Dziennik podróży do Gruzji. Dzień trzeci

Wrzesień 2013

Skocz do galerii

3 września: Zagubieni w stepie

Dzień zaczyna się od zmiany planu. Ma to związek z prognozą pogody. Z Tbilisi zamierzaliśmy wyruszyć na Wielką Gruzińską Drogę Wojenną, ale przeczytałam w Internecie, że w Kazbegi (aktualna nazwa: Stapecminda) – czyli w miasteczku położonym u stóp Kazbeku – jest chłodno, pada deszcz i – co gorsza –  wszystko osnuwa mgła… Stwierdzamy więc, że niewiele tam zobaczymy i decydujemy, by rozpocząć zwiedzanie Gruzji od innego miejsca. Naszym celem stają się wykute w skałach monastyry David Geradża z VI wieku. Ruszamy tam, gdzie czeka na nas ładna pogoda!

Wsiadamy do naszego wspaniałego pojazdu z napędem na cztery koła (terenowego mitsubishi pajero) i ruszamy w kierunku Rustavi (wypiwszy uprzednio w naszym barku kawę, którą nam zaserwowała panienka o orzechowych oczach). Rustavi to miasto, które leży w środku Wielkiego Nic… Niby niedaleko od Tbilisi, ale jedzie się tam i jedzie. Towarzyszy nam ponury krajobraz postindustrialny. Jakieś rozpadające się mury, dziwne betonowe budynki straszące pustymi oczodołami okien i inne pokraczne pozostałości rozpadającej się na naszych oczach cywilizacji betonu. Najdziwniejsza okazuje się jednak monumentalna rzeźba byka i Prawdziwego Człowieka,  utrzymującego bestię w ryzach dzięki sile swych muskularnych ramion… (Prawdopodobnie przejeżdżaliśmy przez tereny dawnego sowchozu, gdzie hodowano bydło; nie sprawdziliśmy tego przypuszczenia, ale wiele wskazywało na to, że tak właśnie było). Rustavi ukazuje się nam z pewnego oddalenia. Miasto, straszące betonowymi, szarymi blokami, otacza pustka, w którą w końcu musimy się zanurzyć, ponieważ kompleks monastyrów leży gdzieś po jej drugiej stronie, hen, na granicy z Azerbejdżanem.

Z dróg usianych wyrwami wjeżdżamy w końcu w step. Ależ jazda! Posuwamy się na przełaj, bo droga w zasadzie zanikła. Mijamy obojętnie jakąś niepozorną, zapisaną robaczkami tabliczkę i jedziemy czymś, co – od biedy – można uznać za drogę; dojeżdżamy jednak do jeziora, gdzie – szczęśliwie – uświadamiamy sobie, że jesteśmy jakby za daleko! Niestety trzeba się cofnąć. Jeszcze trochę a przekroczylibyśmy granicę z Azerbejdżanem… Lekko zdezorientowani, zasięgamy języka (to sukces nie lada, bo wokół  –  żywego ducha) i okazuje się, że do monastyrów (opisanych we wszystkich przewodnikach) trzeba skręcić jednak przy tej wypłowiałej, pogiętej tabliczce, którą obojętnie minęliśmy… To ona wskazywała kierunek ku monastyrom Dawid Geradża. Step wygląda niebywale. Wielka przestrzeń pokryta wypaloną przez słońce trawą jest na swój sposób kolorowa. To barwy ziemi: zgaszona ochra, kolor brunatny (w dziesięciu odcieniach), zgaszona zieleń, szarość i czerń (tam, gdzie buszował ogień). Nie sposób się powstrzymać od wydawania okrzyków zadziwienia. No i zachwytu. Żadne z nas nie zetknęło się dotąd z takim krajobrazem. To coś nadzwyczaj malowniczego, zupełnie nowego. Jedziemy korytami rzek, które zniknęły. Przedzieramy się przez doły i rozpadliny. Od czasu do czasu wysiadamy, by sprawdzić, czy aby na pewno nasz pojazd zdoła pokonać kolejny wykrot… (Pojazd okazał się prawdziwie niezawodny, czego doświadczyliśmy i później; do końca naszej wyprawy nie było żadnego problemu). W końcu, po stromej, żwirowej, a właściwie piarżystej drodze wspinamy się pod klasztor, gdzie czekał na nas młody mnich, który (zapewne) obserwował nas już od dawna. Nic dziwnego. Widać nas było jak na dłoni i – jak się okazało – byliśmy jednymi z nielicznych, którzy dotarli w to miejsce. Mnich, jeden z sześciu zamieszkujących kompleks klasztorny, wygląda na studenta filozofii, który postanowił zaszyć się na odludziu. Czarne, dość długie włosy, związane w kitkę, szczupła, prawdziwie ascetyczna sylwetka, żywe spojrzenie, brunatna szata z kapturem… Zachęca nas do wejścia, prosząc o zachowanie zupełnego milczenia. Zakładamy z Ludką chustki a z pudła, które nam podsunął nasz mnich, wydobywamy przepisowe zapaski – spódnice. Po chwili wszyscy jesteśmy w innym wymiarze. Za murem trwa właśnie modlitwa. Słychać przyciszone głosy mnichów. Ze ścian spoglądają na nas święci (freski – jak wcześniej przeczytałam – powstawały między VIII a XIII wiekiem)… W końcu trzeba jednak powrócić do rzeczywistości. Wychodzimy na zewnątrz i znów mamy przed oczyma bezkresną przestrzeń stepu. To właśnie tutaj Rosjanie urządzili sobie (w czasach wojny z Afganistanem) poligon. Trzeba było wielokrotnie ponawianych protestów inteligencji gruzińskiej, trzeba było głodówki  i apeli międzynarodowej społeczności, by w końcu wycofać żołnierzy i zabronić prób wojskowych w tym świętym dla Gruzinów, historycznym miejscu. Rozmawiamy chwilę z mnichem, który poinformował nas, że miejsce to odwiedziła kiedyś grupka z Bochni i podarowała klasztorowi album. Mnich wydaje się miły, ale nie jest specjalnie rozmowny. Prosi, by go nie fotografować. Nie chce znaleźć się w Internecie jako kolejna malownicza ciekawostka… Po krótkiej wymianie zdań ruszamy w górę, by obejrzeć cele. Większość – rzecz jasna – opuszczona. Wyryto je w skale, ozdobiono freskami. Na niektórych widać (o zgrozo) napisy sowieckich żołnierzy – takie na pamiątkę… Cele, obecnie zamieszkałe,  zaopatrzono w potrzebne do życia urządzenia: drzwi, okno, podłogę i pryczę. Z niejakim zdziwieniem zauważamy, że mnisi korzystają z różnych udogodnień – na przykład ekologicznej baterii słonecznej i zapewne nieco mniej ekologicznego terenowego auta… Cały czas towarzyszy nam ciekawskie, płowe cielątko. Wytrwale wspina się wraz z nami po stromej, kamienistej i wąskiej ścieżce, najwyraźniej ciesząc się z atrakcji, jaką dla niego stanowimy..  Trochę żal odjeżdżać…

W końcu jednak ruszamy w dół i, co tu kryć, jest tak jakby się wracało z innego, położonego gdzieś bardzo daleko świata (choć od stolicy Gruzji dzieli nas niewiele ponad 70 km). W drodze powrotnej mija nas dość pokaźne stado bydła pędzone przez pasterza na koniu (poczuliśmy się jak na Dzikim Zachodzie!). O mało nie rozjeżdżamy dwóch potężnych żółwi, które wylegiwały się na trawce. Przenosimy je w pobliże kolczastych krzewów – tak na wszelki wypadek, bo prawdopodobieństwo, że ktoś będzie jechał naszym śladem – raczej znikome. Naszą uwagę przykuwa samotne drzewo, które w tej pustej przestrzeni wygląda wyjątkowo dostojnie. Tkwi pośrodku stepu niczym wielki znak zapytania. Pod majestatycznym drzewem tkwi zaś jedyny w całej okolicy, znacznie mniej dostojny śmieć: banalna foliowa torba. W ten sposób poezja boleśnie zderza się z prozą, a metafizyka napotyka lekko szeleszczącą na wietrze… codzienność.

Po jakimś czasie z odrobiną niepokoju stwierdzamy, że nie bardzo wiadomo, w którą stronę, mianowicie, należy jechać. Ponieważ na horyzoncie zamajaczyło coś, co wygląda na zabudowania, ruszamy w tamtą stronę. Potrzebne wskazówki! Okazuje się, że zabudowania – to  określenie bardzo na wyrost… Przed nami rozsypująca się rudera a przed nią – kupa kamieni, jakieś bajorko (nie wiadomo skąd się wzięło), jakieś wyschnięte drzewo. Na kamienistej drodze bawi się umorusany dzieciak. Po chwili zza węgła wyłania się młoda, przystojna kobieta w chuście (Azerka?). Pytamy, którędy do Tbilisi. Macha ręką, wskazując widoczną w oddali ciężarówkę. Ruszamy we wskazanym kierunku i po chwili znajdujemy się nad niewielką, zupełnie żółtą rzeczką. Na jej brzegu siedzi trzech mężczyzn. Myją się i najwyraźniej kończą jakieś interesy (w rękach widać wcale pokaźne pliki banknotów). Walec – jako najbardziej komunikatywny – zostaje oddelegowany, by zasięgnąć języka. Jeden z panów – o miłym uśmiechu, bardzo bystrym spojrzeniu i komplecie lśniących w słońcu złotych zębów – radzi nam, byśmy po prostu jechali za ich awtomaszyną (wiozła wyschnięte krowie placki, czyli ekologiczny surowiec na opał). Obiecuje, że nas podholują do szosy. Tak też się dzieje. Rozstajemy się po kilkunastu minutach wspólnej jazdy, zapytawszy uprzednio naszego przewodnika, czy możemy go sfotografować. Zgadza się z wielką chęcią. Wspiera się w wystudiowanej pozie na drzwiach swego pojazdu i uśmiecha do nas z całego serca.

W końcu znajdujemy się, o dziwo, na asfaltowej drodze. Okazuje się, w co trochę zwątpiliśmy, że takie istnieją. Jeszcze tylko przystanek na jedzenie (dość niesmaczne, ale za to bardzo drogie) w wypasionej knajpce przydrożnej i docieramy do domu. Wykończeni i wytrzęsieni. W domu, przy butelce wina, gadamy jeszcze o marzeniach (Ludka wyznała, że chciałaby spędzić noc na stepie), trochę o życiu i jego zagadkach, o bezkresnym stepie, o naszym zagubieniu a także o trudnościach w komunikacji pomiędzy ludźmi.  No a potem? Potem padamy jak ścięci.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.