Sytuacja przymusowego zamknięcia wywołuje rozmaite, dziwniejsze niż zazwyczaj, sny… Bywają zarówno straszne, jak i kojące. Mnie czasem śnią się miejsca, które (nie zawsze wiadomo, dlaczego) stały mi się jakoś bliskie. Jednym z takich miejsc jest Wilno, które ma to do siebie, że wielu ludziom śni się po nocach.
Najczęściej słyszy się o tym, że sny o Wilnie pojawiają się na tle sentymentów rodzinnych, czy też historycznych. Mnie również (zwłaszcza ostatnio) śni się Wilno, ale na pewno nie za sprawą sentymentów rodzinnych. Ani moja rodzina, ani też rodzina mojego męża (mimo wschodniopolskiego nazwiska) nie miała nic wspólnego z Wilnem.
Nigdy, może dlatego, że urodziłam się i wychowałam we Wrocławiu, nie byłam też nastawiona rewizjonistycznie.
Związki Wilna z Polską i jej historią są faktem. Ale faktem jest również, że Wilno jest obecnie stolicą wreszcie wolnej Litwy. To wielokulturowe od wieków miasto (zwane także, jakże słusznie, Jerozolimą Północy ) zauroczyło mnie od pierwszego wejrzenia.
Po raz pierwszy byłam tam w latach siedemdziesiątych, po drugim roku studiów, na wycieczce z Almaturem.
Mieszkaliśmy przy ul. Wielkiej (Didžioji), w hotelu Astoria, który czekał wówczas na generalny remont. Nie było to – delikatnie mówiąc – locum o zbyt wysokim standardzie, choć, rzecz jasna, odczuwało się wciąż ślady dawnej świetności.
W pobliżu mieściło się słynne muzeum ateizmu, urządzone we wnętrzu kościoła św. Kazimierza, wspaniałej barokowej budowli jezuickiej, wzniesionej na wzór rzymskiego Il Gesứ. W jednym z najświetniejszych kościołów miasta, z gryzącą ironią właściwą czasom sowieckim, urządzono przybytek, który miał pokazywać, że religia to opium dla ludu (dopiero w 1989 roku kościół św. Kazimierza zwrócono katolikom).
Naszym pilotem i przewodnikiem był Roman, który studiował polonistykę…we Lwowie (w Wilnie Katedrę Polonistyki założono dopiero w latach dziewięćdziesiątych).
Biegał z nami po przewidzianych w planie zwiedzania zabytkach w najmodniejszych spodniach dzwonach i dżinsowej kurteczce, wszystko z polskiego Pewexu. Wśród miejscowych Roman wzbudzał zainteresowanie nie tylko z powodu modnego stroju (wileńska ulica wyglądała wtedy szaro i przygnębiająco), zaczepiano go, prosząc, by zachęcał nas, czyli swoich podopiecznych, przyodzianych w kolorowe ubranka i przystrojonych w modne wówczas, hippisowskie wisiorki studentów z Polski, do odwiedzania prywatnych domów.
Pamiętam, że Roman robił wiele, byśmy nie kontaktowali się z ulicą. A ulica była wtedy, czyli w latach siedemdziesiątych, w poważnym stopniu polskojęzyczna. Język polski, co prawda nie dominował, ale słyszało się go zupełnie wyraźnie.
Kiedy tylko – co się zdarzało dość rzadko – uwalnialiśmy się spod opieki naszego dżinsowego anioła stróża, otaczał nas wianuszek pań i panów, dopytujących się, jak tam w Polsce, czy znamy może… Czy słyszeliśmy o… A może zaszlibyście na herbatę i trochę powspominawszy…
Paru z nas odnalazło znajomych swoich rodziców, a jeden kolega, działacz studencki, sporo starszy od reszty grupy, zrezygnował z wycieczki do Trok i wybrał się na całe popołudnie do swojej wileńskiej rodziny.
Wizyty w domach prywatnych nie były dobrze widziane, ale elegancki Roman przymykał na nie oko (złośliwie podejrzewaliśmy, że dostawał jakieś odzieżowe prezenty z Polski).
Wilno urzekło mnie wtedy, ale i zasmuciło. Urzekło wspaniałą architekturą. Największe chyba wrażenie wywarły wówczas na mnie przecudna, ceglana św. Anna i wspaniała dzwonnica przy kościele Bernardynów. Znacznie później takie same campanilli widziałam we Włoszech, więc to pierwsze Wilno stało się jakby architektonicznym przeczuciem Włoch…
Olbrzymie wrażenie pozostawił, wznoszący się na Antokolu, biały Piotr i Paweł z kryształowym żyrandolem w kształcie łodzi i milionem stiukowych ozdób, spośród których w pamięci utkwiły cudowne sylwetki Marii Magdaleny i świętej Barbary; urzekła panorama miasta z licznymi wieżami, sylwetkami kościołów i Górą Zamkową w tle.
Wilno zasmuciło mnie natomiast szarością ulicy i wyrazem jakiegoś zmęczenia, które wciąż dostrzegałam w oczach przechodniów (zwłaszcza Polaków, z którymi udało nam się chwilę porozmawiać) i wszechobecną sowietyzacją, o której w najweselszym baraku wśród państw obozu sowieckiego, czyli w Polsce nie mieliśmy zielonego pojęcia.
Pamiętam uczucie przygnębienia, które pozostało po wizycie w tak zwanej szkole polskiej, gdzie dzieci przyodziane w typowo rosyjskie fartuszki z falbaniastymi szelkami skrzyżowanymi na plecach z trudem dukały wierszyki Jachowicza i – mimo starań uśmiechniętej pani – wyglądały na smutne i zastraszone. Dzieci na ogół nie potrafią oszukiwać…
Na szczęście w snach przychodzi do mnie raczej panorama miasta od strony Kościoła Misjonarzy i Święta Anna, przed którą jeszcze wówczas nie było Mickiewicza
Musiało upłynąć wiele, wiele lat, bym mogła znów znaleźć się w mieście ze snu. Jednak tak się szczęśliwie złożyło, że ponowne wizyty w Wilnie rozpoczęte w końcu lat dziewięćdziesiątych stały się częste i intensywne.
Miały związek z pracą i kontaktami w środowisku nauczycieli i filozofów. Zostały nawiązane za sprawą kiełkujących wówczas i w Polsce, i na Litwie organizacji pozarządowych.
Ich członkowie byli ludźmi pełnymi energii i zapału, idealistycznie nastawionymi do rzeczywistości gwałtownie zmieniającej się w obu krajach. Rozpoczęła się współpraca i przez kilka lat rozkwitała: była żarliwa, ścisła i owocna. Nawiązały się znajomości i przyjaźnie. Nie tylko z tamtejszymi Polakami, ale i z Litwinami, którym bardzo zależało na modernizacji swojej przebudowującej się i wreszcie oderwanej od Moskwy ojczyzny.
Litwini, z którymi się wówczas zetknęłam byli bardzo otwarci na świat. Uczyli się jak szaleni. Zapraszali nas do siebie (głównie do Wilna, choć również do Pałangi, Elektrenai i na litewską prowincję) i robili wszystko, byśmy – jako fachowcy z Polski, a więc z Europy – byli zadowoleni.
Prowadziliśmy szkolenia dla nauczycieli w ciekawych, malowniczych a czasem – prestiżowych miejscach. W dawnym Pałacu Oskierków, gdzie w listopadzie 1998 roku prezentowano wystawę litewskich artystów współczesnych (mieściła się tam wówczas, a może mieści się i dziś, Galeria Sztuki), prowadziłam, we współpracy z trzema koleżankami, blok zajęć, w których – obok dialogu filozoficznego – ważną rolę odgrywała sztuka. Właśnie tam jedna z uczestniczek, litewska nauczycielka powiedziała do nas po zakończeniu cyklu zajęć, że dziękuje, ponieważ te spotkania zmieniły jej życie. Takie słowa się zapamiętuje.
Myślę, że intensywne, bogate w przeżycia spotkania z ludźmi oraz uczestnictwo w intelektualnej przygodzie, rozgrywającej się w poważnym stopniu właśnie w Wilnie miało wpływ odczuwanie tego miasta i moją za nim tęsknotę. Przypuszczam, że właśnie dlatego Wilno śni mi się po nocach…
Zamykam oczy i znów idę bulwarami nad Wilią… Szukam kamieni, które mogą się przydać na wieczornych zajęciach…
Widzę wieże Świętego Rafała, stojące na straży Żeliesis tiltias i wspinam się do smukłych, jakby zrobionych z porcelany wież Kościoła Misjonarzy. Gubię się w zaułkach, krążę wokół wieży św. Jana, odnotowując, że pięknie kuta brama prowadząca na Uniwersytecki Dziedziniec Piotra Skargi (dziś zwany Dziedzińcem Wielkim) wciąż jest zamknięta i odkrywam, że słowo viešbutis oznacza hotel i nie ma nic wspólnego z wierzbą…
Znów rzucam w Parku Zamkowym (czyli Cielętniku) kulkami śniegu w Ričardasa (czyli Ryśka), wesołego pracownika Litewskiego Ministerstwa Oświaty, spoglądam na położony nad Wilenką dom Gałczyńskiego i jem (nieco za słodką) szarlotkę na gorąco w barze Prie Univiersiteto w towarzystwie Ani i Beaty…(w owym barze zapisywałyśmy na luźnych kartkach pomysły na warianty zajęć, kłócąc się i pijąc kawę za kawą).
Znów oglądam lniane spódnice i hafty pod arkadami, przy ul. Zamkowej (Pilies). Znów dyskutuję i przekomarzam się z Rasą, Krysią i Liutaurasem…
Jak to dobrze, że – choćby w snach – można wracać do zapamiętanych miejsc i zaprzyjaźnionych ludzi…
Zwykle po jakimś czasie okazywało się, że większość naszych litewskich przyjaciół całkiem dobrze mówi po polsku (często miewali w rodzinie jakąś polską babcię albo ciocię, nie mówiąc już o polskich koleżankach i kolegach z podwórka).
Jednak najbardziej zaprzyjaźniłam się ze swoją rówieśniczką, wilnianką, Polką – Krysią – nauczycielką matematyki i tłumaczką, autorką licznych przekładów, głównie podręczników.
Zmarli w końcu lat sześćdziesiątych rodzice Krysi mówili wyłącznie po polsku, a ona (tak się ułożyła historia) mówiła biegle w trzech językach: po rosyjsku (to był język urzędowy przez całe jej dzieciństwo i młodość), po litewsku (biegle nauczyła się tego języka dopiero przed studiami, bo egzamin na matematykę można było zdawać po litewsku albo po rosyjsku; Krysia wybrała litewski, którego się musiała nauczyć) i – oczywiście – w swoim języku ojczystym, to jest po polsku.
Po polsku Krysia mówi z wileńskim zaśpiewem, ale normalnie (na zdarzające się nazbyt często protekcjonalne uwagi rodaków: dobrze pani mówi po polsku Krysia odpowiada z uśmiechem : pan?pani też!)
To właśnie Krysia pokazała nam swoje Wilno, wyłaniające się spoza fasady oglądanej przez oficjalne wycieczki. Myślę, że mocno przyczyniła się do tego, że stało się ono miastem ze snu…
Mówiła często z dumą: kocham moje miasto! Przemierzyłyśmy razem dziesiątki kilometrów. Byłyśmy i na bardzo wtedy zniszczonym i smutnym Cmentarzu Bernardyńskim, i na Rossie pełnej kamiennych aniołów, płaczących nad upływającym bezlitośnie czasem i nieprzewidywalnie zmieniającą się historią.
Zaglądałyśmy na bazar (poza starym murem miejskim, gdzieś w okolicy Bramy Subocz), gdzie można było kupić szwarc – mydło i powidło…
Włóczyłyśmy się po stopniowo zmieniających się uliczkach Zarzecza, które na moich oczach powoli podnosiło się z ruin (ciekawe, jak wygląda w tej chwili, mam nadzieję, że jeszcze to kiedyś sprawdzę, choć – kto to wie…), odnajdowałyśmy zasiedlone przez artystów zaułki nad Wilenką, snułyśmy się po drewnianym Zwierzyńcu.
Najpiękniejsze spacery odbywałyśmy tam w maju, kiedy dosłownie cała dzielnica tonęła w bzach. Byłyśmy w zielonej cerkwi na nabożeństwie za duszę rosyjskiej przyjaciółki Krysi. Odwiedzałyśmy liczne kościoły i kościółki, w tym kościół polski, czyli kościół Dominikanów, w którym wtedy jeszcze wisiał na swoim miejscu obraz Miłosierdzia Bożego, namalowany przez Eugeniusza Kazimirowskiego na podstawie widzenia siostry Faustyny Kowalskiej.
Gdy przywiozłam do Wilna swoją rodzinę, Krysia pobiegła z naszymi dziećmi na plac zabaw malowniczo położony nad Wilią (zwaną po litewsku Neris) przepiękny i atrakcyjnie urządzony, aczkolwiek niewielki. W Warszawie wtedy takiego nie widziałam.
Razem odwiedziliśmy znakomitą restaurację (Ritos sleptuve czyli Kryjówkę Rity). Urządzono ją, chyba dla niepoznaki, na parterze betonowego bloku. Wyczytałam, że bywał tu również Vaclav Havel. Zjadłam tam najlepszą pod słońcem kiszkę ziemniaczaną, polaną obficie gęstą śmietaną i obsypaną dobrze wysmażonymi skwareczkami. Dzieciom zasmakował prawdziwy kwas chlebowy a mój mąż spróbował trudno dostępnych w Polsce trzech dziewiątek, czyli ziołowej nalewki pod nazwą 999.
Wieczorem, w mieszkanku Krysi, popijaliśmy żurawinówkę, zagryzając śledzikami i babką ziemniaczaną podawaną w starych, żeliwnych foremkach…
Rankiem wychodziłam do sklepiku po świetne jogurty miejscowej produkcji i twarożki w czekoladzie (rodzaj bardzo zdrowych batoników), które dzieci jadły z wielkim apetytem. Kupując bilety autobusowe, rozmawiałam z panią kioskarką po polsku.
Krysia zawiozła nas też wtedy poza Wilno, do Kolonii Wileńskiej, gdzie odnalazłam dawny dom Konwickiego, a jego sąsiadka, gościnna i miła starsza pani pokazała nam miejsca, w których kręcono film. Poczułam się wtedy tak, jakbym była cząstką świata przedstawionego w Senniku współczesnym. To było niesamowite i niewytłumaczalne doznanie niemal fizycznej z tym miejscem bliskości…
Poznaliśmy też oddalone od centrum klasycystyczne Werki, Wileński Wersal – obecnie (chyba, że coś się zmieniło…) siedzibę Litewskiej Akademii Nauk.
Późniejsze pobyty w Wilnie miały charakter czysto turystyczny. Musiałam tam wracać (Wilno nawiedzało mnie w snach), choć współpraca nauczycielsko-filozoficzna w końcu wygasła… Może jej formuła się wyczerpała. Może skończyły się środki. Może pracownicy ministerialni stracili poczucie humoru… Tak to już bywa, że z czasem energia z lekka opada.
Odwiedzałam Wilno parokrotnie na początku nowego wówczas, XXI wieku…Bywałam tam z rodziną i z przyjaciółmi.
Mieszkaliśmy początkowo u Krysi, a potem, by nie robić kłopotu – w pięknych, doskonale i gustownie urządzonych apartamentach w centrum miasta.
Odbywaliśmy spacery, robiliśmy zakupy, jedliśmy miejscowe przysmaki, popijaliśmy lokalne alkohole, fotografowaliśmy się na tle zabytków. Jednym słowem robiliśmy wszystko to, co zwykle robią turyści w atrakcyjnym, pięknym, nowoczesnym a zarazem pełnym zabytków mieście.
Wilno bardzo się zmieniło. Zauważyłam, że odrestaurowano wzruszający mały pomnik (za Cerkwią Przeczystej Bogarodzicy), poświęcony pamięci chłopca, który uratował w czasie wielkiej powodzi w latach trzydziestych żydowskie dziecko.
Odbudowano też (a raczej wybudowano na nowo) tak zwany Dolny Zamek – siedzibę książąt litewskich, potężną budowlę – pomnik litewskiej chwały i sięgającej w zamierzchłą przeszłość litewskiej historii… Stanął na fundamentach znajdujących się tuż obok symbolu związków Wilna z Rzeczpospolitą; znalazł się w bliskim sąsiedztwie klasycystycznej katedry zaprojektowanej przez Wawrzyńca Gucewicza, nagle bardzo optycznie pomniejszonej.
Obraz Miłosierdzia Bożego według widzenia św. Faustyny przeniesiono z kościoła polskiego do specjalnie zbudowanej, lśniącej nieskazitelnie białymi ścianami, poprawnej politycznie kaplicy. Ponoć po to, by mogli podziwiać go wszyscy, niezależnie od wyznań i narodowości (a nie tylko polscy katolicy) – Polacy, Rosjanie, Litwini i turyści z całej Europy, do której Litwa tęskniła i której pragnęła z całych sił.
Powstały nowe, drogie sklepy, galerie handlowe, gdzie – podobnie jak w Warszawie, Berlinie i Paryżu – można zobaczyć te same marki i bardzo podobne ubrania.
Wileńska ulica zalśniła kolorami. Do uszu dobiegały rozmowy niemal wyłącznie w języku litewskim, nieco rzadziej – w rosyjskim, sporadycznie – po polsku (chyba najczęściej dało się je słyszeć z ust żebraków, skupionych na ulicy Ostrobramskiej i w jej okolicach). Młodzież nie przyznawała się, że rozumie po polsku. Być może w końcu rzeczywiście rozumieć przestała. Pewnie ma coraz mniej czasu, by odwiedzać swoje polskie ciocie i babcie (a może już – prababcie…). Mijaliśmy się z turystami z Niemiec i Włoch.
Na szczęście na ulicznym bazarku, pod arkadami starsze o parę lat litewskie, polskie i rosyjskie babcie (a może prababcie) nadal sprzedawały koronkowe czapeczki i haftowane obrusy, a na bazarze za murami, w lekko obskurnym barku nadal można było zjeść cepeliny z grzybami, kiszkę ze skwarkami, popijając to wszystko kwasem chlebowym, podawanym w nieco klejących się szklaneczkach.
Czy uda się znowu sprawdzić, jak wygląda Wilno? Mam nadzieję, że nie pozostanie ono już na zawsze miastem ze snu, ale nawet jeżeli tak będzie, to i tak było pięknie…
Bardzo chciałabym kiedyś zobaczyć Wilno. Między innymi również dlatego, że często się myli to miasto ze Lwowem.
Odpowiedź koleżanki na pochwałę jej polszczyzny – wspaniała! Chyba pożyczę 😀
Te miasta są związane z tym, z czym my jesteśmy związani – z literaturą i historią. Mają dla nas magiczną moc.
Pozazdrościłam i snów, i podróży.