Garze – tybetańskie miasto w sercu prowincji Kham

 

              Rankiem, po typowym chińsko-tybetańskim śniadaniu – chenese porich (spożyłam – kolejny raz – dla zdrowia jelit…), ryż (wypełniacz), herbata tybetańska (Zbycho nawet nie spojrzał…), obowiązkowe jajo na twardo, różne smażone warzywa i tsampa (o której wtedy jeszcze nie wiedzieliśmy, czym jest…), udaliśmy się w dalszą drogę. Naszym celem było miasto Garze.

                    Pierwszym przystankiem była malownicza dolina, z równie malowniczym, choć stosunkowo niewielkim, płytkim jeziorem. Nad jego brzegiem, na łące pełnej kwiatów pasły się jaki, chude krowy i konie – piękne, zgrabne zwierzęta, znacznie mniejsze i sprawiające wrażenie delikatniejszych od naszych wiejskich, końskich mocarzy.

               Był też namioty nomadów. Obok, a jakże, stał skuter i samochód. Małe – trzy-, może czteroletnie nomadziątko w puchowej, czerwonej kurteczce  (temperatura 19 stopni, a więc – chłodno?…) hasało sobie nieopodal, grzebiąc jakimś patyczkiem w kałuży, bo łąka była podmokła. Ten widok przypomniał mi obrazek znad Buga, kiedy to nasze wnuczęta, z podobnym upodobaniem, penetrowały tajemnicze głębie kałuży nadbużańskiej…

                     Moją uwagę zwrócił pasterz, który właśnie zsiadł ze swego wierzchowca. Mógłby śmiało zagrać w hollywoodzkim westernie! Wspaniała sylwetka i piękna, lekko smagła twarz o regularnych rysach… Do tego, modny tutaj, kapelusz z szerokim rondem. Ech…

                 Po drugiej stronie jeziora widać było nową, niewielką świątynię zbudowaną w miejsce tej, którą zniszczyli Chińczycy, w ramach uwalniania biednych Tybetańczyków spod mnisiego jarzma…

                          Pospacerowaliśmy trochę, choć do brzegu jeziora nie dało się dotrzeć, bo teren był podmokły. Niezbyt groźnie obszczekał nas pies, raczej leniwie szwendający się pomiędzy pasącymi się zwierzętami a chińskim pawilonem, w którym zapewne miało powstać kolejne centrum z pamiątkami, przeznaczonymi dla turystów, ceniących sobie malownicze widoki…Widać było, że psiak zna się na ludziach. Uznał, że nie jesteśmy żadnym zagrożeniem.

                  Ja uzyskałam (na migi) pozwolenie  zrobienia zdjęć robotnikom, którzy na skraju doliny budowali drewniany dom, zaś Rysiek wdał się z nimi w rozmowę (odbywaną w uniwersalnym języku ciała…) i został zaproszony do obserwacji procesu budowy. Panowie mocno prężyli muskuły i najwyraźniej zależało im, by dobrze wypaść w oczach egzotycznych turystów. Rysiek zauważył, że dom powstaje z wykorzystaniem dawnej (stosowanej kiedyś i u nas, na przykład na bliskim naszemu sercu Podlasiu) sztuki ciesielskiej – na zakładkę, bez użycia gwoździ, wkrętów, czy jakichś innych elementów łączących drewniane belki. Ja – ze zdumieniem oraz z podziwem – zobaczyłam, jak jeden z robotników przerzucił, z pomocą kolegi,  przez ramię  potężną belkę a następnie (już w pojedynkę) powędrował z nią po równi pochyłej do wysokości piętra powstającego domu. Nie byłam pewna, czy tybetańscy robotnicy pracują tak zawsze, czy zrobili nam tu jakiś pokaz swoich umiejętności i siły… Ale tego już się raczej nie dowiemy.

                Po spacerze pojechaliśmy nieco wyżej, by, z punktu widokowego, popatrzeć na naszą dolinę z góry… Był czas na spacer pomiędzy skałkami i obserwacje przyrodnicze. Z radością zauważyłam znane mi już z poprzedniej wycieczki, charakterystyczne dla tutejszych łąk, niebieskie kwiatki, o wyjątkowo intensywnym nasyceniu błękitem. To Blue feltwort (Lomatogonium carinthiacum), które, jak mnie poinformowała moja ulubiona aplikacja (Flora incognita) są najliczniej występującymi kwiatami w Tybecie, rosnącymi na dużych wysokościach. Byliśmy na wysokości 3350 m.n.p.m., czyli dość wysoko. Kwiatki miały kolor nieba. Nic dziwnego. Rosły przecież blisko niego.

             Tuż przy niewielkim parkingu, gdzie Naszgie pozostawił auto, spacerował sobie osiołek. Podskubywał trawkę i od czasu do czasu łypał na nas okiem…

              Po niespełna dwóch godzinach (tego dnia pokonaliśmy stosunkową niewielką, bo  nieprzekraczającą 100 km, odległość) dojechaliśmy do miasta Garze, leżącego na wysokości 3360 m.n.p.m. i będącego jednym z większych ośrodków miejskich prowincji Kham. To tędy przebiega główny szlak, łączący prowincję z historyczną, świętą dla Tybetańczyków stolicą Tybetu – Lhasą.

                 Po zakotwiczeniu w hotelu, co (dzięki Naszgie) przebiegło sprawnie, choć – do czego już przywykliśmy – z ciągnącymi się, jak zwykle, formalnościami meldunkowymi, udaliśmy się na obiad. Tym razem trafiliśmy do sympatycznej i estetycznie urządzonej restauracyjki White Yak, położonej na uliczce, gdzie usytuowano obok siebie sporo, na ogół niewielkich, lokali gastronomicznych. Dość eleganckich. Być może nastawionych na turystów, których, przynajmniej na razie, było raczej niewielu… Tam uraczono nas rozmaitymi miejscowymi smakołykami. Najedliśmy się do syta, płacąc (jak zwykle) śmiesznie mało… To wciąż było miłe zaskoczenie. Następnym punktem dziennego programu był spacer przez miasto do klasztoru położonego na szczycie wzgórza.

                   Garze prezentowało się w naszych, europejskich oczach niezwykle. Szliśmy pod górę, podziwiając drewniane, kolorowe domki, bogate w misternie wykonane ozdobne detale. Ulica, którą początkowo przemierzaliśmy, była najwyraźniej królestwem stolarzy. Mijaliśmy  nieskończone, jak nam się wydawało, ilości warsztatów stolarskich. Pracowano tam ręcznie, z użyciem niezbyt skomplikowanych narzędzi. Warsztaty były otwarte, więc można było widzieć, jak przebiega proces wytwarzania przedmiotów (zwykle mebli) z drewna. Robiono ozdobne zagłówki do łóżek, stoliki, stoły oraz przepiękne skrzynie. Niektóre z nich malowano poza warsztatami, wprost na chodnikach (może dla lepszego wietrzenia; farby mają zwykle mocny zapach…).

              W końcu wyszliśmy ze strefy rzemieślniczej, znaleźliśmy się w obrębie tutejszego starego miasta, z węższymi, wciąż pnącymi się ku górze uliczkami z mnóstwem kolorowych domków, jakichś sklepików z artykułami spożywczymi, pamiątkami… Potem minęliśmy kamienne domy, gdzie mieszkali mnisi, i w końcu, po bardzo stromych, długich, kamiennych schodach, lekko zasapani dotarliśmy na szczyt wzgórza – do klasztoru.

             Okazało się, że mieliśmy pecha. Tego dnia ów przybytek był zamknięty. Nie można było wejść do środka. Klasztor mogliśmy podziwiać jedynie od zewnątrz, co też było ciekawe… Zauważyliśmy, na przykład, że na wzgórzu dumnie powiewa chińska flaga, obwieszczając wszem i wobec, że miejsce podlega państwowemu porządkowi. Nieco stropiony Naszgie, po zbadaniu różnych możliwości, oświadczył, że to przecież: no problem i zaproponował, byśmy po prostu oddali się podziwianiu widoków. Tibet is so beautiful!  Miał rację. Było co podziwiać. Stojąc na szczycie klasztornego wzgórza, znaleźliśmy się na wprost wspaniałych, postrzępionych gór. Niektóre pokrywał śnieg. Jeden szczyt przypominał do złudzenia tak dobrze nam znany… Giewont. Brakowało tylko krzyża!

            W drodze powrotnej zaczepiła Ryśka pewna starsza Tybetanka i zaczęła doń przemawiać – rzecz jasna w swoim języku. Mówiła coś i mówiła… W końcu  – z tonu głosu i z gestów zrozumieliśmy, że bardzo się żali na bolące ją kolana… Nic dziwnego. Jeśli mieszkała na dole, a miała jakieś zarobkowe zajęcie bliżej klasztoru, to musiała wiele razy pokonywać naprawdę dużą różnicę poziomów… No i te schody… Sytuacja nie do pozazdroszczenia. Rozumiałam ją doskonale (nie rozumiejąc ani słowa), choć weszłam tam i zeszłam tylko jeden jedyny raz…

                Na dole, pomiędzy kolorowymi domkami tamtejszej starówki, Naszgie zaproponował nam powrót do hotelu. Nawet, w trosce o swych podopiecznych, chciał wezwać taksówkę… Nie skorzystaliśmy z tej oferty. Zbycho i Joanna udali się w stronę hotelu pieszo, a my postanowiliśmy pokręcić się jeszcze odrobinę pomiędzy domkami starej części miasta.

            Zostaliśmy sami, bez naszego Anioła Stróża. Dziwne uczucie. Wróciliśmy kawałek w górę (ach, te kolana!), bo Rysiek zauważył ciekawe miejsce, przy którym się wcześniej nie zatrzymaliśmy. Była to, ukryta we wgłębieniu, kaplica – z ogromnym, bardzo ciężkim, modlitewnym młynem. Wokół – wizerunki świętych mężów, ozdoby z kwiatów, ziarna w miseczkach, no i – woda w… plastikowych butelkach (siedmiu!). Kolejne holly place… We wnętrzu owej kapliczki pachniało kadzidłem… No i rozchodził się (z jakiegoś głośnika) dźwięk recytowanej śpiewnie mantry… Zamierzałam nakręcić filmik. W końcu byłam turystką w tybetańskim miasteczku, w prowincji Kham! Już ustawiłam odpowiednie parametry mojej niezawodnej komórki, gdy nagle do wnętrza owego holly place wpadł jakiś młodzian w roboczym kombinezonie. W dłoni dzierżył malę (tutejszy różaniec) i, mamrocząc dość donośnie mantrę, ruszył wokół młyna. Modlił się bardzo żarliwie i biegał bardzo szybko. Młyn był strasznie ciężki, o czym zdążyliśmy się przekonać tuż przed przybyciem pobożnego Tybetańczyka, można więc sobie było wyobrazić, jak się napracował. Taka modlitwa – w biegu i z pchaniem potężnego młyna – musiała być ogromnym wysiłkiem fizycznym. Mężczyzna pracował prawdopodobnie w pobliżu (zauważyliśmy wcześniej jakieś wykopki…), wyrwał się na chwilę z roboty i postanowił popracować (dosłownie!) nad swoją duchowością…

             W małym sklepiku kupiliśmy wodę a dziewczyna, która nam ją sprzedała pozwoliła sfotografować towarzyszącego jej pieska, który wyglądał jak zabawka i – prawdopodobnie – służył do wabienia klientów. Sama dyskretnie ukryła się za murkiem…

              Tymczasem popsuła się pogoda. Niebo pokryło się ciemnymi chmurami a my byliśmy daleko od hotelu. Jednak wokół było tak ciekawie, że specjalnie nas to nie zmartwiło. Z przyjemnością zagubiliśmy się w kolejnych uliczkach.

                 Idąc przed siebie, znaleźliśmy się w pewnym momencie w środku sporego tłumu… Przy skraju ulicy – policyjne samochody… Co to? Ale twarze stojących w  tłumie ludzi – uśmiechnięte, wyluzowane. Ktoś woła do nas: how are you? Ktoś inny: were are you from?… No tak. Sytuacja się wyjaśniła. Przechodzimy właśnie koło szkoły, gdzie akurat skończyły się lekcje. Stęsknieni rodzice czekają na swoje pociechy przed wejściem do dużego szkolnego budynku, a dzielna chińska policja pilnuje bezpieczeństwa. Taki zwyczaj. Podobno jest to powszechne również w krajach Ameryki Południowej…

                Po drodze (już w deszczu) jakiś ośmio-, dziesięcioletni maluch (chyba Chińczyk, bo dość skośnooki i jasny), który pewnie urwał się na chwilę troskliwym rodzicom,  zagaduje mnie dziarsko (we własnym języku), usiłując o coś wypytać. Mogłam się tylko miło uśmiechać… No i zagadałam do niego po polsku. Mały pobłażliwie uznał, że ma zapewne do czynienia z osobą lekko niesprawną na umyśle, skoro nie rozumie niczego, co się przecież do niej mówi głośno (coraz głośniej!) i wyraźnie, ale i tak z przyjaznym gestem poczęstował mnie smakołykami, które niósł w torebce…

             Ruch, zapach jedzenia przyrządzanego tuż przy ulicy, jakieś warsztaty i stare (naprawdę stare!) domy, budowane dawną techniką. Słomę miesza się z glinką; taki sposób budowy  widzieliśmy także w Chiwie, podczas naszej wyprawy do Uzbekistanu. No i jeszcze okrzyki zdziwienia na nasz widok. Tak. Byliśmy tu zjawiskiem naprawdę egzotycznym! No i jeszcze bazar… A na bazarze… jak to na bazarze… Mnóstwo warzyw – wielu nie znaliśmy, jakieś tajemnicze ziarna i ziarenka w płóciennych woreczkach, jakieś mięsiwo na blatach (pewnie jaki…). Rysiek próbuje dopytać się o nazwy za pomocą automatycznego tłumacza w komórce, ale ten sposób zawodzi…

             W końcu – lekko zmoczeni deszczem, ale wciąż niesyci wrażeń – dotarliśmy do naszego hotelu i, po krótkim odpoczynku, postanowiliśmy jeszcze na chwilę wyjść na miasto i może coś zjeść?… Nie. Raczej nie byliśmy głodni. Po prostu chcieliśmy spróbować, jak to będzie wyglądać bez pomocy naszego przewodnika. Weszliśmy do niewielkiej, rodzinnej knajpki. W kącie, przy jednym stoliku siedziało sześciu panów (a może było ich więcej?), obstawionych butelkami z piwem. Wyciągali kolejne butelki ze sporej skrzynki tkwiącej pod stolikiem. Piwko zagryzali ziarenkami słonecznika, a pestki wypluwali pod stół. A co! W drugim kącie siedziała jakaś rodzina: starsi, młodzież. Jedli coś, co wyglądało dobrze, ale było tego dużo… My chcieliśmy spróbować coś z miejscowej kuchni i żeby było mało… Ale wytłumaczenie tego właścicielom nie było łatwe. W końcu zbiegła się cała rodzina, włącznie z dziećmi, które – przytomnie – usiłowały wykorzystywać tłumacza automatycznego w komórkach, co jednak okazało się mało skutecznym pomysłem… Zrezygnowani pokazaliśmy, że weźmiemy Coś… Ok. Spróbujemy po prostu Czegoś… To Coś okazało się smaczne, choć tłuste (wiadomo, że w tłuszczu mieszka smak; taka jest smutna prawda…), więc najedliśmy się na noc bardziej niż zamierzaliśmy.

          Cóż po tej kolacji w miejscowej knajpce nie spałam zbyt dobrze… Łakomstwo i ciekawość nie zawsze popłaca.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.