Spotkanie z tradycyjnym rzemiosłem i wędrówka przez wciąż dziką dolinę

 

              Ładnie podane śniadanko u naszej Irenki smakowało nam bardziej niż zwykle. Miło było spożywać je w przyjemnej, domowej atmosferze a nie w nieco bezdusznych, często przypominających stołówki, restauracjach hotelowych. Wszystko – świeżutkie, pachnące i apetyczne. Można się było zagłębić w wygodnych fotelach, wtulić w miękkie poduchy… Można było popatrzeć na fotografie rodzinne i na książki, wśród których znalazły się także stare, ciut naruszone zębem czasu baedeckery (również w języku angielskim). Można się też było napić kawy z ekspresu, bo Irene, jako osoba bywała w świecie, wyposażyła świetlicę-jadalnię w to egzotyczne tutaj urządzenie. Na górnych półkach spoczywały tajemnicze pakiety, każdy – zawinięty w złotawą tkaninę. Było ich sporo. Nie wiedzieliśmy, co to takiego. Ich tajemnicę mieliśmy poznać następnego dnia…

            Pomiędzy stolikami wesoło rozbijały się dzieciaki, przechadzał się też senior rodu, zerkając dyskretnie, czy wszystko idzie jak trzeba. Irene czuwała, by niczego nam nie zabrakło. Był też pewien turysta, w trekkingowym ubraniu, starszy od nas, czyli w mocno zaawansowanym wieku senioralnym. Jak się okazało – Kanadyjczyk, który po śmierci żony ruszył sobie w podróż po świecie i jakimś sposobem, którego nie zdołaliśmy wyjaśnić, dotarł w to miejsce…

          Pierwszym punktem programu dnia było zwiedzanie rodzinnej manufaktury. Irene z nieukrywaną (i w pełni uzasadnioną!) dumą prezentowała nam kolejne pomieszczenia, gdzie wytwarzano piękne przedmioty, stosując tradycyjne techniki rzemieślnicze. Na początku, zaraz przy wejściu, zwróciła naszą uwagę na tablicę, gdzie pokazano fotografie, przedstawiające rzemieślników odpowiedzialnych za poszczególne pracownie. Na każdym zdjęciu umieszczono napisy po tybetańsku, chińsku i angielsku, informujące, jaką specjalność mają poszczególne osoby oraz jaką funkcję pełnią. Był tu rzeźbiarz, rzemieślnicy zajmujący się obróbką żywicy, wosku i metalu, rzemieślnicy od glinki ceramicznej a także menadżer i specjalistka – a jakże! –  od marketingu. Wyeksponowano też z dumą rozmaite dyplomy i certyfikaty. Irene kolejny raz podkreśliła, że manufaktura istnieje w tym miejscu bardzo długo i od samego początku pozostaje w rękach jej rodziny.

               Przechodziliśmy przez kolejne pomieszczenia, robiąc fotografie i obserwując wieloetapowy proces powstawania sakralnych, buddyjskich posążków i posągów (niektóre z nich osiągały pokaźne rozmiary), bo właśnie takim asortymentem zajmowała się przede wszystkim manufaktura ojca Irene. Obserwacje były wyrywkowe. Nie mogło być inaczej, ale dawały pewne wyobrażenie, jak wygląda proces powstawania tych misternych, wyjątkowych dzieł. Zauważyliśmy też, że miejsce było zadbane, praca wyglądała na świetnie zorganizowaną. Rzemieślnicy działali sprawnie.

              Każdy z posągów powstawał wieloetapowo. Na kolejnym etapie zajmował się nim inny specjalista. Na początku działał rzeźbiarz, osoba – w twórczym sensie – najważniejsza. To właśnie on kształtował figurę w wosku. Tak uformowana figura przechodziła w ręce następnego fachowca, odpowiedzialnego za otoczenie jej glinką ceramiczną, którą potem wypalano. Wosk pod wpływem wysokiej temperatury – wypływał z wnętrza, pozostawała forma z gliny. Kolejni rzemieślnicy czyścili gliniany odlew z resztek wosku. Poprawiano uszkodzone detale. Później następował kluczowy moment – odlewanie figury z metalu, uwolnienie jej z glinianej formy i skrawanie. Wreszcie – złocenie, kolejne, niezbędne poprawki detali, usuwanie niepotrzebnych śladów, polerowanie. W sumie, jak się dowiedzieliśmy, proces powstawania figury trwa parę miesięcy. To żmudna praca, wymagająca uwagi, precyzji i ogromnego skupienia.

            W manufakturze wytwarzano też tradycyjne, tybetańskie, pięknie malowane skrzynie (widzieliśmy podobne wcześniej, na ulicy stolarzy, w Garze), rozmaite pamiątkowe medale oraz biżuterię z mosiądzu i ze srebra. Jednak najważniejsze były różnej wielkości sakralne posągi.

               Po przejściu przez pracownie znaleźliśmy się w sporym sklepie, gdzie można było nabyć rękodzielniczą pamiątkę. Wybrałam sobie niewielką, mosiężną zawieszkę, ozdobioną subtelnym kwiatkiem. Pokazałam w gablocie, która mi się podoba a Irene przyniosła mi trzy egzemplarze z wybranym wzorem i zapytała, który egzemplarz ma zapakować. Nie zrozumiałam pytania. Według mnie wyglądały identycznie. Wtedy nasza przewodniczka – jakby odrobinę urażona – zwróciła uwagę, że każdy egzemplarz jest przecież inny… Inny! O, tutaj widać większe wgłębienie, a tutaj znowu jest różnica w kolorze. Jakże można tego nie dostrzegać! No tak… Wzór był identyczny, ale każda zawieszka stanowiła odrębne, choć bardzo niewielkie, dzieło sztuki rzemieślniczej… Ceny pamiątek były dość wysokie, ale nie wypadało się targować. Mieliśmy przecież do czynienia z tradycyjnym rzemiosłem, funkcjonującym w miejscu o długiej tradycji. To musiało kosztować… I kosztowało…

               Manufaktura zarabiała jednak przede wszystkim nie na drobnicy, jaką jest biżuteria, czy pamiątkowe medale, ale na posągach. Te wędrowały do buddyjskich świątyń – i to nie tylko w tym rejonie świata, ale również do Europy i do Ameryki, gdzie buddyzm tybetański również ma swoich wyznawców i sympatyków. Są też bogaci (bardzo bogaci!) kolekcjonerzy. To oni stanowią ważną klientelę manufaktury, którą właśnie zwiedzaliśmy. Ceny posągów wydawały się niebotyczne. Sądzę jednak, że były tego warte.

                 Po arcyciekawym, kulturowym początku dnia Naszgie usadził nas w toyocie, by ruszyć na wycieczkę krajoznawczą. Jechaliśmy, jechaliśmy, jechaliśmy, a siedzący za kółkiem Naszgie się modlił, modlił i modlił. Mantry brzmią dla europejskiego ucha jak śpiew. Mają w sobie coś czystego, naturalnego jak woda, która płynie przez niezmierzone przestrzenie. W innym otoczeniu mogą brzmieć dziwnie, razić jakąś sztucznością… Tutaj były bardzo na miejscu.

               Po dość krótkim czasie jazdy dotarliśmy do parkingu-w budowie. Docierały tu zapewne również zorganizowane grupy chińskich turystów (teraz, na szczęście, nikogo nie było), którzy przypuszczalnie zadowalali się cyknięciem paru pamiątkowych fotek (kto by się tam męczył wędrówką na sporej wysokości; przecież można dostać zadyszki!) i uczestnictwem w wesołych piknikach. Świadczyły o tym ślady, których dalej, na szlaku nie spotkaliśmy – mnóstwo łupin z pestek słonecznika (to przysmak Chińczyków, co obserwowaliśmy już wcześniej w chińskich knajpkach, których bywalcy spluwają łupinami, co jest odrobinę szokujące, na podłogę…), jakieś plastikowe butelki po napojach, które nie trafiły, niestety, do żadnego kosza…  Trochę jak u nas i wszędzie tam, gdzie mamy do czynienia z tak zwaną turystyką masową. Wyglądało na to, że miejsce, do którego właśnie zawitaliśmy, jest stopniowo zagospodarowywane i przygotowywane do tego, by służyć takiej właśnie turystyce… Trafiliśmy na początek tego nieuchronnego, jak się wydaje, procesu…

              Tak czy inaczej ruszyliśmy na szlak. Dzień był wyjątkowo piękny: słońce, przyjemna temperatura (ok. 20 – 22 stopni), lekki wietrzyk miło chłodzący skronie… Znakomita widoczność pozwalała napawać się pięknem krajobrazu. Przed nami otworzyła się  przestronna dolina. Wznosiła się lekko ku górze, ale nie trzeba było pokonywać zbyt wielu stromizn. Wędrówka nie była więc nazbyt męcząca, choć wciąż znajdowaliśmy się na wysokości znacznie powyżej 3 000 m.n.p.m., co sprawia, że oddycha się jednak nieco inaczej… Chyba, że jest się Tybetańczykiem dostosowanym genetycznie do wysokogórskich warunków…

                 Nie trudząc się ponad miarę, mogliśmy ze spokojem (od czasu do czasu wyrównując oddech…) obserwować pobielone śniegiem szczyty gór, zieleń hal, kwitnące kwiaty i wsłuchiwać się (jeśli ktoś miał ochotę; ja miałam…) w opowieści początkowo spokojnej, potem  rwącej rzeki, płynącej środkiem doliny. Kilka razy trzeba było przekroczyć jej nurt. Należało pokonać tę przeszkodę, przechodząc po mostkach, niekiedy mocno chwiejnych, z wyrwami po balach, które, prawdopodobnie, spłynęły w dół rzeki, porwane podczas wiosennych powodzi. Troskliwi chińscy włodarze nie zdążyli jeszcze zbudować tu komfortowych i stuprocentowo bezpiecznych przejść dla turystów. Nie powiesili jeszcze tablic ostrzegawczych. Nie postawili jeszcze strażników, pilnujących bezpieczeństwa, a przede wszystkim – porządku. Bo porządek w Chinach musi być!…

            Korzystaliśmy więc do woli z ostatniej szansy, by cieszyć się urokami dzikiej przyrody. Szliśmy beztrosko przez podmokłe łąki, skacząc z kępy na kępę. Dotykaliśmy ciemnozielonych szpilek swojskiej kosówki. Mijaliśmy pasterskie szałasy. Tym razem, jak u nas, drewniane, mocno nadszarpnięte zębem czasu (zapewne niedługo tu postoją…). Na wzniesieniach powiewały barwne, modlitewne chorągiewki. Było pięknie, romantycznie a słońce sprawiało, że, niekiedy, wręcz olśniewająco…

            Dolina, którą właśnie przemierzaliśmy, miała coś z naszych dolin tatrzańskich. Jak nasza Kościeliska… A może Chochołowska? Tyle, że dziesięć razy szersza i ze znacznie odleglejszą perspektywą. Mimo różnicy skali i Rysiek, i ja czuliśmy się tutaj dość swojsko. Trochę jak w Tatrach…

           Pod tej malowniczej wycieczce wróciliśmy do naszej wsi, gdzie czekały kolejne atrakcje.

         Najpierw Naszgie zaprowadził nas do pracowni ceramiki. Wytwarzano w niej przedmioty z czarnej glinki, miejscowego surowca, prezentującego się nadzwyczaj wytwornie. Rzecz jasna – dzbany, misy, patery i biżuterię robi się niemal tak samo, jak przed laty. Z drobnych ułatwień technologicznych korzysta się rzadko. W sklepiku, przy wyjściu  nabyłam bransoletkę. Niepowtarzalną!

              Potem udaliśmy się do pracowni tkackiej. Wszystkie wyroby powstają tu z tego samego surowca – wełny jaka, pięknie farbowanej naturalnymi barwnikami na ostre kolory lub zachowującej naturalną – częściej czarną, rzadziej – białą barwę futra tych wspaniałych zwierząt. Tutaj kobiety, siedzące przy tkackich warsztatach, bardzo zbliżonych do tych, które można oglądać w naszych skansenach, czy izbach prezentujących sztukę tkania z lnu (takie maleńkie muzeum tkactwa lnianego zwiedzaliśmy w Chełmsku Śląskim) wytwarzały tkaniny, zachwycające kolorystyką. Leżały w grubych belach na półkach, pod ścianami.  Powstają z nich tutaj różne przedmioty – od małych podstawek pod gorące imbryki, czy kubki (kupiliśmy taką podstaweczkę jako prezent), poprzez rozmaite breloczki, torebeczki i torby, po pasiaste chodniki i wzorzyste kilimy…

            Na koniec czekało nas miejsce najciekawsze: odwiedziliśmy sporą pracownię tradycyjnego malarstwa. W długich rzędach siedzieli przed sztalugami młodzi mężczyźni, którzy, pod opieką Mistrza-nauczyciela, tworzyli tradycyjne tybetańskie thanki, czyli – w dosłownym tłumaczeniu – płaskie obrazy, ale ponoć: odkrywanie thanki (…) jest jak czytanie poezji. Za każdym spojrzeniem odkrywamy nowe znaczenia. To, co rozumiemy intelektualnie, często nie jest tym, co potem ujawnia się w procesie doświadczania obrazu.

              Ciekawe, że Mistrz-nauczyciel znajdował się w osobnym pomieszczeniu! Zajrzeliśmy tam dyskretnie… Nie sprawował więc opieki nad uczniami w sensie dosłownym, lecz czysto duchowym. Dla adeptów sztuki ważna jest jego bliska, wspierająca duchowo obecność. Ma im ona zapewne ułatwić idealne (lub raczej – zmierzające do ideału) odtworzenie wzoru, co jest też drogą do samodoskonalenia. Wiadomo, że młodzi malarze (właśnie na nich patrzyliśmy) nie są twórcami w naszym rozumieniu.  Jak przeczytałam (cytuję za stroną: https://cosmicgeometry.art/sztuka-buddyjska-thanka-i-jej-sekrety/?srsltid=AfmBOop8BI5bKPKMYiXz50lzi9kX6QVHr1tI_ABaI81thfTvJIvFiDUU) : sztuka tybetańska jest mocno skodyfikowana, a artyści mają wręcz zerową możliwość ingerowania w formę przedstawienia. Pozy, rekwizyty, kolory są ściśle ustalone. Kunszt malarza (…) można poznać po subtelności linii, kompozycji barwnych, lekkości pędzla. Nie ma jednak miejsca na indywidualną ekspresję.    

             Trudno nam, Europejczykom zrozumieć istotę tybetańskiej thanki. Nie jestem pewna, czy w ogóle jest możliwe jej doświadczenie… Ja, w każdym razie, mam z tym problem. Wydaje mi się, że jako Europejce, wychowanej w innej tradycji kulturowej, brak mi nie tylko pogłębionej wiedzy, ale, jak sądzę, całego systemu pojęciowego oraz narzędzi myślowych i emocjonalnych, umożliwiających głębsze wejście w świat thanki… Pozostaje obiegowa wiedza, że tybetańskie thanki przedstawiają archetypiczne wizerunki cech ludzkiego umysłu, uważane w buddyzmie za doskonałe: oddanie, spokój, miłość, współczucie, kontemplację i mądrość. Pozostają też, na szczęście, wrażenia estetyczne – podziw dla subtelności i precyzji rysunku, giętkości linii, kolorystyki…

              W miejscu pracy malarzy umieszczono edukacyjną gablotę dla takich, jak my, turystów, gdzie ustawiono miseczki z barwnikami i opisami, z jakiego materiału zostały pozyskane. Wszystkie farby używane przez młodych malarzy były naturalnego pochodzenia.  Natomiast na półkach, przy ścianie stały pojemniki z farbami – już nie tak eleganckie… Bez opisów. To było miejsce, gdzie odstawiano miseczki. Taka malarska kuchnia.

                 Nasyceni różnorodnymi wrażeniami, ale porządnie już głodni (nawet najwspanialsze wrażenia nie zaspokoją bowiem zwykłego głodu) dotarliśmy wreszcie do naszej spokojnej przystani, gdzie tym razem czekała na nas pizza! Jednak nie była to pizza byle jaka, lecz pizza z mięsem jaka!

              Po obiedzie napiliśmy się kawy a Rysiek zapytał Irene, czy można u niej kupić wino, bo mielibyśmy ochotę napić się po lampce. Nasza urocza gospodyni nieco się stropiła i powiadomiła nas, że, niestety, nie może sprzedać nam wina, bo nie ma oficjalnego pozwolenia na handel alkoholem… Może jednak nas poczęstować! To powiedziawszy, przyniosła z zaplecza otwartą już (i z lekka napoczętą) butelkę i zapytała grzecznie, czy ten rodzaj wina nam odpowiada. Bardzo nam odpowiadał. Wino było znakomite. Irene się znała!

             Po krótkim odpoczynku postanowiliśmy z Ryśkiem, że warto wybrać się jeszcze przed snem na małą, wieczorną przechadzkę. Tym razem nie przekraczaliśmy (jak poprzedniego wieczoru) strumienia, lecz ruszyliśmy w dół nurtu, w stronę wsi (nasz pensjonat i cała manufaktura znajdowały się w pewnej od niej odległości).

                 Po drodze minęliśmy święte miejsce – potężny stos, utworzony z modlitewnych tabliczek (mani), ozdobiony płaskorzeźbami z alabastru. Siedziało przy nim na ławeczce kilka mieszkanek wsi. Trochę się modliły, a trochę (jak sądzę) plotkowały. Patrzyły na nas ze sporym zainteresowaniem (byliśmy tutaj egzotycznymi gośćmi…) i pozwoliły uprzejmie na cyknięcie pamiątkowej fotki. Na migi, przyjaźnie zwróciły nam uwagę, by poruszać się wokół stosu zgodnie z ruchem wskazówek zegara. Taki zwyczaj obowiązuje też we wszystkich buddyjskich świątyniach.

              Święty stos był przyozdobiony również czaszkami jaka. Miało to zapewne uhonorować to zwierzę, darzone tutaj nadzwyczajnym szacunkiem, miłością i wdzięcznością. Trudno się dziwić: jaki żywią, poją i ubierają mieszkańców Tybetu. Skóry z jaków, z których nomadzi szyją swoje namioty, zapewniają im ochronę przed deszczem i wiatrem. Jaki są świętością. Tybetańczycy otaczają swych zwierzęcych przyjaciół najwyższą czcią. Jaki ponoszą w końcu śmierć z ich rąk, co jest uważane, za ostatnią przysługę oddaną ludziom, ale przedtem cieszą się życiem na prawdziwej wolności – przechadzają się i biegają po bezkresnych pastwiskach, kąpią się w górskich rzekach, ogrzewają przy ciepłych źródłach… Cóż… Można powiedzieć, że piękne jest życie jaka w Tybecie. A śmierć? I tak przecież musi kiedyś przyjść i jest udziałem wszystkich istot.

               W drodze do domu mijali nas Tybetańczycy na skuterach, wracający po pracy do swoich domostw, do wsi. Niektórzy z nich byli prawdopodobnie zatrudnieni przez ojca Irene przy budowie (na obrzeżach gospodarstwa stawiano akurat, co widzieliśmy rankiem, jakiś mur). Może widzieli nas w pobliżu? Na nasz widok rozpromieniali się, co było zjawiskiem naturalnym i wcale nas nie dziwiło, bo ludzie w Tybecie są sympatyczni – przyjaźni i, zwykle, uśmiechnięci, ale… No właśnie! Na nasz widok wystawiali języki! Tak! To było pozdrowienie. Przypomniałam sobie, jaką radość wzbudzał ten tybetański zwyczaj w bosmanie Nowickim, bohaterze czytanej przeze mnie w dzieciństwie powieści Tomek na tropach Yetti Alfreda Szklarskiego.

               Powiem wnukom (nie po raz pierwszy), że czytanie książek może się przydać w najbardziej nieoczekiwanym miejscu i najbardziej nieoczekiwanym momencie. Na przykład na drodze, w pobliżu tybetańskiej wsi…

 

 

 

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.