Październik 2018
Czas pożegnać się z Chiwą…
Ostatnie śniadanko (dość skromne) popiliśmy kawą z ekspresu. Jego obsługa była dla pracowników hostelu prawdziwym wyzwaniem. Uzbekistan dopiero uczy się serwować turystom kawę i nie zawsze odnosi na tym polu sukcesy… Jakoś się udało!
Poprzedniego dnia, korzystając z informacji uzyskanej od właściciela naszego hostelu, umówiliśmy się z kierowcami, którzy dwoma samochodami (do jednego byśmy się nie zmieścili) mieli nas przetransportować do Buchary, gdzie – już wcześniej – zostały zarezerwowane noclegi. Panowie przyjechali na umówioną godzinę. Zapakowaliśmy nasze plecaki i torby, no i – w drogę! Jechałam w samochodzie w towarzystwie Ludki i Walca. Rysiek podróżował z Joanną i Zbychem.
Trafiłam (z Walcami) na szefa. Nasz kierowca, na oko – w okolicach pięćdziesiątki, były oficer zawodowy (weteran z Afganistanu), założył firmę przewozową i od ładnych paru lat zajmował się turystami. Załatwiał przy okazji mnóstwo innych spraw. Ciągle odbierał i wykonywał jakieś telefony – w sprawie, do… Ton rozmów pozwalał się domyślać, że energicznie zarządzał wieloma biznesami naraz. Nie rozumieliśmy, o czym mówił (bo mówił w języku uzbeckim), ale sposób wskazywał na to, że mamy do czynienia z prawdziwym SZEFEM.
Trasa była długa. Przejeżdżaliśmy kolejne obłasti, pomiędzy którymi zatrzymywano samochody dla kontroli (przypominało to działania na dawnych przejściach granicznych). Kontrole te nie dotyczyły jednak naszych dwóch aut. My byliśmy wszak turystami, a Uzbekistan turystów kocha. Nasz SZEF miał najwyraźniej własne układy z kontrolującymi auta, zaopatrzonymi w groźne giwery służbami. Coś tam wykrzykiwał przez otwarte okno. Reakcją było machnięcie ręką i… jechaliśmy dalej.
SZEF rozmawiał z nami niezłym rosyjskim, udzielając rozmaitych informacji i odpowiadając na pytania. Zapytaliśmy, na przykład, o mijany po drodze, zwracający uwagę monumentalny pomnik i usłyszeliśmy, że upamiętnia on trzech oficerów, którzy w 2009 roku uratowali przed atakiem terrorystycznym autobus pełen ludzi. Ludziom nic się nie stało, ale wszyscy trzej oficerowie zginęli (jeden osłaniał dzieci i organizował ewakuację pasażerów; dwaj próbowali rozbroić granat…). Nasz kierowca nie bardzo wiedział, kim byli terroryści (albo raczej nie chciał turystom udzielać zbyt wielu informacji…). Rozejrzeliśmy się bacznie po autostradzie i przez moment poczuliśmy się nieswojo…
W pewnym momencie SZEF zjechał na pobocze, zatrzymał się, wysiadł i zbliżył do skraju szosy. Pozostał tam krótką chwilę a potem wykonał charakterystyczny gest obmywania twarzy, kończący modlitwę… Po chwili wrócił do nas. Zaczęliśmy, oczywiście, wypytywać, o co chodzi. Okazało się, że zatrzymaliśmy się przed chwilą w miejscu, gdzie (nieopodal) znajdował się stary cmentarz a nasz kierowca czuł się w obowiązku wrzucić do przydrożnej skrzynki-skarbonki datek na jego utrzymanie. Ten moment (przez przypadek, bo nie wiedziałam, że się zatrzymamy) sfilmowałam.
Przejazd przez pustynię jest silnym przeżyciem nawet, wtedy gdy (jak to było w naszym przypadku) jedzie się samochodem i korzysta się z całkiem wygodnej autostrady. Mknęliśmy taką autostradą, zbudowaną w latach 2011- 2012 przez kompanię niemiecką. Autostrada – betonowa – była dobrej, niemieckiej jakości, a zatem podróż mijała w miarę luksusowo. Skupialiśmy uwagę na obserwacji poboczy. Mijaliśmy początkowo pola bawełny (zbiera się ją trzy razy do roku), potem zaczęła się prawdziwa pustynia – wokół tylko nieogarnione piaszczyste przestrzenie, z rzadka porośnięte karłowatymi krzewami i krzewinkami. W tle widać czasem jakieś jurty i stadka wielbłądów. Raz zatrzymaliśmy się na chwilę a koło nas – samochód przewożący stado pobekujących baranów…
Pewną atrakcją było też tankowanie gazu, ponieważ nasze auta (co w Uzbekistanie jest powszechne) były oczywiście na gaz. Pasażerów wyproszono z pojazdów. Butle zostały nabite do pełna. Pasażerowie, skorzystawszy z toalety (rzecz jasna tureckiej, ale w miarę czystej), udali się tymczasem do barku-sklepiku, gdzie siedziała za ladą piękna, młoda kobieta. Spoglądała na nas bez uśmiechu. Poważnie. Nawet – można rzec – mrocznie… Sprzedała, co chcieliśmy (a chcieliśmy wodę) i nie obdarzyła nas żadnym słowem, gestem ani uśmiechem. Przy stoliku nad elementarzem tkwiło dziecko. Zaczęłyśmy z Ludką zaglądać mu przez ramię i podpytywać, co tam robi. Dziecko studiowało jakiś tekst po uzbecku. Tekst był zapisany rosyjskimi bukwami. Była to ciekawa obserwacja, bo w tej chwili w zapisie uzbeckich tekstów zaczyna się wielkie zamieszanie. W muzeum w Chiwie sfotografowałam (dla pamięci) jakieś objaśnienia zapisane bukwami. Myślałam, że są po rosyjsku, więc zamierzałam poczytać sobie wieczorkiem, by się dowiedzieć czegoś ciekawego… Tymczasem wieczorkiem okazało się, że ze sfotografowanego tekstu nic nie rozumiem, bo tekst był w języku uzbeckim (tyle, że zapisany bukwami). Natomiast widzieliśmy też teksty uzbeckie zapisane alfabetem łacińskim… Uzbekistan jest więc w przebudowie, która dotyczy nie tylko miast i autostrad. Nie wiadomo, jak wszystko potoczy się dalej…
Jechaliśmy więc i jechaliśmy… Praktycznie cały czas towarzyszyła nam (raz z większej a niekiedy z nieco mniejszej odległości) olbrzymia Amu-daria. W pewnym momencie nasz SZEF zarządził postój, bo już wszyscy byliśmy porządnie głodni. Miejsce, w którym się zatrzymaliśmy nosiło nazwę Saremay i było niewielkim, przydrożnym barem, gdzie zaserwowano nam świeżą rybę, wyłowioną z Amu-darii. Powiedziano nam, że właśnie tu mamy niepowtarzalną okazję zjeść najlepszą rybę w całym Uzbekistanie… Ryba była rzeczywiście smaczna (odmiana dzikiego, rzecznego karpia) a nas, po posiłku, skusił spacer nad rzekę… Ruszyliśmy więc dziarsko ku jej brzegowi, który wydawał się nieodległy. Okazało się jednak, że odległości na pustyni są nie takie, jak się wydają (powinniśmy to wiedzieć, choćby jako czytelnicy W pustyni i puszczy, ale cóż… nawet, gdybyśmy o tym pomyśleli, to i tak trudno by się było oprzeć pokusie).
Szliśmy i szliśmy, a rzeka wcale się nie przybliżała… Ponieważ czas naglił, trzeba było zawrócić. Nie udało nam się dojść do brzegu i zanurzyć (choćby na chwilkę, ach…) dłoni w chłodnych (zapewne…) nurtach Amu-darii. Cóż… Nie można mieć wszystkiego. Jednak ten niezbyt długi spacer po pustyni i tak był nadzwyczaj malowniczy. Zdążyliśmy zobaczyć czaszki zwierząt, parę węży wygrzewających się w słońcu i sporo pustynnych roślin o przysypanej piaskiem, jak werniksem, zszarzałej zieleni… Pomarszczony piasek został w pamięci, a trochę wnieśliśmy (w butach) na pamiątkę do naszych aut, w których czekali na nas odrobinę zniecierpliwieni kierowcy.
Kilkadziesiąt kilometrów przed celem naszej podróży skończyła się wygodna, niemiecka autostrada i zderzyliśmy się z rzeczywistością dróg lokalnych. Były marne, choć – w porównaniu z naszymi (tj. Ryśka i moimi) pamiętnymi przeżyciami na Ukrainie – okazały się w miarę przyzwoite. Podskakiwaliśmy wesoło na wybojach i wpadliśmy niekiedy w spore dziury, ale – w sumie – przejazd (ponad 450 km) okazał się dość łaskawy dla naszych nieco steranych życiem kręgosłupów.
Do Buchary dotarliśmy o zmroku. Nasz hotel, o wdzięcznej nazwie Balfira (potem się okazało, że to imię córeczki, najmłodszego z trojga dzieci naszych młodych, bardzo sympatycznych gospodarzy), stał blisko ulicy-obwodnicy, w pobliżu sklepu o znajomo brzmiącej nazwie Ikeya (gdzie sprzedawano żyrandole…). Nazwa sklepu zapisana była alfabetem łacińskim i była najwyraźniej wyrazem tęsknoty za odległym światem Zachodu…
Rozlokowaliśmy się w pokojach, patrząc z prawdziwym zadziwieniem na niesamowite przestrzenie Balfiry... Hotelowy hol wyglądał jak sala balowa w pałacu. Ciężkie, błyszczące story zwieszały się ze wszystkich możliwych okien. Błyszczące kapy na tapczanach (na szczęście całkiem wygodnych), ciężkie żyrandole… W łazienkach natomiast rozchodził się dziwny fetorek… Gdy o tym powiedziałam, natychmiast – bez szemrania – zaproszono nas do innego pokoju (było nieco lepiej…)
Otrzepaliśmy się nieco z pustynnego piasku i ruszyliśmy na miasto. Buchara przygotowywała się właśnie do tzw. Dni Buchary. Zauważyliśmy liczne brygady robotników, którzy układali chodniki, żeby było równo (bo było okropnie krzywo i dziurawo…). Skierowaliśmy się w stronę historycznego centrum, mijając po drodze jakiś obiekt rządowy (w pałacu). Chcieliśmy sobie skrócić drogę, przechodząc po równej powierzchni (bo przed pałacem było równo), lecz nie było to nam dane, ponieważ w naszą stronę rzucili się młodzieńcy w mundurach i, energicznie pokrzykując i wymachując kończynami, skierowali nas na właściwe tory, to jest dookoła (gdzie było krzywo i dziurawo).
W końcu jednak przedarliśmy się jakoś przez zadrzewiony skwer i wyszliśmy na prostą. Przed naszymi oczyma rozpostarł się widok jak z baśni – wieża minaretu i księżyc…
Pierwsze zetknięcie z historyczną Bucharą było niesamowite. Po raz pierwszy znaleźliśmy się na zupełnie pustym placu koło medresy Mir-i Arab, naprzeciwko pysznił się meczet Kalan i Wielki Minaret Kalon… Księżyc świecił nieprzyzwoicie jasno…
Haniu, lubię czytać Twoje teksty podróżnicze. Są ciekawe, działają na wyobraźnię, szczere, bo czuję , że wszystko to przeżyłaś, a nie tylko naczytałaś się na temat. I najważniejsze – inspirują. Mam ochotę podążyć waszym śladem i… zdarzyło się, że podążyliśmy.