Spotkanie z ciszą, droga do Nirwany i kawa w prawie czeskim barze…

 

           

         Czas w dół… To już ostatni nocleg tak blisko nieba… Ruszamy w drogę powrotną. Jedenastego dnia mamy pokonać zaledwie 185 km i zjechać 600 metrów niżej. Zatrzymamy się na nocleg ponownie w znanym nam już miasteczku Drango (Luhuo), w którym nasza Joanna stała się gwiazdą tik toka i gdzie znaleźliśmy na ulicy stanowisko z ekspresem do kawy! Byliśmy też świadkami występu chińskiej wokalistki, który zagłuszył muzykę tybetańskich tancerzy… Ciekawe, czy i tym razem trafimy na tybetańskie tańce w kręgu?…

           Tymczasem szlak prowadzi nas przez tereny koczowników. To już widok, z którym zdążyliśmy się dobrze oswoić. Są jaki i owce. Całe stada. Jest niekończąca się przestrzeń usiana czarnymi, nieprzemakalnymi namiotami nomadów. Jak to w Tybecie…

              Po drodze Naszgie postanawia pokazać nam żeński klasztor, leżący blisko naszego szlaku. Trzeba  tylko z lekka skręcić w bok, by wjechać do niewielkiej wioski, z krętymi uliczkami, wzdłuż których rosną stare drzewa, piętrzą się mani – znane nam już kamienie z mantrami. W górze powiewają chorągiewki… Na mostkach też leżą kamienie, bo przez wieś płynie strumień. Sprytne mniszki wykorzystały go do swoich celów: spadająca z wysokiego uskoku woda wprawia w ruch okazały modlitewny młyn. Przyroda modli się tu razem z ludźmi… Jest w tym poczucie współistnienia i ładu. To jest piękne…

             Jest jeszcze święta skała i głęboka pieczara, z której wybija źródło. Oczywiście wkraczamy do jej wnętrza, co wcale nie jest takie proste, bo mamy tu spory spadek, a pod nogami śliskie kamienie. Rysiek (jak to on) idzie pierwszy a reszta – ambitnie – sunie za nim… Przyjemny chłód i uczucie, że jest się w ważnym miejscu (very importand! – Naszgie tłumaczy z przejęciem, że tak właśnie jest…). Nikt nie robi zdjęć. Jakoś nie uchodzi…

              Żeński klasztor robi wrażenie miejsca bardzo zadbanego. Wszystko wydaje się estetyczne, równo ustawione i – jakby – ogarnięte damskim, czułym okiem. Barwne kwiatki stoją dokładnie tam, gdzie trzeba. Miseczki z wodą tworzą równe rządki. Wizerunki czcigodnych mężów ozdobione są z widoczną starannością.

                W centralnym miejscu widzimy Lakszmi, czteroręką boginię szczęścia, bogactwa i piękna, uosabiającą wszelkie powodzenie – także materialne. Bardzo tu na miejscu.

            Na dziedzińcu oglądamy pomysłowy wynalazek, w którym do celów praktycznych (rzec można – przyziemnych) wykorzystuje się nieziemską energię –  energię słońca. Naprzeciw siebie ustawiono dwa zwierciadła, skupiające promienie słoneczne na zwykłym czajniku. W ten sposób podgrzewa się w nim wodę. Tanio i ekologicznie. Kobieca gospodarność i pomysłowość nie zna granic. A zwierciadła mogą, jak widać, przydać się do różnych celów.

          Trochę żal stąd odjeżdżać… Malownicza wioska ze starymi drzewami, żeńskim klasztorem, świętą skałą, pieczarą, świętym źródłem, wodnym młynem modlitewnym i szemrzącym strumieniem ma w sobie tyle spokoju, że chciałoby się tu jeszcze pobyć i nasycić ciszą, wędrującą pomiędzy powiewającymi chorągiewkami. W powietrzu słyszymy dzwonki, umieszczone przy klasztorze i poruszane wiatrem. Dziwne… Nie zakłócają wcale ciszy, tylko ją pogłębiają. Takie właśnie odnoszę wrażenie. Chciałoby się jakoś zachować tę ciszę, przenieść ją dalej… Ale czy można zabrać ciszę ze sobą?…

               Jedenastego dnia naszej podróży zaglądamy jeszcze do jednego klasztoru. Ma, jak nam opowiada Naszgie, duże znaczenie. Gdy tam przybywamy, coś tam się właśnie dzieje. Trwają przygotowania do jakiejś imprezy. Szykuje się event… Widzimy policjantów, którzy wodą z wielkich węży myją dziedziniec. Wygląda to dość niezwykle. Widać, że wokół trwają jakieś prace remontowe. Szybko trzeba doprowadzić obiekt do jakiego takiego stanu… Pewnie ma tu przybyć ktoś ważny… (Nie, nikt nie maluje trawników na zielono…). Jeden z mnichów, wyraźnie niezadowolony, próbuje przemawiać do Naszgie i – chyba – usiłuje go zniechęcić do wejścia z nami na teren klasztoru. Przecież jeszcze nie jest posprzątane! Ale nic z tego. Naszgie jest nieugięty. Wchodzimy do klasztornego przedsionka, gdzie zachowały się piękne, stare freski, obrazujące drogę do Nirwany. Naszgie bardzo chciał je nam pokazać. Oglądamy je z uwagą. Rzeczywiście artysta pokazuje tu poglądowo kolejne etapy oczyszczania i doskonalenia. Cała opowieść!

          Obok klasztoru znajduje się szkoła. To tutaj Tybetańczycy mają szansę poznania historii i kultury swojego narodu. Tu uczą się języka tybetańskiego. Poznają literaturę. Chińskie szkoły na terenie historycznego Tybetu nie zajmują się tego rodzaju edukacją. Możliwe, że władze chińskie chcą się popisać swoją wielkodusznością i szykują imprezę (zapędzając funkcjonariuszy policji do sprzątania klasztornego dziedzińca), na której pokażą, ile to swobody kulturowej mają (na własnej ziemi…) Tybetańczycy… No ale to tylko domysły turystki…

               Znowu – w drogę! Wkrótce docieramy do Garze. Tak. Już tu byliśmy. To tybetańskie miasto w sercu prowincji Kham. Witają nas znane ulice, pełne skuterów. Wozi się na nich duże paczki i dzieci… Całkiem nieduże. Kaski? Jakie kaski?! Przecież umiemy jeździć bezpiecznie!  

                  Niestety nie możemy wybrać się do klasztoru, który poprzednio był zamknięty. Jest czas tylko na obiad i na prawdziwą, europejską kawę! Naszgie kolejny raz staje na wysokości zadania i prowadzi nas do starannie urządzonego baru, gdzie wszystko wygląda nadzwyczaj światowo. Właścicielem owego przybytku, gdzie za chwilę napijemy się kawy z prawdziwego ekspresu, jest Tybetańczyk, który przez pewien czas pracował w…Czechach… Umie powiedzieć: ahoj! i na shledanou! Bar przyozdobił proporczykami europejskich klubów piłkarskich. Odnajdujemy tam nawet polski akcent – jest proporzec z napisem Polska i PZPN

                  Naszgie prowadzi rozmowę ze swoim kumplem – właścicielem (wszędzie ma znajomych!), my zasiadamy przy stolikach, a panienki za barem pilnie zabierają się do przyrządzania egzotycznego napoju dla turystów z Europy. Widać, że nie mają wprawy, bo zajmuje im to mnóstwo czasu, ale bardzo się starają być miłe i jak najlepiej wywiązać się z tego niełatwego zadania. W końcu jest! Udało się! Kawa ma czarność węgla, przejrzystość bursztynu, zapach mokki i gęstość miodowego płynu… I choć nie jesteśmy w Polszcze, lecz w Garze (tybetańskim mieście, w sercu prowincji Kham) z radością wsmakowujemy się w tę lekko już zapomnianą kawową przyjemność.

                  Późnym popołudniem docieramy do Drango (Luhuo). Wita nas znany hotel z długim korytarzem i schodkami po drodze (nasi współtowarzysze podróży mają spore bagaże i – podejrzewam – dobrze zapamiętali te schodki)… Nieco zmęczeni wybieramy się jednak na wieczorny spacer po mieście. Idziemy wzdłuż bulwarów do znanego nam placu.

              Tym razem jest tu cisza. Nie ma tybetańskich tańców. Nie ma chińskiej wokalistki. Jest tylko dziwny pomnik-olbrzym patetycznie wznoszący się w stronę nieba. Jesteśmy na wysokości 3200 m.n.p.m.   Wciąż jeszcze jest ono dość blisko…

 

Jedna odpowiedź do “Spotkanie z ciszą, droga do Nirwany i kawa w prawie czeskim barze…”

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.