Początek odwrotu – autostrada 317, miasteczko z jedna ulicą i święte jezioro…

     Dziesiąty dzień naszej tybetańskiej przygody jest jednocześnie pierwszym dniem  stopniowego wycofywania się z głębi historycznej części Tybetu. Dege, gdzie właściwie nie widzieliśmy Chińczyków, wraz ze świętą drukarnią Parkhang i kramami z oryginalnym, miejscowym rzemiosłem, było najbardziej wysuniętym na zachód miasteczkiem, do którego dotarliśmy. Przed nami dziesiątego dnia zaledwie 120 km autostradą G 317, która za parę dni ma nas doprowadzić z powrotem do Chengdu, stolicy Syczuanu, leżącej u podnóża Tybetu. Czytaj dalej „Początek odwrotu – autostrada 317, miasteczko z jedna ulicą i święte jezioro…”

Klasztor, szkoła, drukarnia świętych ksiąg tybetańskich – długi dzień pełen niezwykłości..

 

         

            Z pewnym żalem opuszczaliśmy przytulne miejsce Khyenle Guesthouse, gdzie gościła nas urocza Irene, mistrzyni kulinariów tybetańsko-indyjskich, osoba, mająca pieczę nad sporym gospodarstwem. Dbała nie tylko o przybyszów, ale – przede wszystkim – o domowników (a jednocześnie pracowników rodzinnej manufaktury), było ich niemało…

             Tutaj widać było, że, co prawda, Tybet się zmienia, ale jego mieszkańcy potrafią zadbać i o własny interes ekonomiczny, i o to, by zachować (tak dobrze, jak tylko pozwalają na to warunki, w jakich przychodzi im żyć…) łączność z tradycją, podtrzymując jej żywotność i dbając o to, by przyszłe pokolenia (widzieliśmy, jak ich przedstawiciele uganiają się po obejściu…) wciąż mogły czerpać z jej bogactwa, a goście z innych regionów świata – zachwycać się kunsztem tybetańskiego rzemiosła,  jego walorami estetycznymi bądź inspirować (jeśli ktoś na taki wysiłek jest gotowy) duchowością, płynącą z wielu jego wytworów. Czytaj dalej „Klasztor, szkoła, drukarnia świętych ksiąg tybetańskich – długi dzień pełen niezwykłości..”

Spotkanie z tradycyjnym rzemiosłem i wędrówka przez wciąż dziką dolinę

 

              Ładnie podane śniadanko u naszej Irenki smakowało nam bardziej niż zwykle. Miło było spożywać je w przyjemnej, domowej atmosferze a nie w nieco bezdusznych, często przypominających stołówki, restauracjach hotelowych. Wszystko – świeżutkie, pachnące i apetyczne. Można się było zagłębić w wygodnych fotelach, wtulić w miękkie poduchy… Można było popatrzeć na fotografie rodzinne i na książki, wśród których znalazły się także stare, ciut naruszone zębem czasu baedeckery (również w języku angielskim). Można się też było napić kawy z ekspresu, bo Irene, jako osoba bywała w świecie, wyposażyła świetlicę-jadalnię w to egzotyczne tutaj urządzenie. Na górnych półkach spoczywały tajemnicze pakiety, każdy – zawinięty w złotawą tkaninę. Było ich sporo. Nie wiedzieliśmy, co to takiego. Ich tajemnicę mieliśmy poznać następnego dnia… Czytaj dalej „Spotkanie z tradycyjnym rzemiosłem i wędrówka przez wciąż dziką dolinę”

      Dolina Dzongsar – droga przez cudne manowce

    

          Z niejakim żalem opuściliśmy malownicze Garze. Szkoda, że nie było nam dane zwiedzić klasztoru, jak powiedział Naszgie, jednego z ważniejszych obiektów sakralnych w Tybecie, ale cóż… Takie niespodzianki zdarzają się w podróży. Garze pozostało nam w pamięci jako pięknie położone miasteczko rzemiosła –  pełne kolorów, eleganckie, ale i, miejscami, niebogate (co zaobserwowaliśmy, krążąc w deszczu po okolicach bazaru)… Pozostało tu sporo ducha tybetańskiego – sklepy z tradycyjnymi ubraniami, małe, tanie knajpki (nie wszystkie tak eleganckie jak nasz White Yak…).  W czasie śniadania towarzyszyli nam jednak chińscy biznesmani, którzy zatrzymali się w tybetańskim hotelu (być może z powodu niższej ceny) i zapewne mieli tu sporo spraw do załatwienia. Tybetańczycy też byli. Pili podawaną na śniadanie herbatę po tybetańsku… Czytaj dalej „      Dolina Dzongsar – droga przez cudne manowce”

Garze – tybetańskie miasto w sercu prowincji Kham

 

              Rankiem, po typowym chińsko-tybetańskim śniadaniu – chenese porich (spożyłam – kolejny raz – dla zdrowia jelit…), ryż (wypełniacz), herbata tybetańska (Zbycho nawet nie spojrzał…), obowiązkowe jajo na twardo, różne smażone warzywa i tsampa (o której wtedy jeszcze nie wiedzieliśmy, czym jest…), udaliśmy się w dalszą drogę. Naszym celem było miasto Garze. Czytaj dalej „Garze – tybetańskie miasto w sercu prowincji Kham”

W drodze na płaskowyż…

 

         Przeżycia w chińskim banku nie zdołały popsuć nam humorów. Jedynie Naszgie miał trochę (ale tylko trochę…) stropioną minę, bo, z powodu opóźnienia, nie zdążył umyć auta po poprzedniej ekipie swoich podopiecznych. Ale kto by się tam przejmował takimi drobiazgami! W śpiewających nastrojach zaczęliśmy się wspinać coraz wyżej i wyżej. Toyota Highlander (która stawała się po trosze naszym domem) żwawo mknęła po serpentynach, z wdziękiem i ledwie słyszalnym poszumem silnika pokonując kolejne metry nad poziomem morza. Czytaj dalej „W drodze na płaskowyż…”