Klasztor, szkoła, drukarnia świętych ksiąg tybetańskich – długi dzień pełen niezwykłości..

 

         

            Z pewnym żalem opuszczaliśmy przytulne miejsce Khyenle Guesthouse, gdzie gościła nas urocza Irene, mistrzyni kulinariów tybetańsko-indyjskich, osoba, mająca pieczę nad sporym gospodarstwem. Dbała nie tylko o przybyszów, ale – przede wszystkim – o domowników (a jednocześnie pracowników rodzinnej manufaktury), było ich niemało…

             Tutaj widać było, że, co prawda, Tybet się zmienia, ale jego mieszkańcy potrafią zadbać i o własny interes ekonomiczny, i o to, by zachować (tak dobrze, jak tylko pozwalają na to warunki, w jakich przychodzi im żyć…) łączność z tradycją, podtrzymując jej żywotność i dbając o to, by przyszłe pokolenia (widzieliśmy, jak ich przedstawiciele uganiają się po obejściu…) wciąż mogły czerpać z jej bogactwa, a goście z innych regionów świata – zachwycać się kunsztem tybetańskiego rzemiosła,  jego walorami estetycznymi bądź inspirować (jeśli ktoś na taki wysiłek jest gotowy) duchowością, płynącą z wielu jego wytworów. Czytaj dalej „Klasztor, szkoła, drukarnia świętych ksiąg tybetańskich – długi dzień pełen niezwykłości..”

      Dolina Dzongsar – droga przez cudne manowce

    

          Z niejakim żalem opuściliśmy malownicze Garze. Szkoda, że nie było nam dane zwiedzić klasztoru, jak powiedział Naszgie, jednego z ważniejszych obiektów sakralnych w Tybecie, ale cóż… Takie niespodzianki zdarzają się w podróży. Garze pozostało nam w pamięci jako pięknie położone miasteczko rzemiosła –  pełne kolorów, eleganckie, ale i, miejscami, niebogate (co zaobserwowaliśmy, krążąc w deszczu po okolicach bazaru)… Pozostało tu sporo ducha tybetańskiego – sklepy z tradycyjnymi ubraniami, małe, tanie knajpki (nie wszystkie tak eleganckie jak nasz White Yak…).  W czasie śniadania towarzyszyli nam jednak chińscy biznesmani, którzy zatrzymali się w tybetańskim hotelu (być może z powodu niższej ceny) i zapewne mieli tu sporo spraw do załatwienia. Tybetańczycy też byli. Pili podawaną na śniadanie herbatę po tybetańsku… Czytaj dalej „      Dolina Dzongsar – droga przez cudne manowce”

Przez krainę nomadów

               Rankiem, wypoczęta i rześka jak skowronek, z uczuciem wyspania (organizm w końcu przyjął do wiadomości zmianę czasu) i z sercem, które znów chwyciło właściwy rytm (mimo, że nocleg wypadał na wysokości 3820 m.n.p.m….), wysłuchałam relacji Ryśka. Podczas, gdy ja spoczywałam w ramionach niejakiego Morfeusza, Kolega Małżonek udał się jeszcze wieczorem na miasto

                 Tam trafił na kobiety i mężczyzn, tańczących w kręgu, w takt tybetańskiej muzyki (potem jeszcze dwukrotnie patrzyliśmy na takie uliczne tańce, ale tutaj, w tym niewielkim, nomadzkim miasteczku, miało to wymiar chyba najbardziej autentyczny). Był też świadkiem  niezwykłej scenki: oto na kolorowej uliczce pojawiły się dwie (ponoć bardzo urodziwe…) dzieweczki… Miały przy sobie jakieś torby, czy raczej – sakwy. Przybyły najprawdopodobniej po sprawunki. Na koniach… Czytaj dalej „Przez krainę nomadów”