a nam zaczynało już troszkę burczeć w brzuchach. Troskliwy Naszgie zarządził w związku z powyższym przystanek w sporym miasteczku Daofu, gdzie zaprowadził nas do knajpki, urządzonej trochę pod turystów, którym tybetańscy właściciele zapewnili sporą dawkę ładnie zaprezentowanej, miejscowej egzotyki. Na ścianach zawieszono fotografie. Na zaciekawionych gości spoglądali Tybetańczycy o niezwykłych fryzurach, uwiecznieni przez fotografa na kliszach jakieś sto lat temu. Na ladach i stolikach ustawiono ozdobne misy i naczynia. Zadbano zarówno o każdy szczegół, jak i o ogólną estetykę wnętrza, w przemyślany sposób tworząc lokalny klimat… Przyjemne miejsce! Kuchnia też była świetna i dość zróżnicowana. Wybraliśmy parę dań kuchni tybetańskiej i kuchni indyjskiej. System konsumowania posiłków był taki (co powtarzało się niemal zawsze przy obiadach), że wybrane dania spożywało się wspólnie. Podawano je w sporych misach, ustawiano na stole, często – obrotowym. Każdy z nas miał swoją miseczkę i, rzecz jasna, własne pałeczki, którymi podbierał porcje z  dużych, wspólnych mis. Najedzeni do syta i zadowoleni z odpoczynku w przyjemnym miejscu ruszyliśmy w dalszą drogę.

             W końcu, po ponad czterech godzinach podróży (przebyliśmy, mniej więcej, 180 kilometrów), dotarliśmy do sporego miasta Luhuo (Drango, Zaggo?), gdzie mieliśmy spędzić wieczór i noc. Tym razem nocleg wypadł sześćset metrów niżej, bo  na wysokości 3200 m.n.p.m. Zaledwie!

             Zaczęliśmy od zakwaterowania w sporym, tybetańskim hotelu (Naszgie, co nas cieszyło, wybierał miejsca prowadzone przez swoich rodaków).

             Procedura przyjmowania gości hotelowych (czyli nas, turystów z Polski) trwała we wszystkich hotelach bardzo długo. Naszgie zbierał nasze paszporty, panienki w recepcjach pracowicie weryfikowały wszystkie dane, sprawdzając je (chyba…) w licznych rejestrach. Naszgie konferował jeszcze z nimi czasem, omawiając jakieś kompletnie dla nas nieznane kwestie i załatwiając parę spraw (tak mi się wydawało…) swoim ujmującym uśmiechem. Być może te jego uśmiechy i miłe zachowanie skracały nieco czas oczekiwania na przydzielenie pokoju… Ale i tak po przybyciu na miejsce siedzieliśmy w hotelowych holach dość długo.

           Nie inaczej było i tym razem. Trójka z nas zajęła fotele, a Joanna stanęła pośrodku, zerkając, jak Naszgie pokonuje rafy chińskiej biurokracji… Była dobrze widoczna z ulicy. Przechodziły nią jakieś nastolatki – najpierw para chłopaków. Joanna stwierdziła, że to Chińczycy przebrani za Japończyków. Rzeczywiście coś w tym było: chłopcy z ufarbowanymi włosami, odziani w modne, według wschodnich kryteriów, ciuchy, wyróżniali się na ulicy szałowym wyglądem. Za nimi podążały rozchichotane koleżanki. Małoletnie towarzystwo rzuciło okiem na hotelowy hol, a następnie, bardzo podekscytowane, wkroczyło do środka, rzucając się dosłownie na naszą Joannę. Panienki bardzo wesoło (na szczęście w miarę kulturalnie) zapytały na migi i łamaną angielszczyzną, czy mogą sobie zrobić z nią zdjęcia. Stropiona Joanna wyraziła zgodę. Cóż, małolaty na całym świecie lubią się polansować w mediach społecznościowych. Nasza koleżanka, wyszła naprzeciw ich potrzebie… Zaczęła się dość długa sesja selfie… Dziewczątka chichotały, ustawiając się w malowniczych pozach obok egzotycznej, białej turystki. Zabawie nie było końca! W ten sposób skrócił się nam czas oczekiwania na pokoje… No i, zapewne, Joanna została gwiazdą chińskiego tik toka…

                 Po rozlokowaniu się w pokojach ruszyliśmy na miasto. Każda para na własną rękę. My dotarliśmy, idąc wzdłuż bulwarów rwącej rzeki Myjikong Qu, do wielkiego placu, zwieńczonego monumentalnymi schodami. U ich szczytu umieszczono równie monumentalną rzeźbę o niezrozumiałej dla nas symbolice. Przedstawiała sylwetkę na rozpędzonym, olbrzymim kocie.  Z pewnością nie był to tybetański lew śnieżny, mityczny stwór, uważany za obrońcę i opiekuna samego Buddy. Dwa śnieżne lwy widnieją na tybetańskiej fladze narodowej. Jej użycie zostało zabronione przez chińskie władze w roku 1959, po powstaniu tybetańskim (używana jest na uchodźstwie,  pozostając symbolem walki o wolność).

                 Był piątek. Wieczór. Na placu (z widokiem na tajemniczy monument), pod schodami  trwała tybetańska zabawa: dzieci jeździły na hulajnogach i rolkach i, podobnie jak my, obserwowały tańczących w kręgu dorosłych. Jednak w pewnym momencie dźwięki tybetańskiej muzyki, dochodzącej z głośników, ucichły. Zagłuszył je potężnie wzmocniony piskliwy głosik chińskiej gwiazdy (może raczej – gwiazdeczki) pop, która produkowała się na estradzie ustawionej na placu, u szczytu schodów… Chcąc nie chcąc, wiedzeni ciekawością, podążyliśmy w tamtą stronę. Widownia nie była zbyt liczna… Muzyka, jak to przy takich okazjach, brzmiała donośnie (dla mnie stanowczo zbyt donośnie). Pozostawiliśmy chińską gwiazdę (czy też raczej – gwiazdeczkę) własnemu losowi i jej miejscowym entuzjastom i ruszyliśmy oglądać inne atrakcje. Były to, jak to bywa na piątkowych festynach miejskich,  głównie stragany z jedzeniem. Zewsząd dochodziły aromaty przygotowywanych dań. Rysiek skusił się na jakiś tutejszy szaszłyk (też trochę spróbowałam). Były atrakcje dla dzieci – jakieś zjeżdżalnie i karuzele. No i zabawki. Chińszczyzna… Ciekawostką było, urządzone wyraźnie na wzór europejski, stoisko, gdzie podawano… kawę. Prawdziwą dobrą kawę, przyrządzaną w prawdziwym ekspresie. Były też napisy w języku angielskim, ale, gdy próbowaliśmy w tym języku złożyć zamówienie, a ja usiłowałam poprosić o brązowy cukier trzcinowy (brown sugar), okazało się, że młoda obsługa (Chińczycy) nie rozumie dosłownie ani słowa. Na szczęście pozostał język ciała. Ten okazał się wystarczająco skutecznym środkiem porozumienia…

            W końcu, trochę już zmęczeni, powróciliśmy do naszego hotelu, a tam czekali już nasi towarzysze, którym udało się nabyć w chińskim sklepie … wino. Okazało się całkiem dobre. Było made in China. Nazywało się Great Wall

 

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.