Góry we mgle, czyli wyprawy do Uzbekistanu część piąta

 

 

Październik 2018

    Odnoga górskiego pasma Tien-szan… Już sama nazwa pobrzmiewa tajemnicą i baśnią… Dowiedzieliśmy się, że możliwe jest zorganizowanie indywidualnej wycieczki w góry dla naszej nielicznej, sześcioosobowej grupy. Z Taszkentu to blisko, jakieś 80-90 km. Wynająć samochód? Czemu nie? To możliwe! Uzbekistan przeżywa właśnie żarliwą miłość… Miłość do turystów. Trzeba im przychylić Nieba….

          Rankiem przyjechał po nas wygodny busik z sympatycznym kierowcą w średnim wieku, mówiącym dobrze po rosyjsku (co wcale nie jest umiejętnością tak powszechną, jakby się mogło wydawać) i z młodym (około trzydziestki) przewodnikiem władającym biegle zarówno rosyjskim, jak i angielskim. Ruszamy! Przejeżdżamy (m.in.) przez niewielkie miasteczko Qibray. Panowie wyjaśniają ochoczo, że ulokowano tam browar, gdzie produkuje się piwo Qibray, zwane przez miejscowych Qibrayzer. Cóż, brzmi prawie jak Budweiser – w ludowym nazewnictwie odzywa się tęsknota za egzotycznym, wielkim światem…

      Po drodze obserwujemy samochody, wszystkie – marki chevrolet i niemal wszystkie –  w kolorze białym… Okazało się, że w Uzbekistanie parę lat temu zaczęto produkować Chevrolety na licencji General Motors (przedtem działała tam fabryka Daewoo, ale – po kłopotach koncernu – władze Uzbekistanu postanowiły wykupić udziały koreańskiego partnera i rozpocząć montaż aut, korzystając z istniejącego parku maszynowego). Dowiedzieliśmy się, że ponad 80% pojazdów porusza się po uzbeckich szosach, korzystając z napędu gazowego. Trudno się temu dziwić. Wykorzystuje się tam po prostu uzbeckie złoto, czyli gaz ziemny.  Szparko płynąc z nurtem białej rzeki uzbeckich samochodów,  dotarliśmy w góry…

        Busik zatrzymał się. Na przełęczy albo… gdzieś. Nie było widać, gdzie. Mgła… Deszcz zacina. Wiatr hula. Nic dziwnego. Jesteśmy wysoko w  górach. Koło nas wyrasta jak spod ziemi grupka zakutanych w kurtki i chustki kobiet z naręczami wełnianych rękawiczek (ziąb!!). Niczego nie kupujemy…

        Ponieważ Ludka cichutko popłakiwała z powodu braku kawy, nasi przewodnicy zaprowadzili nas w miejsce, które było najprawdopodobniej chlubą okolicy. W niewielkim baraczku urządzono coś na kształt bufetu.. Drewniane stoły, ściany pomalowane łatwą do czyszczenia olejną farbą… Czysto, ale jakoś tak… No, jednym słowem nie zabawiliśmy tam zbyt długo… Kawy nie mieli. Natomiast w pobliskim sklepiku, gdzie na półkach zgromadzono rozmaite dobra pierwszej potrzeby – od pieczywa, poprzez sery, jakieś herbatniki i soki, nasi panowie wdali się z miejsca w rozmowy o życiu z jednym z panów pomagających przy rozładunku towarów. W rozmowie pomagało świeżo zakupione piwo (Qibrayzer… ). Okazało się, że jesteśmy w miejscu, gdzie działał ośrodek narciarski. Wyglądał dość, hm, oldsculowo. Pan-rozmówca wyjaśnił, że to się ma wkrótce zmienić. Powstaną nowe wyciągi. Przygotowuje się już trasy… Mojemu Mężowi niebezpiecznie zabłysły oczy. Na szczęście wyszliśmy ze sklepiku. Po drodze do busiku (w którym czekało nas lube ciepełko) zahaczyliśmy jeszcze o stragany, gdzie sprzedawano egzotyczne owoce. Niektórych nigdy w życiu nie widziałam. Skubnęliśmy coś, coś tam kupiliśmy i w drogę!

      Drugi przystanek nasi przewodnicy zaordynowali nad olbrzymim, sztucznym zalewem, który nawet trochę było widać (mgła – uprzejmie – przerzedziła się nieco…). Okazało się, że mamy przed sobą gigantyczną hydroelektrownię czarwacką, zbudowaną w latach 1963 – 1972 (czyli za czasów ZSRR). Wysokość tamy to 168 metrów, a pojemność 2 km3 (dla porównania: wysokość naszej zapory w Solinie to 82 m; a pojemność 472 mln m3). Wyraziliśmy należyte uznanie (czego, najwyraźniej, oczekiwali nasi przewodnicy).

         Patrzyliśmy z podziwem na dzieło człowieka radzieckiego, ale naszą uwagę przykuło w pewnym momencie skromne drzewko, na którym rosły dzikie figi. Rysiek zwinnie wdrapał się na stosowną wysokość, by zerwać dla posmakowania trochę tych egzotycznych dla nas owoców. Nasz kierowca spojrzał na niego szczerze rozbawiony a następnie sięgnął do drzewa i energicznie ułamał sporą gałąź obsypaną drobniutkimi figami. Po co się tak męczyć? No a poza tym należy dbać o komfort i bezpieczeństwo turystów, których (jak wiadomo) Uzbekistan kocha.

        Jaszcze parę fotek (widać na nich w tle, że to miejsce bywa odwiedzane  –  na ziemi walało się sporo śmieci; przez moment powiało Sycylią…) no i w drogę! Busik pomykał raźno, a pan przewodnik opowiadał nam o widokach, których – z powodu mgły – nie było zupełnie widać… Podawał też sporo informacji, których, niestety, nie udało się zapamiętać. Zamiast obserwować niewidzialne widoki, obserwowaliśmy więc naszego przewodnika. Nastawił się na zarabianie kasy. Miał dużą wiedzę (sypał informacjami jak z rękawa), sympatyczny, otwarty, patrzył ze zrozumieniem na nasze dziwne a – z uzbeckiego punktu widzenia – nawet dziwaczne potrzeby (kawa, kawa!!!). Jego żona (z Ukrainy) i małe dziecko zostali w Stanach Zjednoczonych, gdzie i on studiował (a potem pracował) przez kilka lat. Owszem tęsknił… No ale trudno… Jest kontakt na skypie. Ona tam ma teraz lepiej. Jakoś to przetrzymają… Przy okazji pobraliśmy też skróconą lekcję języka uzbeckiego, dowiadując się, że chleb to non, woda – sun, mięso – guszt, wódka – arog, hello – szalom (odpowiedź: aszalomu aleykum).

           W końcu głodni i lekko zmarznięci turyści z Zachodu (czyli – my) szczęśliwie zostali dowiezieni do ociekającego luksusem miejsca dla zamożnych Uzbeków. Był to kompleks hotelowo-gastronomiczny, pięknie położony (choć widoki kryła wspomniana już wielokrotnie mgła…), wspinający się tarasowo, wśród roślin i fontann ku górze. W pawilonie – bardzo przestronnym – znajdowały się stoły europejskie, zasłane lśniącymi obrusami. Kelnerzy bezszmerowo przyjmowali zamówienia. Nasz cicerone polecił różne smakołyki (wybraliśmy m.in. rybę, która była pyszna). Warto też wspomnieć o toaletach. To były dzieła architektonicznej sztuki. Piękne mozaiki, z roślinnymi ornamentami i cudowną kolorystyką… Nawet to, że były tureckie nie psuło przyjemności kontemplowania tych wytwornych i zacisznych  miejsc… Niestety nie zabrałam tam aparatu…

    W drodze powrotnej nasi panowie zatrzymywali się wielokrotnie, by pozałatwiać (przy okazji przejazdu z gór do stolicy) różne swoje biznesy. Pobierali i oddawali jakieś kwity i towary. Coś komuś zostawiali (dalszej i bliższej rodzinie oraz licznym znajomym). Widać, że tam po prostu przy każdej okazji interes się kręci. Kochani turyści (my) nie oponowaliśmy, gdy busik przystawał na skraju szosy na ładnych kilkanaście minut, by pan kierowca mógł się udać w swoich biznesowych sprawach do siostry, czy kuzyna. Zrobione też zostały po drodze zakupy – kierowca zwinnie przeskoczył na drugą stronę dwupasmowej szosy i (w znajomym sklepiku) zakupił non (uzbecki chleb z artystycznym stempelkiem po środku), zostaliśmy poczęstowani. Taki fajny gest! Normalny.

       Po wycieczce górskiej (głównie busikowej, zatem niespecjalnie męczącej) odsapnęliśmy i odświeżyliśmy się nieco, a następnie udaliśmy się (kolejny raz mijając farmę krasnali) do centrum, by zobaczyć, jak wygląda Taszkent nocą. Dotarliśmy do dzielnicy eleganckich butików i sklepów firm międzynarodowych. Obserwując wystawy, zwróciliśmy uwagę, że jest tu mnóstwo (znacznie więcej niż u nas) sklepów z odzieżą i eleganckimi akcesoriami dla panów. Sklepy z odzieżą damską też widzieliśmy, ale proporcje były tu odwrócone. Panie, najwyraźniej, musiały obejść się smakiem (pewnie coś sobie szyły i dziergały same…). Mogły jedynie przebierać, ile dusza zapragnie, w sukniach ślubnych. Tych było pod dostatkiem! Ulica najwyraźniej nastawiona była na modę męską. Nie powinno to dziwić, znajdowaliśmy się w końcu w kraju, gdzie wielu ludzi (mniej lub bardziej żarliwie) modli się do Allacha, a kobieta (teoretycznie) przebywa w domu, przy mężu (wytwornym i bywałym w świecie…), ale dla nienawykłego, europejskiego oka wyglądało to jednak dziwnie. Jeszcze dziwniej wyglądał szczur, na którego o mało nie weszliśmy z Walcem… Leżał na eleganckich schodach i … nie żył. Biedaczek z długim, łysym ogonkiem zaplątał się w całe to bogactwo i wytworność i nie dał rady…

         Dość późno i – tym razem –  porządnie zmęczeni dotarliśmy do hostelu  Elmiry, gdzie czekała na nas pożegnalna kolacja, specjalność uzbecka – plov (czyli – w wersji hinduskiej pilaf, a może: pilaff lub pilaw?) Przyrządził ją specjalnie dla nas sam Mastier. Tradycyjnie plov przygotowują mężczyźni, bo żeby dobrze zamieszać w dużym kotle (czyli kazaniu) ryż i ciecierzycę, potrzeba sporo siły. Nasz Mastier był mężczyzną szczupłym i drobnym, na mocarza raczej nie wyglądał, ale trzeba przyznać, że się postarał.  Wyjaśnił nam, że dobry plov (a jego plov, jak wszystko, co robił, był absolutnie najlepszy!) przygotowuje się kilka godzin. Chodzi o to, by powstała odpowiednia kompozycja smaków, które muszą się w potrawie dobrze zadomowić. W plovie, który przygotował Mastier, oprócz ryżu i cieciorki (podstawowych wypełniaczy), były trzy rodzaje mięsa: jagnięcina, wołowina i konina (w cienkich plastrach), była też marchewka, może jeszcze jakieś inne warzywa i przepiórcze jaja. Wszystko pachniało przepięknie – wśród przypraw znalazł się na pewno kumin (za którym akurat nie przepadam, ale tu, w kompozycji z innymi ziołami, smakował znakomicie), kardamon, pieprz. Był też (chyba) czosnek, który jednakże nie dominował (jak to bywa często w daniach kuchni świata serwowanych u nas…), lecz dawał subtelną, ledwo wyczuwalną nutkę zapachowo-smakową. Danie było świetne – aromatyczne i sycące (od obiadu w górach minęło już sporo czasu). Plov należało popić winem, by nieco rozpuścić nadmiar tłuszczu.

         Syci i zadowoleni udaliśmy się na zasłużony odpoczynek. Co przyniesie następny dzień? Zobaczymy…

 

Jedna odpowiedź do “Góry we mgle, czyli wyprawy do Uzbekistanu część piąta”

Skomentuj J. Anuluj pisanie odpowiedzi

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.