Z pewnym żalem opuszczaliśmy przytulne miejsce Khyenle Guesthouse, gdzie gościła nas urocza Irene, mistrzyni kulinariów tybetańsko-indyjskich, osoba, mająca pieczę nad sporym gospodarstwem. Dbała nie tylko o przybyszów, ale – przede wszystkim – o domowników (a jednocześnie pracowników rodzinnej manufaktury), było ich niemało…
Tutaj widać było, że, co prawda, Tybet się zmienia, ale jego mieszkańcy potrafią zadbać i o własny interes ekonomiczny, i o to, by zachować (tak dobrze, jak tylko pozwalają na to warunki, w jakich przychodzi im żyć…) łączność z tradycją, podtrzymując jej żywotność i dbając o to, by przyszłe pokolenia (widzieliśmy, jak ich przedstawiciele uganiają się po obejściu…) wciąż mogły czerpać z jej bogactwa, a goście z innych regionów świata – zachwycać się kunsztem tybetańskiego rzemiosła, jego walorami estetycznymi bądź inspirować (jeśli ktoś na taki wysiłek jest gotowy) duchowością, płynącą z wielu jego wytworów.
Odjeżdżamy… Dzieci wciąż bawią się na podwórku (poczęstowaliśmy je krówkami z Polski, co przyjęły z ochotą i bez najmniejszego zdziwienia). Robotnicy (przeważały kobiety, co trochę nas zdziwiło), którzy – jak poprzedniego dnia – dalej zajmowali się wznoszeniem muru na obrzeżach gospodarstwa, żegnają nas przyjaznym machaniem (nie pamiętam, czy i tym razem wystawiali języki…). Zostaliśmy tu już oswojeni… Jeszcze rzut oka na samochodową kanapę ustawioną blisko strumienia, pod rozłożystym drzewem… Można tam wygodnie posiedzieć, myśląc lub modląc się, bo w pobliżu, przy mostku – pełno mani– płaskich kamieni z wyrytymi modlitwami… No i kanapa się nie marnuje, wciąż pozostaje pożytecznym sprzętem…
Nie oddalamy się jednak zbytnio. Pierwszy przystanek to klasztor, położony na skraju wsi (wczoraj do niej z Ryśkiem nie doszliśmy, bo zapadł zmierzch…), na wysokiej skarpie. Trzeba się ostro powspinać.
W drodze na szczyt towarzyszą nam cztery mniszki-pielgrzymki: trzy młode (w tym jedna – bardzo młoda; w rękach – komórka, w uszach – słuchawki) i jedna – stara, czyli (pewnie…) mniej więcej w naszym wieku. Zdążają do Lhasy. Prócz niewielkich węzełków, żadnego bagażu… W pewnym momencie, dość ożywione, zaczęły konferować z Naszgie. Po tej rozmowie Naszgie (mocno przejęty) zwrócił się do naszej Joanny (wiedział, że jest lekarką) z zapytaniem-prośbą, czy mogłaby jakoś pomóc najstarszej mniszce, która ma problemy z żołądkiem i w ogóle czuje się osłabiona. Okazało się, że panie przewędrowały już ponad 300 km, a przed nimi jeszcze bardzo długa droga… Joanna bacznie przyjrzała się starej mniszce (niesłychanie trudno ocenić wiek tybetańskich kobiet) i stwierdziła, że raczej nie jest ciężko chora (pod górę poruszała się naprawdę dziarsko), zmierzyła jej tętno, po czym wydobyła ze swej apteczki elektrolity, które zaleciła popijać w drodze i jakieś (zdaje się dość neutralne) lekarstwo na żołądek. Wdzięczność kobiet nie miała granic. Wszystkie cztery rozpłynęły się po prostu w uśmiechach. Mamy fotkę z naszymi koleżankami z trasy do klasztoru Dzongsar!
Sam klasztor, pomalowany brunatno-czerwoną farbą z naturalnych barwników (sporo zabrałam ze sobą na pamiątkę na ubraniu, gdy parę razy niebacznie oparłam się o jakiś mur), jak nas z dumą poinformował Naszgie, został założony w VIII wieku i jest jednym z najstarszych klasztorów prowincji Kham, którą przemierzaliśmy. Zanim weszliśmy do jego wnętrza Naszgie (po uzyskaniu zgody jednego z mnichów) wprowadził nas do klasztornej kuchni. Przed nią, na obszernej werandzie siedziało dwóch mnichów, którzy zajmowali się siekaniem jakichś warzyw (ogromnymi nożami!).
Nad werandą, przed wejściem do kuchni wisiały… Nie… To nie były głowy jaków (do takich widoków byliśmy już przyzwyczajeni), lecz całe zwierzęta! Miały oczy ze szkła (lub – może – z kamieni), wywalone jęzory… Wyglądały groźnie, tak, jakby wyjęto je z jakiejś pradawnej opowieści. Obok wisiał wypchany niedźwiedź… Tybet pokazywał nam niesamowite, archaiczne i pełne tajemnic oblicze…
Wnętrze kuchni zasnuwał mrok; światła wpadało tam niewiele. Były paleniska, a na nich – mocno osmalone kadzie, jakieś olbrzymie, również osmalone, gary i kotły… Spod sufitów zwisały powiązane w bukiety zioła… Podejrzewam, że jakoś podobnie musiały wyglądać kuchnie naszych średniowiecznych klasztorów (przyszło mi na myśl Imię róży…). Tu wszystko wyglądało tak, jakby czas nie istniał… Przed wejściem do kuchni plątał się jakiś chłopczyk, siedmio-, ośmiolatek… Prawdopodobnie mały mnisi nowicjusz (co, jak się dowiedzieliśmy, zdarza się w klasztorach)…
Później Naszgie wprowadził nas do kolejnego pomieszczenia. Znaleźliśmy się w mrocznym, ciasnawym przedsionku sali modlitewnej, w której w rzędach siedzieli mnisi, wspólnie recytujący mantry pod przewodnictwem swego rinpocze – mistrza duchowego-nauczyciela (taki tytuł przyznaje się nie tylko inkarnacjom Buddy, ale czasem również żyjącym osobom w dowód szacunku)… Zamarliśmy… Wrażenie było ogromne. Niskie głosy mnichów przerywał od czasu do czasu dźwięk trąbit lub uderzenie w bęben… W pewnym momencie mantry przerwano, bo dwóch mnichów wniosło posiłek… Modlący się mężczyźni pili teraz, jak się można było domyślać, tybetańską herbatę (to po cha – czyli herbata ubijana; jej nazwa pochodzi od sposobu przyrządzania: ubijania masła jaka specjalnym tłuczkiem, aby dokładnie rozpuszczało się w naparze), której i my już próbowaliśmy. Można jednak podejrzewać, że herbata, którą nam serwowano w tybetańskich hotelach i hostelach, różniła się mocno od smakołyku przyrządzanego w mrocznej, klasztornej kuchni, którym teraz, na naszych oczach raczyli się mnisi w przerwie między modlitwami…
Po tym przeżyciu obejrzeliśmy jeszcze inne pomieszczenia klasztorne, gdzie znajdowały się złociste posągi, wizerunki kolejnych inkarnacji Buddy (rinpocze), gdzie płonęły lampki ofiarne (za paliwo służy tu masło jaka, dokładane przez wiernych jako dar-ofiara), ściany zdobiły freski o skomplikowanej symbolice (którą próbował nam jakoś, ale z dość marnym skutkiem, objaśniać Naszgie…).
Po wyjściu z klasztoru znaleźliśmy się na skarpie, w dole widać było parking, gdzie czekała stęskniona toyota… Chwilę gawędziliśmy jeszcze z naszymi koleżankami-mniszkami-pielgrzymkami (mowa ciała jest językiem uniwersalnym). Zauważyliśmy też, jak przy skraju skarpy przysiada mnich w obszernym mnisim stroju. Załatwiał naturalną potrzebę. Nieznacznie, ekologicznie. Można było tego w ogóle nie zauważyć… Za klasztorem, od dzikiej strony, tej z widokiem na góry, krążyło parę sępów. Dolatywał stamtąd dziwny fetor. Nie był bardzo silny, ale zwróciłam na to uwagę (jestem wrażliwa na zapachy). Były to, być może, jakieś resztki z kuchni albo… Może właśnie tu odbywały się podniebne pogrzeby?… Miejsce znakomicie nadawało się do takich ceremonii. Jednak całkiem możliwe, że mocno tutaj popracowała moja wyobraźnia…
Pomału trzeba było zejść do wsi, gdzie czekała jeszcze jedna wizyta w interesującym miejscu. Nasz cicerone poinformował nas, że za chwilę zobaczymy szkołę dla mnichów. To właśnie tu (jak twierdził Naszgie) znajduje się potężny, wysoko ceniony ośrodek, gdzie chłopcy i młodzi mężczyźni mogą zgłębiać idee filozofii buddyjskiej. Nie wszyscy zostają potem mnichami, ale nauka w takiej szkole to w praktyce jedyna droga, by zbliżyć się do historii i kultury swego narodu. Prawdopodobnie dlatego dość wiele rodzin decyduje się oddać swe dzieci do takich placówek. Szkoła słynie też jako ośrodek zielarstwa i medycyny, wyrosłej z tradycji tybetańskiego buddyzmu. Ponoć przyjeżdżają tutaj po trudno dostępną gdzie indziej wiedzę ludzie z innych zakątków świata (nasz Kanadyjczyk z gasthausu Irene był, zdaje się, jednym z nich…).
Po zejściu z pieca na łeb na dół znaleźliśmy się we wsi, a tam roiło się wprost od chłopaków i chłopaczków (niektórzy starsi, inni – młodsi, a niektórzy – bardzo młodzi) w czerwono-brunatnych mnisich mundurkach, przemieszczających się żwawo z miejsca na miejsce. Mieli chyba jakąś przerwę. Niektórzy podskakiwali sobie radośnie, kuksali się i rechotali… Jak to bywa u nastolatków, w widoczny sposób rozpierała ich energia. No fajne dzieciaki! Tyle, że tak jakoś inaczej ubrane…
Nie bardzo wiadomo, jak w chwili obecnej wygląda funkcjonowanie takiego ośrodka filozofii buddyjskiej… Jak wyczytałam ( https://www.gosc.pl/doc/3310420.Chiny-burza-wielki-osrodek-studiow-buddyjskich ) w 2016 roku władze, tłumacząc się względami bezpieczeństwa, doprowadziły do wyburzenia znacznej części buddyjskiej akademii Larung Gar w Garze (to właśnie w tym miejscu, jak przypuszczam, byliśmy dwa dni wcześniej; klasztor był zamknięty; mijaliśmy po drodze domy mnichów, w większości – nowych, stare, niewielkie domki, gdzie mieszkali mnisi, nie uchowały się…; na szczycie wzgórza brylował chiński hotel, dumnie powiewała chińska flaga; z ośrodka – zdaje się – nie pozostało zbyt wiele; Naszgie nie opowiadał nam o tych zdarzeniach, ale z naciskiem podkreślał, że to miejsce ma duże znaczenie, jakby chciał nam coś zasugerować…; no i namawiał nas do podziwiania widoków…). W tej dramatycznej sytuacji duchowni nauczyciele w Larung wezwali studentów do zachowania spokoju i powstrzymania się od protestów. Nie chcieli, by ginęli młodzi ludzie. Lepsze, ich zdaniem, było zachowanie choćby namiastki ośrodka niż zniszczenie wszystkiego, bowiem: chińskie władze zagroziły kompletną rozbiórką Larung Gar, jeżeli do 30 października nie zmniejszy on o połowę liczebności mnichów i mniszek, odpowiednio do 1500 i 3500 w ramach zarządzonej przez centralny rząd w Pekinie restrukturyzacji buddyjskich ośrodków.
Restrukturyzacja miała polegać na tym, że we władzach ośrodków buddyjskich mieli się znaleźć przedstawiciele, będący członkami Komunistycznej Partii Chin.
Czy było podobnie w miejscu, gdzie się właśnie znaleźliśmy? Czy tutaj także dokonano takiej (lub zbliżonej) restrukturyzacji?… Tego raczej się już nie dowiemy… Pytanie przewodnika nie wchodziło w rachubę. Było widać, że tematów politycznych nie chce poruszać.
Tymczasem, minąwszy grupy rozdokazywanych, młodych studentów/mnichów, weszliśmy na ogromny dziedziniec. Odbywała się właśnie lekcja. Poszczególne klasy usytuowane zostały w pewnym oddaleniu. Chłopcy z poszczególnych klas znajdowali się naprzeciw siebie w długich dwuszeregach (jeden szereg uczniów siedział, drugi stał), zajmujących sporą przestrzeń placu. Każda klasa liczyła kilka (a może nawet kilkanaście?) takich dwuszeregów. Lekcja wyglądała, dla postronnych obserwatorów (którymi byliśmy), nie tylko egzotycznie, ale i dość zabawnie. Jeden z młodzieńców (ten stojący) zadawał pytanie, a siedzący naprzeciw partner miał udzielić odpowiedzi. Jeśli odpowiedź była prawidłowa, pytający klaskał na znak akceptacji we wzniesione ku górze dłonie. Niektórzy egzaminatorzy czynili to z wielką ekspresją, dodając do klaśnięcia jakiś malowniczy balans ciała, czy podskok. Być może było tak, że potem zamieniali się rolami: egzaminator stawał się teraz egzaminowanym… Tego jednak nie jestem pewna, bo widzieliśmy tylko fragment zajęć… W każdym razie wyglądało na to, że wszyscy się tu świetnie bawią!
Pomyślałam sobie od razu, że można by i w naszych szkołach (po pewnym retuszu) wprowadzić pewne elementy takiej metody zdobywania wiedzy. Współpraca, samokształcenie, budowanie zaufania i uważności, poczucie odpowiedzialności… Może byłoby i ciekawie, i zabawnie?…
Nie mogliśmy zbyt długo obserwować pełnych zapału studentów. Czas naglił. Toyota cichutko popłakiwała z tęsknoty. Mieliśmy dziś pokonać jeszcze około 100 km. Naszym celem było miasto Derge (Dege), uważane za kulturalną stolicę prowincji Kham, w którym jeszcze tego samego dnia czekał nas obiad oraz kolejna, niezwykła atrakcja…
Ruszyliśmy więc dalej, przemierzając wąskie drogi z mnóstwem zakrętów. Przy drogach – skały. Nagle – co to? Przed nami – ostrzegawcze słupki, blokujące przejazd. Naszgie dowiaduje się, że znów przyjdzie nam czekać na interwencję miejscowych służb, które muszą usunąć przeszkodę. Inaczej nic z dalszej wycieczki. Okazało się, że drogę zablokował głaz (skąd my to znamy?), który oderwał się od podłoża i stoczył ze zbocza, uniemożliwiając przejazd. Na szczęście stosunkowo szybko uporano się z tą niedogodnością. Mogliśmy jechać dalej.
Wkrótce naszym oczom ukazała się rzeka – brunatna i rwąca. Nie bardzo wiedzieliśmy, co to. Okazało się, że jesteśmy nad Jangcy!
Pamiętałam z lekcji geografii prowadzonych w mojej wrocławskiej podstawówce przez pana Sankowskiego (mojego wrocławskiego nauczyciela, przystojnego młodzieńca w garniturze!), że Jangcy Jiang to najdłuższa rzeka w Azji i trzecia pod względem długości na Ziemi (wyprzedzają ją tylko Amazonka i Nil). Pamiętałam jak (już na polonistycznych studiach, kiedy to pisałam pracę magisterską, wymagającą znajomości różnych opisań świata) wczytywałam się w wydane właśnie po polsku dzieło Marco Polo, który płynął tą rzeką… A teraz… Teraz byliśmy tu… To nie sen. Pamiętałam, że Jangcy jest nazywana Błękitną Rzeką… Tyle, że Jangcy nie była wcale błękitna. Odcinek rzeki, na który właśnie patrzyliśmy, miał barwę brunatno-żółtawą. Na chińskiej mapie nie było też nazwy Jangcy, tylko Chang Jiang, co oznacza, jak potem przeczytałam, Długa Rzeka. Jechaliśmy zatem przez jakiś czas szosą, patrząc na rwące wody Jangcy (czy też – Chang Jiang), za którą rozciągał się teren Tybetańskiego Regionu Autonomicznego. Tam już nie mieliśmy wstępu. By wjechać na teren Autonomii, trzeba dysponować specjalnym pozwoleniem chińskich władz. My wcześniej, świadomie zrezygnowaliśmy z wjazdu na ten obszar. Ale teraz staliśmy u wrót do prawdziwego Tybetu (górnego Tybetu). Zatrzymaliśmy się na krótką chwilę przy kamiennej wieży widokowej (dawniej obronnej), obok niej znajdowała się widokowa platforma, skąd rozciągała się panorama gór. W pobliżu zaś mogliśmy podziwiać (czego nie zrobiliśmy…) pomnik dumnej Chińskiej Armii Narodowo-Wyzwoleńczej, która w 1950 roku wyzwoliła Tybet spod feudalnego jarzma, przekraczając rzekę, symboliczne wrota do górnego Tybetu i wkraczając na jego obszar, by wprowadzić tam chińskie prawa i komunistyczne porządki.
Można o tym przeczytać na stronie Wikipedii, gdzie również, w wielkim skrócie, przedstawiono tło historyczne tego zdarzenia.
https://pl.wikipedia.org/wiki/Aneksja_Tybetu_przez_Chi%C5%84sk%C4%85_Republik%C4%99_Ludow%C4%85
Z niejaką ulgą opuściliśmy to ponure, choć jednocześnie piękne miejsce, kolejny dowód na to, że piękno w nieoczywisty sposób może się łączyć z grozą…
W Derge, dość już głodni, rzuciliśmy się na obiad, który tym razem podano nam w sympatycznej knajpce, do której trzeba było się wspiąć po malowniczych, stromych schodkach. Serwowano tam głównie dania kuchni indyjskiej (Naszgie miał najwyraźniej ambicje, by pokazać nam różne możliwości i style, w jakich można się żywić w jego kraju …).
Po obiedzie i zakwaterowaniu w standardowym hotelu ruszyliśmy dalej wąskimi uliczkami, pełnymi kramów, gdzie miejscowi sprzedawali rozmaite wyroby rzemieślnicze. Nie były to, zapewne, tak wybitne dzieła sztuki, jak te, z którymi mieliśmy do czynienia w manufakturze ojca Irene, ale były bardzo ładne, zrobione własnymi rękoma, z ciekawych materiałów, wśród których przeważały półszlachetne kamienie. Było na co popatrzeć. Jednak nie mieliśmy zbyt dużo czasu na zachwycanie się tutejszym rzemiosłem.
Czekała nas wizyta w drukarni Parkhang, gdzie księgi drukowano w taki sam sposób jak przed setkami lat. Drukarnia, do której właśnie wchodziliśmy była jedną z dwóch zachowanych placówek. Sześć pozostałych zniszczyli doszczętnie chińscy wyzwoliciele. Zawierały najwidoczniej zbyt wiele materialnych świadectw bogatej kultury Tybetu, który w oczach komunistów był przecież terenem zamieszkałym przez ludzi prymitywnych i pod każdym względem zacofanych…
Mieliśmy okazję ujrzeć na własne oczy, jak wyglądało tworzenie tybetańskich ksiąg. Na jednym z pierwszych stanowisk, które zobaczyliśmy, widać było robotników, pracujących w parach. Jeden trzymał, opartą z jednej strony na kolanach, z drugiej – na ziemi, wąską, długą deszczułkę, na której był wyryty tekst. Pracownik zanurzał pędzel w stojącej obok kadzi z czarną (lub czerwoną) farbą i przejeżdżał nim po tekście. Drugi, siedzący naprzeciw – kładł na deszczułce długie paski czerpanego ręcznie papieru (w rozmiarze deszczułki) przygotowane i złożone obok niego na stercie. Dociskał je do deszczułki i energicznie przesuwał po nich specjalnym wałkiem. Potem obaj przewracali pasek na drugą stronę i operacja odbijania tekstu zostawała powtórzona. Gotowy pasek z odbitym w ten sposób tekstem lądował na stercie po przeciwnej stronie. Proces odbijania (można by tu pewnie użyć określenia: stemplowania) tekstu przebiegał bardzo szybko i sprawnie. Pary pracowników były, z pewnością, dobrze zorganizowane. Na każdym stanowisku drukowano określony fragment jakiejś całości. Widzieliśmy jak inni pracownicy przenosili paski powiązane w pakiety na dalsze stanowiska.
Ciekawe było też obserwować, jak korektorzy sczytują tekst, żeby nie dopuścić do błędów w powstających kopiach ksiąg. Jeden czytał tekst z oryginalnego, starego paska, stanowiącego wzorzec, drugi sprawdzał, czy zgadza się on z tekstem wystemplowanym właśnie na nowym pasku, a trzeci – w razie niezgodności – na bieżąco poprawiał błąd na drewnianej matrycy, która wracała do poprawki.
Przechodziliśmy przez kolejne pomieszczenia, w których pracowano nad zdobieniami, przycinaniem, układaniem w pakiety. Teraz właśnie zrozumieliśmy, czym były owinięte złotą materią pakiety, leżące na półkach z książkami w jadalni-świetlicy u Irene. To były tybetańskie księgi.
W pewnym momencie znaleźliśmy się w obszernym, mrocznym pomieszczeniu, gdzie, na sięgających sufitu regałach, poukładano drewniane deszczułki-matryce z wyrytymi nań tekstami. Tybetańskie księgi i dokumenty dzielą się, według tradycyjnej metody klasyfikacji, na dziesięć kategorii: językoznawstwo, architekturę, medycynę, buddyzm, logikę, poezję, retorykę, astronomię i dramat.
(Informację powtarzam za: https://magicznytybet.pl/historia/1617-ksiegi-o-wielkim-znaczeniu , to oficjalna, chińska strona, gdzie podano sporo rzeczowych informacji, akcentując jednak, że: Starożytne księgi i i dokumenty tybetańskie są produktem komunikacji i wymiany między różnymi grupami etnicznymi w Chinach. Tybetańczycy są tu nazywani grupą etniczną… Akcentuje się tam też zasługi chińskich cesarzy poszczególnych dynastii w rozpowszechnianiu ksiąg tybetańskich; jeśli ktoś zainteresuje się tematem tybetańskich ksiąg może zajrzeć do ciekawej książki polskiej badaczki Agnieszki Helman-Ważny, Sztuka tybetańskich ksiąg klasztornych. Wyd. TRIO. Polskie Stowarzyszenie Sztuki Orientu. 2009).
Było tego naprawdę dużo. Jedna księga zajmowała potężną półkę. Orientację w matrycach ułatwiał katalog, znajdujący się przy wejściu. Można było, kierując się nim, odnaleźć właściwą dziedzinę.
Patrząc na tę potężną fabrykę zapisywania ludzkich myśli, nie sposób uciec przed rozmaitymi refleksjami i uczuciami.
Czułam podziw dla prawdziwie mrówczej pracy (dokładnej i perfekcyjnie zorganizowanej) rzemieślników, trudzących się tworzeniem ksiąg (ściślej – ich odtwarzaniem) starą techniką. Nie sposób było nie poczuć szacunku wobec przywiązania do tradycji i chęci jej kultywowania. Tybetańczycy uważają, że ich święte księgi należy drukować jedynie w opracowany przed wiekami, tradycyjny sposób. Nie ułatwiają sobie pracy. Nie korzystają z nowych materiałów, ani nowych (będących przecież w zasięgu ręki) technik. Widać tu pewne pokrewieństwo z tradycją ikonopisania. Tutaj również bardzo istotna jest nie tylko treść, ale sam sposób powstawania dzieła. Ważny jest każdy ruch. Każdy materiał. Sam akt tworzenia staje się swego rodzaju modlitwą. Drukarnia staje się swego rodzaju świątynią. Tak też jest traktowana przez Tybetańczyków (co jest naturalne również z tego powodu, że stanowi część wielkiego kompleksu klasztornego).
Uderzające było również, jak imponująca i zadziwiająco ogromna była spuścizna tybetańskich myślicieli, uczonych, filozofów, poetów, architektów, lekarzy…
Przyszło mi też do głowy, że fenomenalna jest ludzka pomysłowość. Europejskim, średniowiecznym kopistom było zdecydowanie trudniej ręcznie spisywać księgi w wielu egzemplarzach. Istniały w klasztorach benedyktyńskich lektoria, gdzie lektor czytał księgę z rękopisu autora, a kopiści zapisywali czytany tekst w swoich egzemplarzach, ale jak długo to trwało! I ileż roboty było potem przy sprawdzaniu zgodności z oryginałem! Ileż błędów musiało się tu wkraść! O wiele szybsza i – w sumie – prostsza była metoda tybetańska. Pomysłowością wykazał się też niejaki Gutenberg, który wynalazł czcionkę ruchomą. Od tej pory wszystko stało się łatwiejsze i prostsze. Słowo pisane mogło się rozpowszechniać z niewielkimi tylko ograniczeniami… Stało się tańsze. Być może staniało również w sensie metaforycznym… Zatraciło swoją wagę duchową. Zaczęło po trosze tracić na znaczeniu. Zdeprecjonowało się… Nie mogę jednak ciągnąć tego wątku, bo dojdę do komputerów osobistych, drukarek laserowych a może i AI…
Sam budynek drukarni był bardzo pięknym obiektem. Kolejne pomieszczenia ozdobiono wspaniałymi detalami – symbolicznymi malowidłami, przedstawiającymi mityczne stwory, ornamentami roślinnymi. Po stromych schodach weszliśmy na płaski dach, stanowiący jednocześnie platformę widokową, skąd można było podziwiać panoramę miasta i otaczające je góry i wzgórza.
Przy wyjściu z obiektu Naszgie zwrócił naszą uwagę na robotników, zajmującym się mieszaniem farb w wielkich kadziach. Byli to starzy ludzie, którzy dorabiali sobie, wdychając opary i wykonując (z uśmiechem!) tę dość niewdzięczną (choć barwną…) pracę. Datki turystów były dla nich istotnym źródłem dochodów. Tu nastąpiło zabawne nieporozumienie. Naszgie rzucił jakąś sumę, którą wypadało im zapłacić (podkreślał wielokrotnie, że są starzy i potrzebują wsparcia…) a mój hojny mąż pomylił się o rząd wielkości w górę (w końcu: to zaledwie jedno zero…). Jednak, na szczęście dla naszych kieszeni, zapytał Naszgie, czy na pewno chodzi o taką kwotę, a nasz uroczy przewodnik zdębiał. Nie! Skąd! Chodzi o 120 juanów, nie o 1200…
Ta pomyłka pokazuje nie tylko uczciwość naszego cicerone (to jemu mieliśmy przelać rzeczoną kwotę, bo akurat nie dysponowaliśmy gotówką, a on miał wypłacić pieniądze robotnikom, mieszającym farby), ale i to, jak niewiele zarabiają mieszańcy historycznego Tybetu…
Późnym popołudniem mieliśmy jeszcze trochę czasu, by pospacerować po przepełnionych miłym zgiełkiem uliczkach, popatrzeć na stragany, kupić trochę pięknych, egzotycznych pamiątek (tym razem za niewielkie pieniądze…), pooglądać modę uliczną. Trudno się było nie zachwycać kobietami (szczupłymi i zgrabnymi) w długich spódnicach. Ich głowy ozdobione były barwnymi, przyozdobionymi biżuterią czapkami-kapeluszami. Dzieci natomiast ubrane były często w jakieś dresiki made in China. Trochę jak na naszej prowincji (ale tej bardziej zapadłej…).
Wieczorem zasnęliśmy jak zabici. Wrażeń uskładaliśmy wyjątkowo wiele. To był naprawdę bardzo długi dzień… Piękny i niezapomniany…