O pewnej kuchni, paru książkach i brzuchatym zeszycie

 

 

      W pewnym mieszkaniu (w bloku z wielkiej płyty), które próbuje być domem, jest sobie całkiem spora kuchnia. Po jednej stronie kuchni jest kuchnia, a po drugiej stronie kuchni jest jadalnia. Pomiędzy jadalnią a kuchnią jest półka – od podłogi do sufitu. Na tej półce – cóż by innego ? – bałagan.

                 Trochę kurzu, który zbyt rzadko bywa ścierany, parę filiżanek do kawy, parę – do herbaty, kilka młynków i moździerzy, jakiś słoik z suszonymi grzybami, rzadziej używany wazonik, stara makutra (z Wrocławia), dość stara maselnica (z Cepelii), w której – teoretycznie – można by produkować masło…

        Są też książki. Niby kucharskie, ale – tak naprawdę – używane nie do tego, by według mądrości w nich zawartych gotować opisane potrawy. Co to, to nie… W tym wypadku chodzi raczej o to, by w ogóle nabrać ochoty do zajmowania się sporządzaniem jakichkolwiek dań. Jeszcze bardziej chodzi o to, by, lekceważąc czas i przestrzeń, spotkać się na chwilę  z osobami, które te dania wymyśliły, udoskonaliły, wprowadziły na stół.

        Może dlatego ulubioną książką niby kucharską pani domu jest książka Anieli Rubinstein Kuchnia Neli (Warszawa 2002)Wyd. II. Muza SA). Autorka (żona Artura Rubinsteina, porzucona na starość przez genialnego męża) podaje mnóstwo przepisów – i tych całkiem prostych, i tych wymagających więcej starania (a wszystkie zostały po wielokroć sprawdzone), ale nie one są tu najważniejsze. Nad niby kucharską książką Anieli Rubinstein, która pomiędzy kolejnymi przepisami, zupełnie mimochodem, snuje drobne (często fascynujące) opowiastki o zdarzeniach i osobach, przewijających się przez niezwykle bogate życie w podróży,  unosi się miłość do męża (geniusza), dzieci, przyjaciół i ludzi w ogóle. Jest tu też wspaniała, trudna do podrobienia elegancja, a także szyk i prostota. Po prostu dobry smak

      Drugą ulubioną książką niby kucharską jest poradnik dla początkujących pań domu (Jadwiga Kłossowska,  Smacznie i zdrowo od rana do wieczora. Warszawa 1984. Wydawnictwo Spółdzielcze), do którego można jednym okiem zerknąć, by przypomnieć sobie, jak się robi ciasto na pierogi, czy kruche ciasto na mazurki. Drugiego oka w zasadzie używać nie trzeba, bo wszystko jest krótkie, zwięzłe, konkretne i z życia wzięte…

     Książkę tę ofiarował pani domu teść (nazywany przez dorosłe dzieci oraz synowe i zięcia Tatusiem), uroczy człowiek, który zwykł był wkraczać do domu z czekoladką dla gospodyni (nawet wtedy, gdy czekolada, podobnie jak inne produkty, była na kartki) i z jakby lekko zawstydzonym (czy też przepraszającym) uśmiechem. Potrafił pochwalić ze znawstwem smak kompotu, temperaturę mizerii (mizeria powinna być zimna; ta ma doskonałą temperaturę!), klarowność i aromat rosołu. Tatuś – z elegancją, która nie opuszczała go nigdy i w żadnej sytuacji (nawet gdy się go przyłapało w roboczym dresie) – sadowił się u stołu i rozpoczynał z namaszczeniem posiłek. Zostawiał zawsze maleńki kąsek, by pokazać, że bardzo się nasycił i tego kąska już naprawdę nie da rady, ale zjadł tyle, bo było bardzo smaczne i dlatego zostawiony kąsek jest  taki maleńki…

    Na półce – oprócz bałaganu, różnych przedmiotów i książek –  jest także pewien mocno obszarpany zeszyt. Bardzo pękaty. Nabrzmiały od kartek i karteluszek. Z powodu tej nabrzmiałości trzeba go było obwiązać…

   Najpierw do obwiązania służyła gumka do słoika veka. Taka gumka, uszczelniając naczynie, chroniła kiszone ogórki przed  kontaktem z powietrzem i zbyt łatwym dostępem do wnętrza. Łakomczuch – miłośnik ogórków – musiał pierwej zwalczyć metalową sprężynę dociskającą wieczko słoika, potem energicznym i zręcznym ruchem wyszarpnąć, co wcale nie było takie łatwe, uszczelniającą słoik gumkę. Dopiero potem mógł z lubością oddać się wysiorbywaniu pysznego ogórczanego kwasu lub wyjadaniu ogórków (najlepsze są małe, ale nie za małe, twarde i chrupiące; mniam!).

    Tymczasem gumka, zdjęta swojego czasu z takiego wekowego słoika, sparciała. Jak to gumka. Trzeba ją było zastąpić zielonym sznureczkiem… Tys piknie! (jak mawiają górale).

      Obszarpany zeszyt został obłożony w gazetę, ale nie w byle jaką stronę z jakiejkolwiek gazety, tylko w stronę z gazety Film, z fotografią Antonia Banderasa, o ciepłych, lekko przymglonych oczach – z miodowymi, pełnymi słodyczy iskierkami – które obiecują, obiecują… Co? Wiadomo – same przysmaki.

    W zeszycie nagromadzono różne zapisy i zapiski związane z jedzeniem. Powtykano weń rozmaitych rozmiarów kartki (gołe, a więc – wystrzępione oraz przyodziane w koszulki, te są w lepszym stanie), w nadziei (jakże płonnej), że kiedyś, kiedyś będzie czas na to, by je wreszcie uważnie przestudiować i zapamiętać, na przykład, tabele kalorii, a także – co należy jeść, gdy są problemy z nerkami albo inną wątrobą, a także jak właściwie robi się (kurczę!!!) to ciasto drożdżowe…

        Oprócz różnych kartek z mądrościami o charakterze czysto teoretycznym w zeszycie znalazło się sporo przepisów z różnymi adnotacjami. Np.: podaje pani Zosia – intendentka, od Danusi Drz., przepis pani babci Dzikowej, przepis na faworki od Eli (zapisał Tomek), szarlotka pani Waśkowskiej, od Zosi T. z Jadamwoli, kulki kakaowe – Basi K., kapusta wigilijna- przepis od Joasi Pocz..-Od., czarna babka – podaje Elka, przepis domowy.

    Z czasem – kartki z tymi, opatrzonymi różnymi adnotacjami, przepisami  zżółkły, a – co gorsza – wystrzępiły się porządnie na brzegach  do tego stopnia, że część zapisanego tekstu stała się zaledwie domyślna… Widać, że bywały po wielokroć wyjmowane, przekładane, gubione i odnajdowane, że pryskał na nie tłuszcz lub dotykały osypane mąką palce. Jednym słowem brzuchaty zeszyt, jeśli chodzi o wygląd, to po prostu katastrofa –

 

Brzuchaty zeszyt

 przedmiot

          wysoce nieestetyczny:

 uciućkany,

         ubabrany,

ponaddzierany

         obskubany.

         Otłuszczony,

podniszczony,

po stokroć wytarmoszony.

Odrobinę  ośliniony…

Mało higieniczny,

ale,

jaki śliczny…

3 odpowiedzi na “ O pewnej kuchni, paru książkach i brzuchatym zeszycie”

  1. Piękna opowieść! Wzruszyłam się, bo każdy (no, prawie każdy) ma w domu taki zeszyt – stary, upaćkany (widać, że z niego korzystano), który przywołuje wspomnienia już samymi nazwami – „Najlepsza szarlotka mojej Mamy”, „Sernik cioci Joasi” itp. Mojej Mamy od dawna już nie ma, a mnie nigdy nie udało mi się upiec tak pysznej szarlotki (mimo przepisu w brzuchatym zeszycie.) Jednak wracajmy do wspomnień i smaków z przeszłości, zwłaszcza w czasie Świąt.
    Serdeczne Życzenia dla wszystkich, a szczególnie dla Autorki i Jej Rodziny!

    1. Dziękuję za życzenia! W moim „brzuchatym zeszycie” brakuje przepisów od mamy… Założyłam ten zeszyt, gdy jej już z nami nie było. Niektóre „przepisy domowe” odtworzyłam z pamięci. Ale nie wiem, jak się robi piernik, który mamusia szykowała dwa tygodnie przed świętami… Potem surowe ciasto trzymała w makutrze a piekło się je tuż przed samymi świętami. Taki piernik przetrzymywał potem kilka tygodni – był miękki i pyszny. Nigdy potem nie natknęłam się na identyczny smak… No ale tego przepisu nie mam…

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.