Każdy może mieć w sobie potwora…

 

Marcin Szczygielski, Kwiatokosy (seria: Dom Rodomiłów 1). Ilustracje Marta Krzywicka. Warszawa 2023. Wydawnictwo Bajka.

 

            Rodzina Rodomiłów zawodowo zajmuje się unieszkodliwianiem potworów (są zanurzane w ektoplazmie i wiekowane w specjalnych słojach), świadcząc w tym obszarze odpłatne usługi dla ludności… Główna bohaterka, jedenastoletnia Hania dopiero zaczyna uczyć się fachu.

            Marcin Szczygielski rozpoczął Kwiatokosami, powieścią adresowaną do młodszych nastolatków, serię horrorów zatytułowaną Dom Rodomiłów. Zapowiedziano już drugi tom, mający nosić tytuł Szkieletnicy. Książka została starannie wydana (Wydawnictwo Bajka stanęło na wysokości zadania) i opatrzona troszkę strasznymi, ale bardziej śmiesznymi ilustracjami autorstwa Marty Krzywickiej, która dobrze, jak sądzę, odczytała intencje pisarza. Kwiatokosy mają bowiem w tym samym stopniu straszyć, co rozbawiać. Strach jest ważną emocją, towarzyszy nam na wszystkich etapach życia, dlatego ważne jest, by zawczasu nauczyć się obsługi strachu, umiejętnego obchodzenia się z nim, a także uznania faktu, że jest on nieodłączną częścią naszej egzystencji. Marcin Szczygielski poszedł tu śladem Martina Widmarka, jako autora stosunkowo nowej na naszym rynku wydawniczym serii o Nelly Rapp (nakładem wydawnictwa Mamania w 2016 roku ukazał się pierwsza książka tej serii), która w domu wuja trafia do Upiornej Akademii, gdzie uczy się tropienia i unieszkodliwiania upiorów…

             Przeciwwagą dla strachu, podobnie jak to się dzieje w książkach Widmarka, jest w powieści Szczygielskiego komizm, który, rozładowując napięcie, pozwala na swój sposób obsłużyć strach.

                 Autor posługuje się tą kategorią w sposób brawurowy. Czytelnik spotka tu wszystkie, bodajże, odmiany komizmu. Mamy więc komizm językowy, bazujący głównie (choć nie wyłącznie) na wykorzystaniu zręcznych neologizmów, opartych nie tylko na brzmieniowych podobieństwach do wyrazów, istniejących w słowniku, ale i sięgających do myślenia metaforycznego (np. wiekowanie – wekowanie). Mamy komizm postaci i sytuacji. Ciocia Hela, którą w młodości opętał demon, w trakcie codziennych czynności z nagła lewituje i, czasem, wtrąca,  w dodatku – basem, mocne zdania, już po chwili wracając do rzeczywistości i przepraszając za ich użycie (Ooo! Jaki słodki… Wasze ścierwa rozdziobią sępy!!! Oj, przepraszam najmocniej…). Rodzinka reaguje na to ze spokojem i stara się wydobyć z sytuacji coś pozytywnego, na przykład skróconą refleksję gramatyczną i słownikową (Zabrzmiało to tak, że właściwie nie wiadomo do końca, co rozdziobie co. Ścierwo… Swoją drogą, mocne słowo!). Tata, uwięziony przez czary w lusterku z Chinką na rewersie, komunikuje się zupełnie zwyczajnie z otoczeniem, ale córeczka nie otrzymuje pozwolenia, by go (to jest lusterko z Chinką…) zabrać nad Wisłę, bo gdzieś się zapodziało etui i taka wyprawa mogłaby być niebezpieczna, a Hania, ku swemu utrapieniu, wciąż jest traktowana jak dziecko. Autor puszcza też wielokrotnie oko do, ewentualnych, dorosłych czytelników (często są nimi pośrednicy w lekturze…), odsłaniając komiczne absurdy otaczającej nas rzeczywistości i czyniąc przejrzyste aluzje do sytuacji, które wszyscy znamy z dnia codziennego. Zabawnym pomysłem jest też zaopatrzenie tekstu w liczne przypisy (umieszczone na marginesach i starannie zaprojektowane graficznie), wprowadzające kategorie i objaśniające nazwy potworów. Tu również często wykorzystano grę z językiem (np. Zadław – chochlik domowy, czerpiący radość z obserwowania krztuszących się. Wywołuje zachłyśnięcia. Zjawia się w domu, gdy jeden z mieszkańców powie do drugiego: „A masz, masz! Udław się!”. Kategoria 7.).

            Mocną stroną powieści jest umiejętne budowanie nastroju grozy (naprawdę można się przestraszyć, gdy do nowego pokoju głównej bohaterki wpełza galaretowate Coś…), który następnie zostaje znakomicie rozładowany, zapewniając i czytelnikom, i bohaterce poczucie bezpieczeństwa. Przeobrażona Hania znajduje azyl w ramionach empatycznej i zawsze zachowującej zimną krew pracioci.

                Młody czytelnik otrzymuje też potężną dawkę uczuciowego ciepła, które, paradoksalnie, jest istotnym elementem tego horroru, bo Rodomiłowie, to przykład takiej rodziny, która dba, by wszyscy jej członkowie (nawet ci nie obdarzeni wspólnotowym czarnowidztwem) funkcjonowali w niej bezpiecznie. Mama nie może się, co prawda, powstrzymać przed uszczypliwościami wobec babci Czesi (matki jej uwięzionego w lusterku męża), ale cóż… Z teściową nie zawsze jest łatwo… Ma swoje wady. Widzą to wszyscy. Trudno. Takie życie. Każdy członek rodziny ma tutaj swoje miejsce i może być pewien, że jego dziwactwa nie spotkają się z potępieniem, a, co najwyżej, z lekko ironicznym komentarzem, wygłoszonym raczej na stronie, bo nikt nikogo przecież nie chce urazić… Rodzina ma swoje rytuały i swoje tradycje. Bardzo o nie dba.

                Marcin Szczygielski, wymyślając rytuał kwiatokosów, pięknie nawiązał do mitologii słowiańskiej, przy tym (podobnie jak w Antosi w Bezkresie) wykazał się znakomitą znajomością botaniki. W powieści pojawia się całe mnóstwo nazw roślin (w długich zestawieniach brzmią tyleż tajemniczo, co…uroczo), które stanowią łącznik między światem ludzkim i światem Natury, wciąż kryjącej w sobie wiele tajemnic, dopiero czekających na odkrycie i poznanie. Podobnie jak ludzki mózg, którego nieprzebadanych obszarów wciąż jeszcze nie wyświetlono do końca. Każdy z nas może mieć w sobie jakiegoś potwora… Bo przecież często jest tak, że – choćby przejściowo – zamieszkuje w nas coś, taka na przykład pomorka smętna – demonica hydrologiczna, wywołująca u dzieci napady płaczu i żywiąca się ich łzami

               Przy lekturze Kwiatokosów można się bać, śmiać, a czasem trochę wzruszać. Można też czytać ją symbolicznie, rozmyślając, na przykład, czy nie przydarza nam się czasem uwięzienie w tajemniczym lusterku z wszędobylską Chinką na rewersie…

 

 

 

 

 

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.