Wizyta w typowym tybetańskim domu, klasztor ze schodami do nieba i miasto w słynnej prefekturze

 

      Rankiem, podczas tradycyjnego omówienia planu dnia, Naszgie z tajemniczą miną zapytał, czy mielibyśmy ochotę odwiedzić typowy tybetański dom prywatny… W pobliżu Luhuo (Drango), miasta, które za chwilę mamy opuścić, mieszkają rodzice jego przyjaciela X, który akurat teraz jest u nich z wizytą wraz z żoną i dziećmi. Wyraziliśmy, rzecz jasna, entuzjastyczną zgodę. A to dopiero!

            Przed wyjazdem zrobiłam w naszym pokoju hotelowym fotkę pościeli, na której umieszczono haftowane logo i nazwę (chyba…) hotelu zapisaną, co wydało mi się dość charakterystyczne, maleńkimi znaczkami tybetańskiego alfabetu i potężnymi chińskimi ideogramami…

         Rzeczywiście typowy tybetański dom położony był właściwie na przedmieściach Luhuo… Na sporym dziedzińcu czekała na nas cała przejęta typowa rodzina tybetańska… Gospodarze (chyba  – mniej więcej –   w naszym wieku), czyli rodzice X, przyjaciela naszego przewodnika, jak to jest w tutejszym zwyczaju, obdarowali nas białymi szalami ze sztucznego jedwabiu, co (jak już wiedzieliśmy) znaczy, że zawsze będziemy tu mile widzianymi gośćmi (otrzymaliśmy już takie od przystojnego właściciela hotelu w Lhagang). Przywitaliśmy się z X i z jego śliczną żoną o wyjątkowo jasnej, zwłaszcza jak na Tybetankę, cerze (Naszgie poinformował, że pochodzi ona z rodziny nomadów, co wcale nie wyjaśniło wiele). Wokół hasały małoletnie dzieciaki w wieku średnioprzedszkolnym starannie przyoodziane w paradne ubranka. Wizyta była spontaniczna, mogliśmy je więc poczęstować jedynie resztką polskich krówek… Dom był najwyraźniej starannie przygotowany do naszych odwiedzin: nigdzie najmniejszego śladu pyłku, wszystko równiutko poukładane… Naszgie blagował, oczywiście, że wizyta jest spontaniczna i w ogóle  domownicy dowiedzieli się, że się tu pojawimy z telefonu wykonanego pół godziny wcześniej… No ok… Niech mu będzie…

                 Cały dom, bardzo obszerny, został zbudowany na potężnej podmurówce, gdzie – po jednej stronie urządzono garaż. Utrzymano w ten sposób tradycję. Dawniej w owej podmurówce mieściła się część gospodarcza: spichlerze, pomieszczenia dla inwentarza. W ten sposób ekologicznie oszczędzano energię – zużywano jej mniej na ogrzewanie.  Sam dom składał się z dwóch części. Najpierw ceremonialnie wprowadzono nas do bardzo obszernego pomieszczenia (rodzaju świetlicy), znajdującego się w przybudówce do drugiej, starszej części domu. Pod sufitem wisiała draperia z materiału. To niecodzienne rozwiązanie od razu dawało wrażenie przytulności. W owej domowej świetlicy (sporo miejsca do zabawy dla wnuków!) centralnym elementem był długi, wąski stół i ławy, na których zasiedliśmy. X pokazał nam w tym miejscu, jak się przyrządza tybetański przysmak, czyli tsampę. W tym momencie wyjaśniła się wreszcie tajemnica dziwnego proszku, który oglądaliśmy w kolejnych hotelach podczas serwowanych na sposób szwedzki śniadań. Stał on zwykle w sporych misach w pobliżu talerzy z porcjowanym masłem, bardziej żółtym niż nasze … Nie wiedzieliśmy, co to. Jasnobrązowy proszek przypominał trochę kakao instant pomieszane z czymś w rodzaju bebiko… Nikt z naszej czwórki tego nie próbował. Teraz okazało się, że to mąka jęczmienna. X, dobrze władający angielskim (absolwent uczelni w Londynie????), wytłumaczył, że tsampa jest wysokokaloryczna, prosta w przygotowaniu, ponieważ nie wymaga obróbki cieplnej, więc można ją łatwo i szybko przyrządzić właściwie we wszystkich, nawet trudnych, warunkach – gdzieś na pastwiskach, czy też wysoko pośród śniegów i lodu. Wystarczą trzy składniki: mąka jęczmienna, masło i mleko z jaka (i intensywnie żółte masło, i mleko  – bardzo tłuste). No i potrzebne są jeszcze ciepłe dłonie… Właśnie tymi ciepłymi dłońmi X nabrał z misy sporą garść mąki, następnie rozrobił ją z masłem (w dłoniach) i dodał trochę mleka. Potem zagniótł to wszystko, tworząc elastyczną kulę czegoś w rodzaju ciasta. Pieczenie jest tu zbędne. Można jeść na surowo. Zostałam poczęstowana jako pierwsza. W opisanej sytuacji nie mogłam się zawahać ani chwili przed przyjęciem kawałka tsampy energicznie wymiętolonego uprzednio w ciepłych dłoniach naszego dobrodzieja. No i się nie zawahałam! Inni też przyjęli poczęstunek prosto z dłoni  – ciepłych i czystych (o czym X zapewnił nas na wstępie…). Tsampę popiliśmy znaną nam już dobrze tybetańską herbatą… Nie pamiętam już, czy Zbycho wtedy odmówił, czy też bohatersko wypił ten specyficzny napój…

                Stara część domu uderzała wielobarwnym, bardzo starannym wystrojem, z mnóstwem ornamentów, malowideł, prześwitujących zasłon. W wazach i wazonach pyszniły się kwiaty z jedwabiu. W pokoju, pełniącym funkcję wypoczywalni, zajętym w poważnym stopniu przez ogromną skórzaną sofę, zauważyliśmy piękną, malowaną skrzynię. Widzieliśmy produkcję takich sprzętów i w manufakturze ojca Irene, i w warsztatach przy ulicy stolarzy w Garze (co prawda wątpię, by gospodarze, aczkolwiek najwyraźniej zamożni, mogli sobie pozwolić na zakup skrzyni z manufaktury, gdzie ceny były zawrotnie wysokie…). W korytarzu, w bezpośrednim sąsiedztwie jakiegoś urządzenia elektronicznego i lodówki, stał niewielki młynek modlitewny, który można było wprawiać w ruch, ilekroć przechodziło się z pomieszczenia do pomieszczenia. To bardzo praktyczne rozwiązanie dla mieszkańców domostwa! W sypialni w kształcie litery L królowały tapczany, a raczej szerokie ławy do spania, na których ułożono w zgrabnych stosach kolorowe pledy, narzuty i poduchy. W kuchni, pełniącej również funkcję jadalni, ustawiono obok siebie pięknie malowane skrzynie, służące jako stół (a może i blat do obróbki produktów). Na poczesnym miejscu, czyli na dużym, ozdobnym piecu z pokaźną rurą, widniał ogromny czajnik, w którym gotowano wodę na herbatę (tybetańską…) oraz wielki gar, gdzie zapewne warzono jakieś potrawy. W pobliżu stał, bardziej okazały niż w korytarzu, modlitewny młynek.

                     Zajrzeliśmy też, oczywiście zachęcani przez X, do pomieszczenia przeznaczonego do medytacji (gomkhang), gdzie uderzyło mnie, że wcale nie odznaczało się ono minimalizmem, tak często zachwalanym przez europejskich wielbicieli buddyzmu… Zasłony lśniły barwą złota, ściany pyszniły się ornamentami i wieloma kolorami…

                 Mimo że widocznie zaaranżowana i raczej nie spontaniczna, wizyta w tybetańskim, pokazowym domu była ciekawym doświadczeniem. Braki w komunikacji werbalnej z gospodarzami uzupełnialiśmy  uśmiechami i uściskami dłoni. Pewnie tam już nie wrócimy, choć kto wie… Przecież dostaliśmy białe szale…

              Coż… Pora w drogę. Przed nami jeszcze około 200 km do celu. Ruszamy na wschód, przemierzając rolnicze wioski i obserwując (niestety tylko przez okna naszej niestrudzonej toyoty) ładnie zdobione, drewniane, kolorowe tybetańskie domki.

               Niespodzianką, która nie znalazła się we wcześniejszym planie podróży, był zjazd z głównej drogi do olbrzymiego klasztoru, położonego na potężnym wzniesieniu. Do parkingu, gdzie pozostała nasza toyota jechało się serpentynami, bardzo, bardzo wysoko. Obiekt, który mieliśmy oglądać, został w poważnym stopniu zburzony przez Chińczyków. Teraz go odbudowano. Do klasztornych zabudowań prowadziły  monumentalne schody. Bardzo strome i ciągnące się aż do nieba… Przy ich pokonywaniu o mało nie wyzionęłam ducha (wciąż byliśmy na wysokości około 3000 m.n.p.m…). U szczytu dumnie powiewała czerwona, chińska flaga, obwieszczając wszem i wobec, kto tu nadal naprawdę rządzi. Mimo chińskiej flagi do przybytku podążali tybetańscy wierni, by złożyć hołd i ofiary (pieniężne) obecnym tu świętym mędrcom o dość pokaźnej niekiedy tuszy. Wraz z wiernymi obeszliśmy wewnętrzny dziedziniec, uruchomiając z niejakim mozołem wielkie i ciężkie modlitewne młyny a potem przepychaliśmy się pomiędzy Tybetańczykami, nie bardzo rozumiejąc, o co chodzi. Wyczuwalne jednak było, że ludzie są bardzo przejęci. Duchowość dla nich to raczej nie igraszka. Zaskakujący był dla mnie widok młodziutkich matek, które podchodziły do jednego z wizerunków Buddy i składały u jego stóp niemowlęta, oddając je (jak się można było domyślać) w opiekę. Klasztor, do którego przywiózł nas Naszgie był też skarbnicą sztuki. Zgromadzono tu uratowane w czasie chińskiej agresji obiekty, m.in.  wizerunek Buddy, mający dla Tybetańczyków szczególne znaczenie, jakieś  cenne naczynia, olbrzymią, wspaniałą kolekcję figurek buddyjskich bóstw. Być może powstały one w manufakturze, którą odwiedziliśmy (istniała wszak od siedmiu pokoleń)… Była tu też wielka kolekcja figurek wykonanych z glinki ceramicznej…

                   W końcu, nieco przytłoczeni nadmiarem świętości (przynajmniej ja czułam spory przesyt…), powróciliśmy do toyoty czekającej na parkingu i ruszyliśmy dalej.

               Cóż to była za droga! Z autostrady G 317, wiodącej nas z powrotem do Chengdu, obserwowaliśmy budowę kolejnych elementów infrastruktury transportowej chińskiego imperium. Potężne, sięgające nieba dźwigi (tak to wyglądało z perspektywy pasażerów toyoty…) pracowały w litej skale, pokonując przewyższenia i operując na mocno nachylonym, skalistym terenie. To robiło wrażenie…

                 Wreszcie, gdy dzień chylił się już ku końcowi, dotarliśmy do celu – miasta Barkham (Ma’erkang). Znaleźliśmy się na wysokości zaledwie 2625 m.n.p.m…. Ufff…

            Barkham leży na terenie Tybetańskiej Ngawy i prefektury autonomicznej Qiang. O Ngawie czytałam we wspomnianej tu już książce Zjadanie Buddy amerykańskiej dziennikarki Barbary Demick, która, podróżując po Tybecie,  zajęła się losami mieszkańców tego niezwykłego regionu  – to jest wschodniej części płaskowyżu tybetańskiego, gdzie przetrwał duch walki. Przed agresją Pekinu istniało tu oświecone królestwo (Mei) a potem swoiste centrum dramatycznie tragicznego oporu. Ngawa zasłynęła z kolejnych samospaleń…Tego aktu dokonało w sumie około sto pięćdziesięciu osób – mnichów i adeptów, uczących się w klasztorach…

                 Teraz znaleźliśmy się przed krytym stadionem (obiektem należącym do prefektury Ngawy). Wejście do niego przyozdobiono wesołymi pandami, symbolami prowincji Syczuan…

       W czasie spaceru po malowniczych bulwarach trafiliśmy na kolejne, na pewno już ostatnie, tańce w kręgu… Tybetańczycy w różnym wieku tańczyli nad rzeką. Radość i spokój. Mimo wszystko…

 

 

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.