Spotkanie z ciszą, droga do Nirwany i kawa w prawie czeskim barze…

 

           

         Czas w dół… To już ostatni nocleg tak blisko nieba… Ruszamy w drogę powrotną. Jedenastego dnia mamy pokonać zaledwie 185 km i zjechać 600 metrów niżej. Zatrzymamy się na nocleg ponownie w znanym nam już miasteczku Drango (Luhuo), w którym nasza Joanna stała się gwiazdą tik toka i gdzie znaleźliśmy na ulicy stanowisko z ekspresem do kawy! Byliśmy też świadkami występu chińskiej wokalistki, który zagłuszył muzykę tybetańskich tancerzy… Ciekawe, czy i tym razem trafimy na tybetańskie tańce w kręgu?… Czytaj dalej „Spotkanie z ciszą, droga do Nirwany i kawa w prawie czeskim barze…”

Ptak doleciał szczęśliwie

 

Sara Lundberg, Ten ptak, co mieszka we mnie, leci, dokąd chce. Tłumaczenie Anna Czernow. Warszawa 2023. Wydawnictwo Wytwórnia.

 

            Niewielkich rozmiarów książka szwedzkiej twórczyni Sary Lundberg (autorki tekstu i ilustracji)  może być ważna dla wielu młodych czytelników, zwłaszcza dziewcząt. Dlaczego?

           Może przede wszystkim dlatego (choć istotnych powodów jest więcej), że jest opowieścią o spełnionym marzeniu. O tym,  jak to, co wydawać się mogło nierealną mrzonką, spełnia się. Mrzonka zamienia się w spełnione marzenie… Czytaj dalej „Ptak doleciał szczęśliwie”

Początek odwrotu – autostrada 317, miasteczko z jedna ulicą i święte jezioro…

     Dziesiąty dzień naszej tybetańskiej przygody jest jednocześnie pierwszym dniem  stopniowego wycofywania się z głębi historycznej części Tybetu. Dege, gdzie właściwie nie widzieliśmy Chińczyków, wraz ze świętą drukarnią Parkhang i kramami z oryginalnym, miejscowym rzemiosłem, było najbardziej wysuniętym na zachód miasteczkiem, do którego dotarliśmy. Przed nami dziesiątego dnia zaledwie 120 km autostradą G 317, która za parę dni ma nas doprowadzić z powrotem do Chengdu, stolicy Syczuanu, leżącej u podnóża Tybetu. Czytaj dalej „Początek odwrotu – autostrada 317, miasteczko z jedna ulicą i święte jezioro…”

Klasztor, szkoła, drukarnia świętych ksiąg tybetańskich – długi dzień pełen niezwykłości..

 

         

            Z pewnym żalem opuszczaliśmy przytulne miejsce Khyenle Guesthouse, gdzie gościła nas urocza Irene, mistrzyni kulinariów tybetańsko-indyjskich, osoba, mająca pieczę nad sporym gospodarstwem. Dbała nie tylko o przybyszów, ale – przede wszystkim – o domowników (a jednocześnie pracowników rodzinnej manufaktury), było ich niemało…

             Tutaj widać było, że, co prawda, Tybet się zmienia, ale jego mieszkańcy potrafią zadbać i o własny interes ekonomiczny, i o to, by zachować (tak dobrze, jak tylko pozwalają na to warunki, w jakich przychodzi im żyć…) łączność z tradycją, podtrzymując jej żywotność i dbając o to, by przyszłe pokolenia (widzieliśmy, jak ich przedstawiciele uganiają się po obejściu…) wciąż mogły czerpać z jej bogactwa, a goście z innych regionów świata – zachwycać się kunsztem tybetańskiego rzemiosła,  jego walorami estetycznymi bądź inspirować (jeśli ktoś na taki wysiłek jest gotowy) duchowością, płynącą z wielu jego wytworów. Czytaj dalej „Klasztor, szkoła, drukarnia świętych ksiąg tybetańskich – długi dzień pełen niezwykłości..”

Spotkanie z tradycyjnym rzemiosłem i wędrówka przez wciąż dziką dolinę

 

              Ładnie podane śniadanko u naszej Irenki smakowało nam bardziej niż zwykle. Miło było spożywać je w przyjemnej, domowej atmosferze a nie w nieco bezdusznych, często przypominających stołówki, restauracjach hotelowych. Wszystko – świeżutkie, pachnące i apetyczne. Można się było zagłębić w wygodnych fotelach, wtulić w miękkie poduchy… Można było popatrzeć na fotografie rodzinne i na książki, wśród których znalazły się także stare, ciut naruszone zębem czasu baedeckery (również w języku angielskim). Można się też było napić kawy z ekspresu, bo Irene, jako osoba bywała w świecie, wyposażyła świetlicę-jadalnię w to egzotyczne tutaj urządzenie. Na górnych półkach spoczywały tajemnicze pakiety, każdy – zawinięty w złotawą tkaninę. Było ich sporo. Nie wiedzieliśmy, co to takiego. Ich tajemnicę mieliśmy poznać następnego dnia… Czytaj dalej „Spotkanie z tradycyjnym rzemiosłem i wędrówka przez wciąż dziką dolinę”

Wszystko okazuje się proste…

Cezary Harasimowicz, Chłopiec z lasu. Ilustracje: Marta Kurczewska. Warszawa: Wydawnictwo Agora dla dzieci, 2024

 

Pisanie o emocjach i uczuciach związanych ze skrajnie trudnymi problemami jest wielką sztuką. Dobrym kluczem do zmierzenia się z tą kwestią wydaje się metafora, dzięki której czytelnik może  bezpiecznie wkroczyć na obszar dotąd mu niedostępny.

            Właśnie tak było, na przykład, w książkach Małgorzaty Strękowskiej-Zaremby (Złodzieje snów, Dom, który straszy, Lilana), czy Joanny Rudniańskiej (Kotka Brygidy, Mój tata z obcej planety). Zwykły, to jest niezmetaforyzowany sposób mówienia o świecie nie udźwignie przytłaczająco trudnej materii uczuć: rozpaczy i bezradności, niezrozumienia i strachu, zagubienia i samotności. Czytaj dalej „Wszystko okazuje się proste…”

      Dolina Dzongsar – droga przez cudne manowce

    

          Z niejakim żalem opuściliśmy malownicze Garze. Szkoda, że nie było nam dane zwiedzić klasztoru, jak powiedział Naszgie, jednego z ważniejszych obiektów sakralnych w Tybecie, ale cóż… Takie niespodzianki zdarzają się w podróży. Garze pozostało nam w pamięci jako pięknie położone miasteczko rzemiosła –  pełne kolorów, eleganckie, ale i, miejscami, niebogate (co zaobserwowaliśmy, krążąc w deszczu po okolicach bazaru)… Pozostało tu sporo ducha tybetańskiego – sklepy z tradycyjnymi ubraniami, małe, tanie knajpki (nie wszystkie tak eleganckie jak nasz White Yak…).  W czasie śniadania towarzyszyli nam jednak chińscy biznesmani, którzy zatrzymali się w tybetańskim hotelu (być może z powodu niższej ceny) i zapewne mieli tu sporo spraw do załatwienia. Tybetańczycy też byli. Pili podawaną na śniadanie herbatę po tybetańsku… Czytaj dalej „      Dolina Dzongsar – droga przez cudne manowce”

Przez krainę nomadów

               Rankiem, wypoczęta i rześka jak skowronek, z uczuciem wyspania (organizm w końcu przyjął do wiadomości zmianę czasu) i z sercem, które znów chwyciło właściwy rytm (mimo, że nocleg wypadał na wysokości 3820 m.n.p.m….), wysłuchałam relacji Ryśka. Podczas, gdy ja spoczywałam w ramionach niejakiego Morfeusza, Kolega Małżonek udał się jeszcze wieczorem na miasto

                 Tam trafił na kobiety i mężczyzn, tańczących w kręgu, w takt tybetańskiej muzyki (potem jeszcze dwukrotnie patrzyliśmy na takie uliczne tańce, ale tutaj, w tym niewielkim, nomadzkim miasteczku, miało to wymiar chyba najbardziej autentyczny). Był też świadkiem  niezwykłej scenki: oto na kolorowej uliczce pojawiły się dwie (ponoć bardzo urodziwe…) dzieweczki… Miały przy sobie jakieś torby, czy raczej – sakwy. Przybyły najprawdopodobniej po sprawunki. Na koniach… Czytaj dalej „Przez krainę nomadów”