Piwnica

         Po lewej stronie, stojąc tyłem do kafelkowego przedsionka i twarzą do czerwonych schodów, widać szare drzwi. Ale zanim je otworzysz, już czujesz specyficzny wiew. Nozdrza rejestrują woń mokrego kurzu, ziemniaków (niektóre pewnie podgniły), węglowego pyłu, wapna, wilgotnego piasku. Jest też – gdzieś w tle, ale jednak wyczuwalny – jakiś zapach jakby zimny, można by rzec – chemiczny. To pewnie trutka,  ale może co innego… 

        Nie ma zbyt wielu osób, które by lubiły zapach piwnicy. Ja też nie lubię ani zapachu, ani samej piwnicy. Spoglądam w czarną dziurę z obawą. Jakieś szurania, pomruki, szelesty… Co to? Czy jest tam ktoś? Zwierzę? Człowiek? Człowiek-zwierzę? Zamykam oczy. Wolę nie patrzeć. Zatykam uszy. Wolę nie słuchać. Kamienne schody (a może betonowe? Pamięć nie ma tu wiele do powiedzenia) prowadzą w dół, skąd zionie i wieje.

             Na schodach ślady w różnych kolorach – czarne, smoliste – to od węgla, bure – to pewnie wżarte w stopnie piach i błoto, które zdążyły się zasklepić w skorupę, białawe (bo na pewno nie białe) – gdzieś tam w kącie z jakiegoś powodu (lepiej nie dociekać – jakiego) było wapno. Raczej nie leżało zbyt długo. Było do czegoś potrzebne. I tyle. Na ścianach krecha namalowana białą farbą i dziwne znaki (ale to nie gotyk).

         Siostra umie je przeczytać. Tam jest napisane: min niet – objaśnia. – Wiem, bo uczę się już rosyjskiego. Też się będziesz uczyć, ale dopiero od piątej klasy. To znaczy, że nie ma min. To sprawdzali żołnierze zaraz po wojnie i oznaczali w ten sposób. Biała krecha ciągnie się w dół. Potem znika gdzieś w ciemnościach.

            Czasem trzeba zejść do piwnicy, żeby przytrzymać drzwi, gdy dziadek ma nabrać łopatą węgiel do specjalnego, metalowego dźwięczącego – dzyń, dzyń – pojemnika albo żeby przynieść z dziadkiem trochę ziemniaków, czy cebuli, czasami kilka słoików z kompotami ze słodkich gruszek-klapsów lub maleńki, zgrabny słoiczek z marynowanymi grzybkami ślicznymi jak malowanie.

            Nie lubię schodzić do piwnicy. Bardzo tego nie lubię. Babcia mi każe. Mówi, że trzeba pomagać i nie można być strachliwym. Nic się nie stanie, gdy się idzie po ziemniaki z dziadkiem albo z tatą. – Nigdy nie chodź tam sama – prosi mama. – Nie można być strachliwym, ale trzeba być ostrożnym. Przytrzymuję szare drzwi (a może jednak brązowe? Tak, chyba były  brązowe…).

        Dziadek przechodzi obok z pojemnikiem na węgiel i koszykiem na słoiki. Przepuszczam go przodem. Dziadek przekłada kosz. Teraz trzyma w jednej ręce pojemnik i kosz. Czuję miękką falę wdzięczności i mocno chwytam go za wolną rękę. Jest chropowata, dziadkowa i ciepła. Dziadek trzyma mnie mocno. Czuję jak serce bije mi gdzieś w gardle. Łomocze jak niewidzialny młot – mocno i głucho.

        Na chwilę zanurzamy się w ciemność. Po chwili, długiej i ciężkiej jak Most Grunwaldzki, zapala się światło. Trzeba przekręcić pokrętło czarnego, ebonitowego kontaktu. Jest umieszczony po prawej stronie mrocznego korytarza. Nie wiadomo dlaczego dopiero gdzieś na wysokości trzeciego, a może nawet czwartego stopnia. Daleko od drzwi. Za daleko. Żeby zapalić światło, dziadek musi odstawić pojemnik i kosz, bo nie puszczam jego chropowatej, ciepłej dłoni. Ani na chwilę.

         Dziadek patrzy na mnie uważnie a potem wykonuje obrót. Na stopniu pozostaje pojemnik na węgiel w towarzystwie wiklinowego kosza na słoiki. My tymczasem – dziadek i ja –  zawracamy razem ku szczytowi schodów. – No dobrze. Przytrzymałaś mi drzwi. Teraz postój tu chwilę przy schodach, a ja nabiorę trochę węgla i wezmę ze trzy słoiki z kompotami do obiadu i na jutro, na zapas. Zaraz będę. Poczekaj na mnie. Stój tu spokojnie.

                Stoję. Patrzę na zielone kafelki ułożone na ścianie. Przez uchylone drzwi wejściowe pada na nie słońce. Przypominam sobie, że na dole w korytarzyku jest małe okienko… Tam też jest trochę światła. Młot serca jest coraz cichszy. To już tylko maleńki, mosiężny  młoteczek. Postukuje sobie z wdziękiem jak koronkowe wahadło rzeźbionego zegara. Widziałam taki na ścianie u naszych sąsiadek, trzech pań Schneider. Gdzieś w gardle usychają łzy (nie zdążyły wypłynąć). Płacz umarł zanim zdążył się urodzić. Na jego miejsce powstaje melodia. Jest prosta. Dziewięć dźwięków – schodzą powoli w dół a potem skaczą śpiesznie w górę. Laa – laa – laa – laaa – la la la la la! Nucę  cichutko i podskakuję to na jednej, to na drugiej nodze.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.