Początek odwrotu – autostrada 317, miasteczko z jedna ulicą i święte jezioro…

     Dziesiąty dzień naszej tybetańskiej przygody jest jednocześnie pierwszym dniem  stopniowego wycofywania się z głębi historycznej części Tybetu. Dege, gdzie właściwie nie widzieliśmy Chińczyków, wraz ze świętą drukarnią Parkhang i kramami z oryginalnym, miejscowym rzemiosłem, było najbardziej wysuniętym na zachód miasteczkiem, do którego dotarliśmy. Przed nami dziesiątego dnia zaledwie 120 km autostradą G 317, która za parę dni ma nas doprowadzić z powrotem do Chengdu, stolicy Syczuanu, leżącej u podnóża Tybetu.

              Powracamy na tereny, gdzie – wyraźniej niż w części zachodniej –  widać wpływy działań władz, a w miasteczkach handel i usługi są często  w rękach mniejszych lub poważniejszych chińskich biznesmanów. Widzimy to. Mamy już teraz pewne porównanie… Chińskie władze starały się od samego początku, to jest od pokojowego przejęcia terytorium Tybetu, osiedlać tam  Chińczyków. To z ich punktu widzenia działanie bardzo logiczne: chodziło o stopniowe, miękkie rozpuszczanie rdzennego żywiołu tybetańskiego w napływowym żywiole chińskim, utrudnianie komunikacji. Łatwiejsza się też staje inwigilacja. To jasne, że takie działania miały i mają prowadzić do stopniowego wynarodowienia, przeprowadzanego w białych rękawiczkach ulg podatkowych dla chińskich przedsiębiorców   (nasilenie takich działań nastąpiło w 2008 roku, przed olimpiadą w Pekinie; zob: https://www.rp.pl/swiat/art8187191-czy-pekin-zasiedli-tybet-chinczykami  )

            Jednak okazało się, że Chińczycy Han (przeważająca w Chinach grupa etniczna) nie zawsze dobrze znoszą warunki klimatyczne, a zwłaszcza wysokość, na której Tybetańczykom żyje się zupełnie normalnie, bo przecież są tam od zawsze. Genetyczne przystosowanie do trudnych warunków robi swoje. Można by uznać, że natura stała się sprzymierzeńcem rdzennych mieszkańców Wyżyny Tybetańskiej i wraz z nimi sprzeciwiła się wielkomocarstwowym zapędom politycznym chińskiego imperium…

                Droga, którą jedziemy, wije się i wznosi, to znów opada wśród wysokich gór, skał i pagórków. To jedna z dwóch głównych arterii, obok równoległej G18 – bardziej na południe, przecinających Syczuan w poprzek i biegnących od podnóża Tybetu w stronę górnego Tybetu (Tybetańskiego Terytorium Autonomicznego) aż do Lhasy…

                Dziwne miejsce. Z jednej strony trudno nie czuć podziwu dla myśli naukowej i technicznej, organizacji pracy (i jej niewiarygodnego tempa) oraz wielkiego trudu wkładanego w poprowadzenie tego imponującego komunikacyjnego ciągu. Z drugiej – widać tu przejmującą w swym autentyzmie siłę ludzkiej duchowości, niezachwianej w mocnym poczuciu metafizyki. Owa metafizyczna duchowość wymyka się wszelkim ograniczeniom i obostrzeniom, nie uznaje przeszkód, nie daje się łatwo rozpuścić, za nic ma chińskie białe rękawiczki… Wydaje się czymś równie silnym jak myśl naukowa i techniczna, świetna organizacja pracy itd… To właśnie tędy ciągną pielgrzymi, tylko od czasu do czasu nieco zbaczając, by posilić się w niezbyt odległym od głównej trasy miasteczku, skorzystać na chwilę z ofiarowanej gościny, odwiedzić po drodze jakieś święte miejsce. Tak właśnie uczyniły, na przykład, nasze cztery uśmiechnięte mniszki,  napotkane pod monastyrem w Dzongsar.

             To na tej drodze (niedaleko za Garze, gdy zmierzaliśmy w stronę hostelu Irene) zobaczyliśmy, siedząc wygodnie w naszej luksusowej toyocie, jeden z najbardziej niesamowitych obrazków. Nie da się go zapomnieć.

            Na samotnej, wysokiej i stromej skale, usytuowanej tuż przy drodze siedział starzec –  szczupły, wyprostowany, smagły, z długimi, siwymi włosami, które rozwiewał wiatr. Za nim widniał niewysoki kamień (może stupa?). Starzec, zwrócony twarzą do szosy, patrzył przed siebie. Tkwił na skale niemal bez ruchu. Tylko jedną dłonią obracał w powietrzu niewielki modlitewny młynek.

            W dole toczyło się codzienne życie, z całym swym pośpiechem, pędem, rwetesem. Gonitwa… Ciągła pogoń za czymś, co jest ważne (albo też wcale ważne nie jest…).  Dołem mknęły samochody. W jednym z nich siedzieliśmy my…

            Widzieliśmy także pielgrzymów, którzy (w odróżnieniu od tych, praktykujących pielgrzymki w Polsce, czy w paru jeszcze innych miejscach Europy) szli w stronę swej świętej stolicy, Lhasy w pojedynkę lub w niewielkich – trzy-, najwyżej czteroosobowych grupkach. Wielkie pielgrzymki się nie zdarzały, lecz małych grupek spotykaliśmy na ruchliwej drodze całkiem sporo. Wstrząsającym dla mnie widokiem było obserwowanie (kilkakrotne!) pojedynczych osób, które sunęły niespiesznie skrajem szosy i od czasu do czasu (co  dwadzieścia,  trzydzieści metrów, a może i częściej!) rzucały się całym ciałem na asfalt. Wstawały, robiły kilkadziesiąt kroków i znowu padały na ziemię. Jedyną ochroną były  deszczułki przytwierdzone do dłoni. Trzeba je było czymś osłonić, bo, wielokrotnie  padając i wstając, trzeba się było przecież opierać na dłoniach… Podobno taka wędrówka z Chengdu do Lhasy trwa ponad dwa lata. Trudno się dziwić. Do pokonania jest ponad tysiąc kilometrów… Tak chyba mogły wyglądać pielgrzymki, ciągnące i przez nasz kontynent w głębokim średniowieczu. Tyle że nie towarzyszył im poszum silników aut, pędzących nieopodal… Czas w tym miejscu wycina naprawdę karkołomne hołubce!… W porównaniu z tybetańskimi pielgrzymami widok naszych prawosławnych sąsiadów, wchodzących niekiedy na kolanach po kamiennych schodach (niespełna 20 metrów w górę…) na Świętą Górę Grabarkę (co parokrotnie obserwowaliśmy) lub okrążających na kolanach niewielką cerkiew w czasie Święta Przemienienia, wydaje się łagodny jak szum Moszczony, wpadającej do Bugu…

            Droga nr 317 wiedzie przez niezwykłe miejsca. Jednym z nich była usytuowana przy niej wioska (to kolejne holly place, very importand,  jak nas po swojemu, bardzo wyczerpująco objaśnił Naszgie…), przy której można było podziwiać różnych rozmiarów wizerunki Buddy, umieszczone na skałach. Niektóre były niewielkie, inne – naprawdę duże. Przy drodze ustawiono też potężny czworobok utworzony z tabliczek (mani) z wyrytymi mantrami. Był też czworobok ze sporymi modlitewnymi młynami. Naszgie, jak zwykle, nie zaniedbał okazji, by się pomodlić. My też, za jego przykładem (i żeby mu zrobić przyjemność), obeszliśmy (oczywiście zgodnie z ruchem wskazówek zegara) czworobok z młynów, pracowicie wprawiając je w ruch.

               Potem zajrzeliśmy do wioski. Były tam domki, ozdobione, zgodnie z tutejszą modą, detalami w intensywnych kolorach (przeważały: błękit, złoto, ochra), jakieś sklepiki spożywcze… Przy paru domkach stały wielkie głazy z wyrytymi mantrami, a spoza nich,  w niewielkim prześwicie spojrzał na nas kolejny Budda przytwierdzony do skały. Wizerunki, jak zauważyłam, były wykonane techniką mieszaną: częściowo malowane na kamieniu, częściowo oklejone jakąś masą (całkiem możliwe, że to był plastik; z daleka trudno było ocenić, co to). Wizerunków Buddy, kamieni w różnych rozmiarach z wyrytymi modlitwami było w tym miejscu wyjątkowo dużo. Dlaczego akurat tu? Nie udało się nam dociec…

               W końcu ruszyliśmy dalej. Droga była nieopisanie malownicza. Żadne słowa tego nie oddadzą…. Duże wrażenie wywołał przejazd kilkunastokilometrowym tunelem, u którego wylotu znajduje się przełęcz położona na wysokości ok. 4500 m.n.p.m.

                    Wysiadamy. Punkt widokowy! Very interessssing place! –  wykrzykuje Naszgie… Rzeczywiście… Nieczęsto Europejczyk bywa tak wysoko. Oddycha się tu… hm… Inaczej… Nogi ważą jakby więcej… A tu, obok – kolarze! Na rowerach, zaopatrzonych w liczne przerzutki, z bagażem turystycznym w niewielkich sakwach. Chińscy turyści, żądni przygód i – najwidoczniej – dobrze przygotowani kondycyjnie do takich wyczynów, wybrali się na wycieczkę. Very interesing place! Chciałam uwiecznić tę grupę na fotce, więc, wymachując rękami i uśmiechając się, zapytałam o pozwolenie. Panowie dumnie wypieli pierś (każdy swoją) i ustawili się rządkiem, żeby się zaprezentować jak najlepiej. Takie wycieczki są tu możliwe, ponieważ obok tunelu dla samochodów poprowadzono wąską przelotkę, którą mogą poruszać się ludzie – rowerzyści i …pielgrzymi…

            Z przełęczy widać postrzępione góry pokryte lodowcami. To pasmo, którego najwyższym szczytem jest Trola o wysokości 6168 m.n.p.m. Lodowce błyszczą w słońcu. Przypomniała mi się tutaj mocno cieknąca i trochę… żałosna Marmolada, lodowiec, który widziałam poprzedniego roku, w czasie naszej wrześniowej wycieczki w Dolomity… Cykamy fotki i, łapiąc z niejakim trudem oddech, wskakujemy do toyoty, która uprzejmie zwozi nas na nieco niżej położony teren. Po chwili lądujemy w malowniczym miasteczku, które (takie odniosłam wrażenie) ciągnie się wzdłuż jednej, ale za to długiej ulicy. Mnóstwo to sklepów, sklepików i przydrożnych barków.

                Wkraczamy do jednego z nich (wrażenia wrażeniami a jeść trzeba) i, z pomocą Naszgie (bo oczywiście dogadać się raczej nie można…), zamawiamy obiad. Dostaję pyszne pierożki momo w aromatycznym rosołku. Naprzeciw nas siedzą dwie kobiety-pielgrzymki. Jedna jest mniszką, na co wskazuje całkowicie ogolona głowa, druga ma gładko przyczesane włosy. Coś jedzą. Przed nimi termosy – na wynos… Przyglądamy się sobie wzajemnie z sympatią – my im, a one nam… Uśmiechy fruwają w powietrzu niczym motyle. Nic nie mówimy, ale atmosfera jest naprawdę przyjemna. Nie chcę przepuścić okazji i, korzystając z pewności, że budzimy sympatię, pytam (na migi), czy mogę sobie zrobić z nimi zdjęcie na pamiątkę. Są zachwycone. Jedna (ta z włosami) nie może się powstrzymać i, gdy siadam obok niej, zachłannie dotyka moich włosów (średniej długości, mocno falujących, no i … stosunkowo jasnych). Gładzi je i przytula…

           W miasteczku ( o dźwięcznej nazwie Manigango) nabywamy z Ryśkiem szpanerskie kapelusze, które są tutaj modne. Zabierzemy je do Polski w prezencie dla naszych chłopaków – wnuków. Noszą je tu niemal wszyscy faceci. Nie jestem, co prawda, facetem, a już na pewno nie tybetańskim facetem, ale do twarzy mi w tym nakryciu głowy! A co tam! Kupuję i dla siebie!

               Po obiedzie ruszamy na dalszą część naszej dzisiejszej wycieczki. Celem jest święte jezioro Yulong Lacuo (Xinlu; Yilhun Lha Tso – kłopotów z nazewnictwem ciąg dalszy…), które w opinii Naszgie, jest jednym z najpiękniejszych jezior w całym Tybecie. To jezioro morenowe, leży na wysokości 4040 m.p.m. Ma powierzchnię 6,2 km kwadratowych. W kierunku z północy na południe ma około 5 km, a ze wschodu na zachód – 1 km. W najwęższym punkcie ma 0,3 km (przechodziliśmy tamtędy, patrząc na stary, mocno już zmurszały wiszący, drewniany most, omodlony barwnymi chorągiewkami). Jego średnia głębokość to 10 metrów. Jezioro jest zasilane nie tylko przez naturalne opady, ale przez topniejący śnieg i lód, ponieważ ponad nim (od strony południowej) wznoszą się ogromne, ośnieżone szczyty.

           Toyota dowozi nas na obszerny parking, gdzie funkcjonuje świeżo zbudowana toaleta. Jest czysta. Można podejrzewać nawet, że jeszcze nie była używana. Ściany pomieszczenia pokrywa świeżutka farba. Są też kasy, bo za wkroczenie na obszar okalający święte jezioro trzeba zapłacić (wszystkie koszta bierze na siebie, zgodnie z umową, Naszgie). Powstał tu właśnie park narodowy… Toyota zostaje na parkingu (chyba cichutko popłakuje, a może tylko tak sobie tojota…), a my wsiadamy do małych busików z dużymi oknami i ruszamy na wycieczkę. Z nami kilkoro chińskich turystów. Jest wśród nich szczuplutka Chinka. Osłania się koronkową parasolką, bo słońce świeci mocno, a znaleźliśmy się wszyscy na wysokości nieco ponad 4000 m.n.p.m., trzeba więc osłaniać twarz, by nie straciła śnieżnobiałej bladości… Chinka ma nie tylko parasolkę ozdobioną koronką. Cała tonie w bielach i koronkach. Przy ustach trzyma niewielki aparat tlenowy, który ułatwia jej oddychanie (podobne aparaty widzieliśmy na kramach na punktach widokowych; można je też było nabyć w niektórych hotelach). Wspiera się na mocnym ramieniu swego partnera. Jak widać nie wszyscy chińscy turyści w Tybecie są tacy, jak spotkani na przełęczy kolarze-wyczynowcy. Busiki wiozą nas spory kawałek, na szczęście w końcu wysiadamy i dalej idziemy już na własnych nogach. Naszgie planował, by okrążyć z nami jezioro. To miała być spora wycieczka. Okazało się jednak, że w pewnym momencie szlak, wiodący wzdłuż jeziora początkowo po kamieniach, potem po kamiennej ścieżce (jak w naszych Tatrach), a jeszcze później poprowadzony zbudowanym tu właśnie pomostem, został zamknięty. Dalej nie pójdziemy. Nie można. Zakaz wstępu. Jesteśmy w parku narodowym. Za znakiem zakazu rozciąga się rezerwat. Tam wstępu nie ma.

                Co robić… Trzeba zawrócić i pójść w drugą stronę, poruszając się wzdłuż wody – początkowo tuż nad nią, a potem znów – kamiennymi ścieżkami i pomostem. Mieliśmy do czynienia ze świętym jeziorem, miejscem ważnym dla Tybetańczyków. Jego piękno – z odbijającymi się w lustrze wody ośnieżonymi szczytami (od południa), z zacienionymi miejscami, z zielenią pastwisk (od północy), z całym tym blaskiem, ciszą i niemożliwą do opisania tajemnicą zestawione zostało z chińskim porządkiem, w którym dominowały zakazy. To dość bolesne… Na barierkach  pomostu dosłownie roiło się od tabliczek. Wyliczano na nich (w języku tybetańskim, chińskim i angielskim), czego nie można robić: wychylać się, skakać, biegać, wrzucać do wody przedmiotów, palić i coś tam jeszcze (kto by spamiętał?…). Jezioro było obstawione czujnymi, młodymi strażnikami w mundurach, którzy z kamiennym wyrazem twarzy i dużą uwagą wpatrywali się w turystów (czyli w nas, bo nasi towarzysze z busika, łącznie z koronkową Chinką, gdzieś się tymczasem rozeszli).

         Chińscy pomysłodawcy Parku Narodowego postanowili całą przestrzeń okalającą jezioro zorganizować tak, by stanowiła nawiązanie do epopei o nieustraszonym królu Gesarze i jego miłości do ukochanej Brug-mo (informowała o tym jedna z tablic). Jest to poemat epicki Tybetańczyków, Mongołów i mniejszości Tu, zamieszkujących północne i zachodnie rejony Chin; legenda sięga początków tybetańskiego buddyzmu; jest bogata w alegorie; w 2009 roku tradycja opowiadania epopei o królu Gesarze została nawet wpisana na listę niematerialnego dziedzictwa UNESCO (https://pl.wikipedia.org/wiki/Gesar).

                  W związku z tym pomysłem jezioro jest najwyraźniej traktowane jako plener dla malowniczych ujęć, mających upamiętnić zaślubiny. Minęliśmy (o ile dobrze zapamiętałam) ze dwie bramki, przyozdobione girlandami z kwiecia, gdzie odbywały się fotograficzne sesje chińskich młodożeńców na tle świętego jeziora Tybetańczyków. Być może nasza koronkowa Chinka miała wziąć udział w takiej sesji… W dwóch miejscach (po przeciwnych stronach jeziora) ustawiono ogromne posągi, zastygłe w patetycznych pozach. Jeden z nich przedstawiał króla Gesara, drugi jego ukochaną – Brug-mo…  Wyglądali… imponująco i dziwacznie. Czuło się tutaj jakiś rodzaj fałszu. Wiało sztucznością i propagandą. Posągi niemal krzyczały: patrzcie, jakie wielkoduszne i światłe są władze chińskie, jak bardzo dbają o zachowanie tradycji tybetańskiej! Nie jest to jednak wyłącznie tradycja tybetańska, ale i mongolska, i ludu Tu…  Gdy dotknęłam posągu, poczułam, że powierzchnia jest ciepła. Gdy postukałam, rozległ się głuchy, pusty dźwięk. Tak. To był jakiś rodzaj sztucznego tworzywa. Jakaś chińska podróba udająca granit… Użycie takiego materiału dobrze definiuje stosunek komunistycznych władz do Tybetu. Udaje się wobec świata (park jest przygotowywany dla turystów; my byliśmy chyba jednymi z pierwszych) tolerancję, staranie i opiekuńczość, pilnuje się porządku, dba o przyrodę. Jednak każdy element wprowadzony w tym miejscu jest z gruntu fałszywy, jest groźnym pozorem, udającym prawdę jak te patetyczne posągi zrobione z tworzywa imitującego granit, czy udający drewniany (a także zrobiony z jakiegoś kompozytu) pomost, obwieszony zakazami…

             Mimo tych akcentów, które próbowały popsuć dobre wrażenia (choć ich rola miała być odwrotna…), trudno się było oprzeć obezwładniającemu pięknu tego miejsca. Nie będę go opisywać… Jakąś namiastkę można zobaczyć na zdjęciach, ale nie da się uchwycić ciszy odbijającej się w jeziorze ani cieni, uwięzionych pomiędzy głazami, na których wyryto mantry ani migotliwej zmienności chorągiewek furkocących na starym, drewnianym, zmurszałym, wiszącym moście.

              Nasyceni wrażeniami wróciliśmy do Manigango, naszego miasteczka z jedną ulicą… Nasz hotel, spory, wysoki, z olbrzymim holem, w którym ustawiono wielkie gabloty ze złotą biżuterią (!!!) usytuowano przy szosie (ale hałas nie przeszkadzał; ruch nie był tu zbyt wielki). Do miasteczka i jego ulicy ze sklepikami i knajpkami (w jednej z nich jedliśmy obiad) trzeba było przejść jakimiś opłotkami spory kawałek. Dwa kilometry to nie jest niby tak dużo, ale na wysokości 3875 m.n.p.m., na której się właśnie znajdowaliśmy, nie jest to też mało… Pospacerowaliśmy, pooglądaliśmy sklepiki, oferujące ubrania i sprzęty potrzebne przyjeżdżającym tu na zakupy nomadom, ale ponieważ trochę zgłodnieliśmy, trzeba było coś zjeść. Tym razem wylądowaliśmy w restauracji chińskiego hotelu. Wielka, pustawa przestrzeń… Dostaliśmy różne zupy i jeszcze coś. Znowu dużo za dużo… I jakoś tak dziwnie. Wracaliśmy do naszego hotelu już po ciemku. Jego ostatnie piętra były mocno rozświetlone. Odbywało się tam chyba jakieś biznesowe przyjęcie…Złoto?…

              Poszliśmy spać. To był ostatni nocleg na tak dużej wysokości. Od jutra zaczniemy posuwać się w dół.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.