Tak jak trzeba, czyli zgodnie z instrukcją (opowiadanie Naszej Najstarszej Pociechy)

 

          Mam dobrego kolegę, który mieszka na sąsiednim osiedlu. Żeby się tam dostać, trzeba przejść przez ruchliwą ulicę. Dość długo mama nie pozwalała mi odwiedzać kolegi. Bała się, że wpadnę pod samochód. W końcu się zgodziła, ale kazała mi patrzeć najpierw w lewo, potem w prawo, a potem znów w lewo i upewnić się, czy  nic nie jedzie. W dodatku zawiadomiła mnie, że będzie obserwować z balkonu (stamtąd widać to skrzyżowanie), czy wszystko zrobiłem tak jak trzeba, czyli zgodnie z jej instrukcją.

             Ruszyłem w drogę. Stanąłem na skraju jezdni. Popatrzyłem w lewo, popatrzyłem w prawo a potem znowu w lewo. W środku dnia ruch nie jest za duży i w ogóle nie ma prawie żadnych samochodów ani nic. No ale stałem i patrzyłem, dopóki się nie upewniłem… Wiedziałem, że mama sterczy na tym balkonie, tak jak obiecała. Patrzy, czy wszystko robię tak jak trzeba, czyli zgodnie z instrukcją.

                Ulica – jak zwykle o tej porze –  kompletnie pusta. Przeszedłem. Uff. Mój kolega ma na imię tak samo jak ja, tylko jest o rok starszy i trochę wyższy. Rok to nie jest specjalnie dużo, ale zupełnie wystarczy, żeby jego nazywać Duży a mnie – Mały. No trudno.

                Nasze mamy się przyjaźnią. Chodziły razem do liceum, potem studiowały to samo, teraz obie uczą w szkole i ciągle rozmawiają o uczniach, programach itp. Dwie nauczycielki. Można to sobie wyobrazić! Uważam, że takie rozmowy muszą być raczej nudne. W kółko to samo.  Ale one się chyba nie nudzą. Nie rozumiem tego. No ale one może nie rozumieją, że my z Dużym też się nie nudzimy.

               Na przykład penetrujemy okolicę. Penetrowanie okolicy jest ciekawe…

              Gdy po raz pierwszy sam wybrałem się do Dużego (a mama obserwowała z balkonu, czy wszystko robię tak jak trzeba, czyli zgodnie z jej instrukcją), poszliśmy trochę popenetrować okolicę. Wybraliśmy się do fabry… To jest taki opuszczony budynek, w którym kiedyś była fabryka czegoś. Żeby się do niej dostać, trzeba przejść (z domu Dużego) przez trzy duże skrzyżowania.

               Duży wziął  ze sobą aparat fotograficzny i robiliśmy zdjęcia różnych zakamarków. Superowo wyglądały. Wielkie, wysokie hale, długie korytarze, w których można się zgubić, bo tworzą piękny labirynt… Do tego jakieś beczki, skrzynie, trochę potłuczonego szkła (to pewnie resztki uczty panów pijaczków), pordzewiałe drabinki. No po prostu świetnie!

             Wdrapywałem się po tych drabinkach pod sam sufit z puszką farby i pędzlem (zostało po odnawianiu balkonu) i malowałem kolorowe prostokąty. Małe i wielkie. Wyobrażałem sobie, że jestem Leonardo da Vinci.

                Duży właził tymczasem na skrzynie i robił zdjęcia. Potem biegaliśmy po tych pomieszczeniach i pustych korytarzach, krzyczeliśmy i udawaliśmy, że gramy w jakimś filmie.

               I rzeczywiście. Było trochę jak w filmie. A właściwie jak w kinie. Ciemny korytarz, jasne okno a w nim – jak na ekranie – widać słup i drzewo, co rośnie z drugiej strony ulicy. Schowałem się bardzo dobrze. Wlazłem za skrzynie. Nad głową sterczały mi jakieś druty, ale się zmieściłem (czasem to dobrze, że jestem Mały). Obok stała beczka. Duży tam zajrzał. Wstrzymałem oddech. Byłem dosłownie obok, a on mnie nie widział!  Duży biegał i biegał, ale nie mógł mnie znaleźć. W końcu zaczął  nawoływać, więc wylazłem ze swojej skryjówy, choć wcale mi się nie chciało. Fajnie było siedzieć w ukryciu i słuchać, jak biega i woła…

                   No ale Duży postanowił wracać i  odprowadzić mnie na moje osiedle (by on jest duży a ja mały i powinien się mną opiekować!). Przeszliśmy przez dwa skrzyżowania (do nas jest trochę bliżej z tej fabry).

              Teraz zrobił się całkiem spory ruch, bo ludzie już wracali samochodami z pracy. No ale patrzyliśmy w lewo, potem – w prawo, potem znów w lewo. Wszystko tak jak trzeba, czyli zgodnie z instrukcją.

                  Mama tymczasem skończyła poprawiać te swoje wypracowania i nawet zdążyła usmażyć naleśniki. Zjedliśmy z Dużym po trzy a Duży wziął jeszcze dokładkę (ja już nie mogłem, w końcu jestem Mały).

                 Mama uśmiechnęła się z uznaniem, bo zawsze jest zadowolona, gdy smakują nam jej naleśniki a potem zawiadomiła nas, że wie od cioci, że bawiliśmy się cichutko i byliśmy grzeczni. No i bardzo jej miło, że nam smakowały naleśniki. A w ogóle to fajnie, że wpadliśmy i ma nadzieję, że uważaliśmy na przejściu. Przecież jesteśmy mądrymi chłopcami…

        Potem zawiązała włosy w kitkę, energicznie włożyła tenisówki, opowiadając cały czas bezpieczeństwie. Ono jest najważniejsze! Trzeba odprowadzić Dużego! Robi się późno, jest spory ruch (ludzie wracają samochodami z pracy), no a  skrzyżowanie jest o tej porze naprawdę bardzo ruchliwe…

        Ruszyliśmy… Gdy zbliżyliśmy się do skrzyżowania, spojrzeliśmy stęsknieni w stronę fabry… W środku przesuwały się jakieś światełka. Mama też zerknęła i stwierdziła, że ktoś powinien w końcu zająć się tą ruiną. Okropnie szpeci okolicę. No i ciągle ktoś tam łazi. Żeby tylko nie było jakiegoś wypadku!

 

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.