Z niejakim żalem opuściliśmy malownicze Garze. Szkoda, że nie było nam dane zwiedzić klasztoru, jak powiedział Naszgie, jednego z ważniejszych obiektów sakralnych w Tybecie, ale cóż… Takie niespodzianki zdarzają się w podróży. Garze pozostało nam w pamięci jako pięknie położone miasteczko rzemiosła – pełne kolorów, eleganckie, ale i, miejscami, niebogate (co zaobserwowaliśmy, krążąc w deszczu po okolicach bazaru)… Pozostało tu sporo ducha tybetańskiego – sklepy z tradycyjnymi ubraniami, małe, tanie knajpki (nie wszystkie tak eleganckie jak nasz White Yak…). W czasie śniadania towarzyszyli nam jednak chińscy biznesmani, którzy zatrzymali się w tybetańskim hotelu (być może z powodu niższej ceny) i zapewne mieli tu sporo spraw do załatwienia. Tybetańczycy też byli. Pili podawaną na śniadanie herbatę po tybetańsku…
Rankiem ruszamy w drogę. Tym razem mamy przebyć ok. 230 km i dotrzeć do średniej wielkości wioski, położonej w Dolinie Dzongsar, gdzie czekała nas wizyta w jednym z najstarszych klasztorów Tybetu, o czym z dumą powiadomił nas Naszgie. Mieliśmy też po drodze odbyć pieszą wycieczkę… Zostaliśmy uprzedzeni, że zatrzymamy się w pensjonacie, w którym nie będzie prysznica. Ale co to dla nas, starych wyjadaczy!
Bardzo szybko, niemal zaraz po opuszczeniu miasta, zrobiło się niezwykle malowniczo. W pewnym momencie trzeba się było zatrzymać, by przepuścić ogromne stado jaków, eskortowane przez niewielkie, biało-czarne psy pasterskie.
W końcu z wygodnej, asfaltowej szosy zjeżdżamy na drogę gruntową i oto jesteśmy pośród pastwisk, ciągnących się przez kopulaste wzgórza – hen, w nieskończoność. Widok tej przestrzeni zapierał dech.
Na wzgórzach pojawiały się czasem, widoczne z daleka, chińskie napisy ogromnych rozmiarów. Najprawdopodobniej miały one stanowić przeciwwagę dla tybetańskich napisów modlitewnych także widocznych niekiedy na zboczach. Trzeba pokazać, kto tu rządzi! Gdy przymierzyłam się do zrobienia fotki takiemu wzgórzu z chińskim napisem, Naszgie wykrzyknął (z dezaprobatą w głosie): co robisz?! To chińska propaganda!…
Dość długo jedziemy wąską, gruntową drogą, wspinającą się wciąż wyżej i wyżej. Z okien widać jaki, skupione wokół wody. Naszgie powiedział nam, że w tej okolicy jest sporo gorących źródeł. Zwierzęta najwyraźniej lubiły przebywać w ich pobliżu. Nasza toyota dzielnie pokonuje strumienie i kamienie. W pewnym momencie z naprzeciwka wyjechał pasterz – na skuterze. Naszgie zatrzymał się, by wymienić z nim pozdrowienia i dopytać o jakieś szczegóły. Pasterz przyjaźnie machnął ręką i potwierdził (jak się domyślaliśmy), że zmierzamy we właściwym kierunku.
Przejeżdżamy kaniony. Wokół żadnych domostw. Widać jedynie czarne namioty nomadów, zrobione z wełny jaków (nie przemakają, bo woda spływa po futrze). Zdawałoby się – miejsce kompletnie odcięte od cywilizacji. Ale nie! W jednym z kanionów, gdzie zdawało się nam, że po prostu skończyła się droga, po przejechaniu przez całkiem pokaźnej szerokości strumień, udało mi się połączyć z naszym najmłodszym synem, który akurat tego dnia obchodził urodziny. Złapaliśmy zasięg w zupełnej dziczy (przedtem, na drodze asfaltowej, to się nie udało!). Mogliśmy życzyć Naszej Najmłodszej Pociesze wszystkiego najlepszego! Co za radość!
W końcu znaleźliśmy się wysoko, wysoko… Na pastwiskach – wciąż jaki. Zauważyliśmy, że są one rozdzielane: osobno pasą się młode jaczątka z mamami. Osobno – tatusiowie. Ci wyglądają dość groźnie. Na drodze mija nas młoda, urodziwa nomadka, z policzkami rytualnie zabarwionymi na czerwono. W ramionach – małe, może trzyletnie dziecko. Naszgie znów do niej zagadał. Nie wiadomo, czy po to, by upewnić się, że nie zboczyliśmy z drogi, czy też po prostu dlatego, że fajnie jest czasem pogadać z ładną dziewczyną… Poczęstowaliśmy malucha krówką z Polski, co zostaje przyjęte przez mamę z lekko zawstydzonym, ale pełnym uroku uśmiechem. U naszych stóp rozciąga się dolina, przez którą płynie wspaniała, górska rzeka. Przed naszymi oczyma – pasmo górskie Trola (a przynajmniej taką nazwę mamy w naszym planie podróży…), postrzępione i dzikie.
Wreszcie przyszedł czas, by opuścić nasz pojazd i udać się na obiecaną pieszą wycieczkę. Zatrzymujemy się nieopodal paru nomadzkich namiotów. W pobliżu – jak zwykle – jaki i pasterskie psy.
Udajemy się za naszym przewodnikiem pod górę. Coraz wyżej i wyżej. Teraz jesteśmy bliżej gór a dalej od wody. Stąd widać więcej. Można na przykład patrzeć na jaki kąpiące się w nurcie rwącej rzeki. Widok niepowtarzalny. Zachwycający i napełniający radością. Jak dobrze jest patrzeć na wolne zwierzęta. Niczym nieskrępowane, mogące swobodnie i do woli pławić się w czystej wodzie… Jak dobrze, że znaleźliśmy się w takim miejscu na Ziemi, gdzie się to wciąż dzieje.
Rysiek-miłośnik minerałów zwraca uwagę na barwy gór. Wśród bieli lodowców i niemal czarnych skał widać kolor ciemnoczerwony (znak, że dużo tu rudy żelaza), zieleń może świadczyć o bogactwie różnych minerałów. Możliwe, że wśród skał były jadeity (wyroby z tego półszlachetnego kamienia spotykaliśmy później na kramach z tybetańską biżuterią).
Naszgie oraz trójka moich towarzyszy wchodzi coraz wyżej, natomiast ja decyduję się odpocząć i pozostać w pięknym miejscu, otulona ciszą, z możliwością samotnej kontemplacji otoczenia. Naszgie woła z góry, żebym nie zbliżała się zbytnio do nomadzkich namiotów, bo pasterskie psy mogą być groźne. Słucham jego rad. Siadam na kamieniu. Blisko jaka. Nikt go nie pilnuje… Piję wodę. Patrzę na niebo. Patrzę na góry. Patrzę na kwiaty. Wsłuchuję się w niczym niezmąconą ciszę. Takie chwile chciałoby się zatrzymać w sobie na zawsze.
Po jakimś czasie schodzę w dół. Jestem nad brzegiem rzeki. Mogę umyć dłonie, ochłodzić twarz. Patrzę na kamienie – te przydrożne i te leżące wprost na drodze. Każdy kamień ma w sobie jakąś tajemnicę (tak to z kamieniami bywa) i jeszcze czar… Przypominam sobie wiersz Herberta o kamieniu, który jest stworzeniem doskonałym. Wszystko tu wydaje się doskonałe. Nie tylko kamienie. Dudniąca po kamieniach rzeka, wolne zwierzęta, kolorowe góry zamykające horyzont, czarne nomadzkie namioty – wszystko jest tu na swoim miejscu w sposób całkowicie doskonały.
Po dłuższym czasie trójka moich towarzyszy wraca a ja, podchodząc znów pod górkę, dołączam do nich. Naszgie poszedł jeszcze wyżej. Nic dziwnego. Musi odpocząć po parogodzinnym siedzeniu za kółkiem, no a także wyładować w ruchu rozpierającą go energię dziarskiego czterdziestolatka. Po chwili zbiega do nas, coś wesoło podśpiewując. Strzelamy sobie wspólną fotkę i ruszamy dalej.
Podjeżdżamy toyotą na przełęcz. Jesteśmy bardzo wysoko – to ok. 5000 m.n.p. Wysiadamy, by poczuć, jaki jest świat na tej niebotycznej wysokości. Jest cichy. Nogi przestawia się z pewnym trudem. Ważą więcej niż zwykle… Powietrze straciło gęstość. Oddycha się trudniej. Przed nami – wyniosłe góry. Przy drodze rozpięto modlitewne, łopoczące na wietrze chorągiewki. Oczyszczają powietrze ze złych mocy. Dają ochronę… Chyba skutecznie, bo wszyscy – mimo niezwykłej dla Europejczyków wysokości – czujemy się całkiem dobrze…
Dalsza droga to pasmo nieustannych zachwytów nad pięknem krajobrazów.
Znów jesteśmy na drodze asfaltowej. Dość wąskiej. Koniec atrakcji? Nie! Przed nami – sznur samochodów. Co to? Korek? To niebywałe. Okazało się, że na drogę spadł olbrzymi głaz, który ją zablokował. Jednak takie sytuacje są tu prawdopodobnie na porządku dziennym. Stosunkowo szybko pojawiły się odpowiednie służby, które usunęły przeszkodę. Staliśmy na drodze około godziny…
Późnym popołudniem docieramy na miejsce. Okazuje się, że nasz pensjonat (miało nie być pryszniców) tymczasem zmodernizowano. Miła niespodzianka! Zarządza nim bardzo sympatyczna, ubrana po europejsku, Tybetanka, świetnie mówiąca po angielsku. Okazuje się, że wiele lat mieszkała w Indiach. Jeździła też po Europie, wygłaszając prelekcje na temat Tybetu a także swej rodzinnej wsi, ciekawego miejsca, gdzie od siedmiu pokoleń istnieje manufaktura, pozostająca w rękach jednej rodziny. Przedstawiła nam swojego tatę, postawnego Tybetańczyka, obecnego właściciela rodzinnej firmy. W jednym ze skrzydeł gospodarstwa urządzono pensjonat dla turystów (Khyenle Guesthouse), drugie skrzydło to miejsce zamieszkania rodziny – dość licznej. To jednocześnie pracownicy manufaktury. W trzecim mieści się przestrzeń do pracy. W środku – spore podwórko: trochę krzewów, trochę kwiatów, dużo przestrzeni dla bawiących się tam maluchów, bardzo rozbrykanych (jeden maluch usiłuje sforsować na swoim rowerku bramę wjazdową), wesołych i ekspresyjnych. To dzieci Irene (bo takie jest, jak to określiła nasza gospodyni, jej międzynarodowe imię) oraz jej bratankowie; brat Irene też jest pracownikiem manufaktury.
Urocza Irene przygotowała nam pyszną kolację (trzeba było trochę poczekać, ale było warto!). Wszystko pachniało świeżością i odznaczało się starannością przygotowania. Były dania tybetańskie i indyjskie. Wszystko pięknie podane. Wokół nas hasają dzieciaki. W dużym pomieszczeniu, pełniącym rolę jadalni, świetlicy, czytelni (na półkach widniało sporo książek) widać członków rodziny-pracowników manufaktury. Rozmawiają, a niektórzy coś sprawdzają w laptopach. My, tymczasem, żartujemy i wspominamy przy zastawionym stole przeżycia dnia. To, czego nie zdołaliśmy zjeść (było dużo…), pochłonęli potem pracownicy (rodzina Irenki). Jedzenie podbiera się, co prawda, ze wspólnych mis, ale swoje porcje przekłada się potem na własne miseczki, a więc jest higienicznie i nic się nie marnuje. No i kucharka ma nieco mniej roboty…
Po kolacji i rozlokowaniu się w niewielkich, ale miłych pokojach, które miały w sobie coś z prawdziwego domu (a w każdym razie nie przypominały bezosobowych pokoi hotelowych) udaliśmy się jeszcze na przechadzkę.
Nasz pensjonat (a także – manufaktura i całe gospodarstwo) położony był w pewnym oddaleniu od wioski – blisko bystrego strumienia. Przeszliśmy przez mostek, oglądając bardzo tutaj liczne kamienie (mani) z wyrytymi nań modlitwami (Om Mani Padme Hum). Ułożono je wzdłuż brzegów strumienia i wzdłuż mostka. Utworzono z nich, tutejszym zwyczajem, spore stosy, nie dbając o czytelność modlitw. Dla Tybetańczyków ważne jest, że wyryta na kamieniu mantra jest. Istnieje w określonym miejscu. Nie musi być widoczna. I tak ma moc oczyszczającą; przemienia energię – z negatywnej w pozytywną.
Podczas tego przedwieczornego spaceru towarzyszyły nam zwierzęta, schodzące samodzielnie z pastwisk w stronę strumienia. Muszę przyznać, że widok potężnych, białych byków zrobił na mnie spore wrażenie. Wyglądały statecznie… Mimo to zaproponowałam mężowi (z pewną nieśmiałością), byśmy jednak usunęli się z trasy ich przemarszu… Naszą uwagę zwróciło siano umieszczone w trochę, jak nam się wydało, dziwnym miejscu: wysoko, na gałęziach drzew. Tak się magazynuje paszę. Inaczej jaki zjadłyby zbyt dużo i mogłoby nie zostać na potem. A na palce (na kopytka) wspiąć się przecież trudno, więc jest szansa, że zawieszony wśród gałęzi zapas paszy przetrwa do czasu, gdy warunki staną się mniej sprzyjające…
Po tylu wrażeniach, z miłą perspektywą pozostania w tym miejscu na kolejny dzień, mogliśmy spokojnie wziąć prysznic-niespodziankę i udać się na wielce zasłużony odpoczynek.
Ech, co za dzień…