Toskania na bis… Terme di Saturnia (Cascate de Mulino), Pitigliano

 

 

     Ciociu, jedźcie koniecznie do Saturni i Pitigliano! Tam jest fantastycznie! – taki sms przyszedł do mnie od bratanicy Kolegi Małżonka, która wiele razy odwiedzała Toskanię i ma tam swoje ulubione miejsca.

          Wiedzieliśmy, że Terme di Saturnia uważane są za jedną z większych atrakcji turystycznych Toskanii i, wiedzeni ciekawością oraz zachętami bywalców (potwierdzonymi sms-em!),  postanowiliśmy, nie bez pewnego wahania, osobiście sprawdzić, jak tam jest.

          Dzień trafił się upalny. Zajechaliśmy na parking w pobliżu miasteczka Saturnia. Zaparkowaliśmy. Było ciut późno, bo rano, jak zwykle, zabałaganiliśmy, dłuuuugo jedząc śniadanie pod winogronowym baldachimem, zbierając koło naszego domku figi i kaki, a potem, bez nadmiernego pośpiechu, rozkoszując się  cappuccino w kafejce koło osła.

              Teraz słońce stało wysoko i świeciło nam prosto w mózgi, które nie pracowały najwidoczniej zbyt szparko… Zamiast bowiem przyjrzeć się okolicy albo zasięgnąć języka u obsługi parkingu, ruszyliśmy, jak te ciołki, za jakąś parą w kostiumach (i z ręcznikami), zakładając, że na pewno, jak my, chcą skorzystać z dobrodziejstw źródeł termalnych, bo cóż innego mieliby tu robić…

       Założenie okazało się chybione. Para w kostiumach (i z ręcznikami) szła szybkim krokiem (a my za nimi…) i coraz bardziej oddalała się od parkingu. Usiłowałam, ze słabym, jak zwykle, skutkiem, zasiać ziarno niepewności w duszy Kolegi Małżonka, dumnie kroczącego do przodu z pewną siebie miną… W końcu zaleźliśmy za parą w kostiumach (i z ręcznikami) na camping – dość luksusowy. No i wtedy oboje zrozumieliśmy, że źródła termalne mieszczą się z całą pewnością zupełnie gdzie indziej… Zaletą sytuacji było to, że, niezupełnie legalnie, skorzystałam z przyzwoitej toalety… Jak niepyszni wróciliśmy (ciągnąc niemrawo po rozgrzanym asfalcie;  upał dawał się we znaki: temperatura przekraczała 30 stopni…) na parking, zasięgnęliśmy języka i po dwóch – trzech minutach znaleźliśmy się przy słynnych Cascate de Mulino (czyli – młyńskich wodospadach).

           Przed naszymi oczami otworzył się nadzwyczaj malowniczy widok: woda spływała po białych, trawertynowych skałach, tworząc malownicze baseny, baseniki i baseniątka, w których siedzieli ludziska w różnym wieku i o różnych kolorach skóry.

               Ponoć zalety tutejszych źródeł geotermalnych doceniali już Etruskowie. Potem bywali tu Rzymianie. Natomiast w wiekach średnich źródła otoczone zostały złą sławą, obawiano się ich nawet, uważając to miejsce (zapewne za sprawą zapachu siarki i oparów wznoszących się ponad ziemię) za przybytek diabła…

              Dzisiejsi użytkownicy nie boją się Cascate de Mulino. A szkoda. Gdyby się choć trochę bali, tłok byłby mniejszy… Zostaliby najodważniejsi. A tych nie ma zwykle zbyt wielu…

              Miejsce jest piękne i na pewno warte zobaczenia, ale tłok sprawił, że trudno  było znaleźć spokój tak potrzebny, gdy chce się rozluźnić nieco mięśnie, odprężyć ciało i duszę. Ponadto było gorąco, a woda ma tam temperaturę powyżej 37 stopni Celsjusza… Jest to deszczówka, która spływa szczelinami wygasłego wulkanu Monte Amiata na 30 km pod ziemię, tam się nagrzewa i nasyca licznymi, cennymi związkami mineralnymi, by wytrysnąć – jako źródło (w miejscu, gdzie teraz znajduje się dość drogie SPA…), a potem spłynąć w stronę starego młyna i stworzyć tam (całkowicie bezpłatne i dostępne dla wszystkich) naturalne kaskady i baseny. Możliwe też, że ten leczniczy (i piękny!) cud natury powstał za sprawą Jowisza, który podczas kłótni z Saturnem cisnął piorunem w skałę, z której trysnęło, pochodzące ze środka Ziemi, gorące źródło…  Kolega Małżonek (trochę nadrabiając miną) wszedł pod jedną z kaskad, wykorzystując ją jako naturalny bicz wodny, ja schroniłam się w cieniu (w kapeluszu na głowie).

             Spędziliśmy tam pewnie nieco mniej czasu niż ustawa przewiduje i, odczuwając niejaką ulgę, ruszyliśmy w dalszą drogę, do polecanego nam przez bratanicę Pitigliano, miejsca z długą historią (osada założona zostało przez Etrusków).

            Okazało się ono rzeczywiście i urocze, i ciekawe. Wydało nam się kwintesencją Toskanii: położone na wysokim wzniesieniu (ponad 300 metrów), ściślej – na wulkanicznej skale, tak zwanym tuffie. Miasto jest organicznie zrośnięte ze skałą, wydaje się całkowicie z nią zespolone i w jakimś sensie tak właśnie jest, bo budowniczowie wykorzystali właściwości tuffu, który dość łatwo można drążyć. Jest to bowiem materiał porowaty. Drążyli więc w  tuffie tunele i piwnice, rozmaite magazyny, studnie i … grobowce. Tuff, zmieszany z piaskowcem, posłużył też jako materiał do budowy domów. Dlatego mają one barwę wulkanicznego popiołu, bywają też żółtawe (to zasługa piaskowca). Wyrastające z wulkanicznej skały Pitigliano to idealny przykład połączenia natury i cywilizacji. Niezwykły!

          Miasteczko robi duże wrażenie nie tylko z racji swojego położenia, ale i dlatego, że czuje się tam (podobnie jak w Sienie) przeszłość, która wciąż trwa. Można błądzić po wąskich uliczkach (auto zostawiliśmy na parkingu, znajdującym się na zewnątrz; jazda uliczkami miasta nie byłaby w ogóle możliwa!) i ciągle mieć nieodparte wrażenie ciągłości czasu, który płynie w sposób nieprzerwany.

           Czas się tu jednak nie zatrzymał. Miasteczko żyje: prężnie działa w nim handel, nastawiony głównie na turystów  (ja też w jednym z licznych sklepików z gustownymi pamiątkami nabyłam śliczną bransoletkę), bo stałych mieszkańców jest niewiele ponad 4 tysiące. Handel jest tradycją tego miejsca, bo w XV wieku osiedliło się w nim wielu Żydów, trudniących się handlem (mieszkali tu bezpiecznie przez pięć wieków, wypędzeni dopiero przez Mussoliniego).

     Chodziliśmy po Pitigliano i wciąż mieliśmy dojmujące wrażenie (tak egzotyczne zwłaszcza dla przybyszów ze zniszczonej Polski…) obcowania z przeszłością: zachowała się cała dawna,  średniowieczna substancja miasta! Jest wiele budowli trwających, mimo upływu wieków, w stanie właściwie niezmienionym. Wielkie wrażenie robi, na przykład, olbrzymi akwedukt (zbudowany w połowie XVI wieku) i równie potężna cytadela. Jest też imponujący rozmachem pałac Orsinich (jego budowę rozpoczęto w XIII wieku), gdzie mieści się teraz Muzeum Archeologiczne, z licznymi wykopaliskami z czasów etruskiej przeszłości osady. Nie zwiedziliśmy go (ku pewnemu rozczarowaniu Kolegi Małżonka, który uwielbia kontemplować stare kamienie…); wybraliśmy tym razem, wraz z innymi niezbyt, na szczęście, licznymi turystami (to w końcu wrzesień…) spacer główną ulicą Via Romana…

       Doszliśmy do Piazza Gregorio, by przy trzynastowiecznej katedrze (pod wezwaniem Piotra i Pawła) westchnąć nad, widoczną i u nas, barokizacją budowli średniowiecznych… Zajrzeliśmy na chwilę do powstałego na przełomie XV i XVI wieku kościoła Santa Maria a potem – cóż – swoim zwyczajem zgubiliśmy się w uliczkach tego w 120% toskańskiego miasteczka…

           Zaczęło się robić późno. Trzeba się było powoli wycofywać…

          Ruszyliśmy w stronę domu górskimi drogami, które ofiarowywały nam mnóstwo pięknych widoków. Przy jednym z punktów widokowych zatrzymaliśmy się na chwilę, która okazała się nieco dłuższa niż się spodziewaliśmy. Na szczęście nie planujemy zbyt ściśle naszych eskapad, często dając się uwieść napotkanym po drodze niespodziankom. Tym razem taką niespodzianką okazał się malowniczy wąwóz, prowadzący do groty, gdzie miała się znajdować figurka Matki Boskiej (rzecz jasna – święta!). Ruszyliśmy w dół, idąc po pokrytych zielenią i lekko śliskich skałach (też wulkanicznych). Na zboczach rosły prześliczne fiołki alpejskie, które zrobiły na mnie spore wrażenie. Nigdy nie widziałam fiołków alpejskich w naturze. Kojarzyły mi się zawsze z kwiatkami doniczkowymi, do nabycia wyłącznie w kwiaciarniach… A tu zdobiły zbocza wąwozu, pachniały i cieszyły oko! Do świętej figurki jednak nie doszliśmy, okazało się bowiem, że trasa była dłuższa niż nasze możliwości czasowe… Musieliśmy się wycofać do auta.

             Na pocieszenie nabyliśmy jednak butelkę wina z miejscowej winnicy, ponieważ zaraz przy punkcie widokowym mieściła się piwniczka (a właściwie wypłukana w skale pieczara), do której zawołał nas sprzedawca win. Trunek nie okazał się nadzwyczajny (o czym przekonaliśmy się już po powrocie do Polski), ale butelka była przyozdobiona ładną nalepką a my zyskaliśmy przekonanie, że wspieramy miejscowego producenta (podobnie zachowujemy się i u nas: raz do roku kupujemy butelkę wina z winnicy w Mielniku, które, co trzeba uczciwie przyznać, ustępuje jakością trunkowi zakupionemu od toskańskiego winiarza…).

               Zrobiło się późno i ciemno… A my wciąż mieliśmy kawał drogi do domu przed sobą. Jechaliśmy bardzo krętymi i bardzo stromymi drogami; nierzadko podjazdy trzeba było pokonywać na jedynce. Inaczej się nie dało! W końcu minęliśmy Sassofortino, sąsiednie miasteczko. Kilka ostatnich ostrych podjazdów i jesteśmy w naszym Roccatederghi. Jeszcze tylko zjazd z pieca na łeb (za każdym razem nie lada wyczyn; a gdy ciemno, prawie noc, to… brrrr…) i jesteśmy w domu! Nareszcie. To był długi dzień.

 

 

 

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.