Malta na urodziny. Marsaxlokk – miasteczko pełne kolorów i wieczorny spacer po Valletcie

Grudzień 2017

          Świętowanie urodzin odrobinę nas wyczerpało… Wspaniałą kolację (thank you, thank you...) trzeba było wyleżeć, co też uczyniliśmy, z pełnym rozmysłem oddając się błogiemu leniuchowaniu w pieleszach (nieco chłodnych, ale zawsze…).

             Wygrzebaliśmy się dopiero  przed południem… No ale to w końcu niedziela… Może i trochę wstyd, gdy się jest tzw. turystą i powinno się zwiedzać i sycić oczy, umysł i co tam jeszcze się syci w podróży… No ale trudno! Taki los…

             Znanym nam już świetnie autobusowym szlakiem (wciąż spoglądałam na przystanku w niewłaściwą stronę) dotarliśmy do Valletty, skąd autobusy rozjeżdżają się we wszystkich kierunkach.

       Postanowiliśmy (po uzgodnieniu  przewodnikowej wiedzy), że obejrzymy rybackie miasteczko (ileż można patrzeć na kościoły, twierdze i place, choćby najwspanialsze…) Marsaxlokk. Czyta się marsaszlok…

           W ogóle język maltański, brzmiący dla ucha gardłowo i – pewnie dlatego – przypominający (całkiem słusznie) arabski, dość mnie zaciekawił. Używa go dziś stosunkowo niewiele osób (niespełna 400 tys.), od niedawna zaczęto go zapisywać alfabetem łacińskim (początkowo maltańskie teksty zapisywano  alfabetem arabskim, co było, z racji pokrewieństwa z dialektami języka arabskiego, zwłaszcza z tunezyjskim, dość logiczne).

          Gdy się jedzie autobusem, słychać – na ogół – maltański. Jest w nim sporo słów angielskich (ze względów tyleż politycznych, co… ogólnoświatowych; w naszym języku też słychać wiele słów angielskich…), a także sporo słów włoskich. Obecność tych ostatnich wynika z bliskości geograficznej i wciąż żywych wpływów włoskiej i romańskiej (szeroko pojmowanej) kultury. Wyczytałam, że najstarszym tekstem zapisanym w języku maltańskim jest, pochodzący z XV wieku, wiersz Il Cantilena… (czyli po włosku – śpiewna melodia), pokazujący też prawdopodobne związki z kulturą Francji, gdzie powstał gatunek literacki o tej właśnie nazwie. Autor, Pietru Caxaro (czyt. kaszaro), maltański poeta i filozof, był wyznawcą idei humanistycznych. Czuł się związany z narodem śródziemnomorskim (mieszkańcami swojej wyspy), widząc jego związki ze starożytnymi, tak ważnymi w tym miejscu, cywilizacjami.

         W Valletcie, na znanej nam już pętli, złapaliśmy niemal natychmiast (co było sporym szczęściem, zważywszy na nasze poranne leniuchowanie w pieleszach) autobus do Marsaxlokk.

           Okazało się ono prawdziwą, pełną uroku perełką. Niskie, jedno–, rzadziej dwupiętrowe domki o barwie piasku (no bo zbudowane z piaskowca…), małe placyki… Pustawo. W końcu to grudzień…

              Jednak przy nabrzeżu trafiliśmy na rybny targ (szczęście nas nie opuszczało, choć z planowaniem tzw. atrakcji byliśmy mocno na bakier), który – jak chyba wszystkie targi rybne w rejonie Morza Śródziemnego – jest dla ludzi Północy zjawiskiem malowniczym, istnym misterium.

              Ja, prawdę mówiąc, zawsze z lekkim przerażeniem patrzę na te na wpół ukatrupione morskie stworzenia, które wciąż jeszcze walczą o życie, spoglądając błyszczącymi oczyma (ach, jakie świeże!) na żądnych posiłku potencjalnych nabywców (a czasem – tylko niewinnych obserwatorów). Nie poszłam na taki targ w Riposto, na Sycylii (mieszkaliśmy wtedy blisko uroczej Nunziatty, niemal na zboczach Etny; poranna wycieczka do Riposto traktowana była wtedy przez grupę Dreptaków jako atrakcja), bo się trochę bałam…

  Tutaj trafiliśmy na maltańską miniaturę śródziemnomorskiego rybnego targu. Sprzedawców było sporo. Przeszliśmy (dość szybko) pomiędzy straganami, gdzie – oprócz ryb i innych stworów, których nazw nie znałam – sprzedawano też owoce i różne wyroby cukiernicze, a potem zagłębiliśmy się w nierybną część targu, położoną na obrzeżach…

          Przypominał nasze bazarki. Sporo tam było wyrobów made in China, ale zdarzały się (co u nas, poza imprezami ekologiczno-lokalnymi, jest chyba rzadsze) wyroby miejscowego rzemiosła… Tu rozglądałam się bez obawy…

           Na Malcie powstaje bardzo ładna biżuteria (misterne kolczyki ze srebra dostałam na urodziny), a także rozmaite przedmioty, tworzone przez osiedlających się w tym kraju (zwłaszcza na Gozo) artystów. Nie mogliśmy się oprzeć i nabyliśmy wyjątkowo oryginalny koszyk (piękny kolorystycznie) z  misternie mocowanym przykryciem. Pochodził z pracowni na Gozo… Kolega Małżonek zapewnił, że jakoś go upchnie bez uszczerbku dla całości w swojej torbie (przybyliśmy na grudniowe, maltańskie wakacje tylko z bagażem podręcznym). Koszyk dojechał szczęśliwie. Używamy go w naszym podlaskim domku do podawania pieczywa; przykrycie jest zaporą dla owadów. Cały koszyczek przypomina wycieczkę do Marsaxlokk…

         Po dokonaniu zakupu zauważyłam, że nie mam swojego wełnianego szala–ponczo. Gdzieś go zostawiłam… Nie pamiętałam, gdzie. A bez szala (który miewa różne zastosowania) jest marnie… Zaczęliśmy więc wracać, bez specjalnych nadziei na znalezienie zguby (zaznaczam, że to ładny szal…). Cofając się i rozglądając, dotarliśmy do knajpki na nabrzeżu, w której przysiedliśmy na chwilę na samym początku, by wypić lampkę vino locale bianco (bo świeciło grudniowe słoneczko, z którym białe wino komponuje się lepiej niż czerwone…). I cóż się dzieje? Zza baru wyłania się na nasz widok młoda kelnerka, biegnie w moją stronę z szalem pod pachą… Zostawiłam na murku, za krzesłem. Ona schowała i czekała aż się zgłoszę. Ach, jak dobrze, że się zgłosiłam!…

       Jemy obiad. Dziś musi być lokalnie. Rysiek zamawia więc potrawkę z królika (to popisowe danie na Malcie), ja spagetti z owocami morza. Wszystko świeże i pyszne. No i znowu białe, lokalne wino, bo słońce wciąż świeci…

            W ogóle pogoda jest wymarzona. Patrzymy, wprost od naszego stolika, na rybackie łódki. Wyglądają niezwykle. Są bardzo kolorowe – czerwone i niebieskie, niebieskie i żółte, zielone i czerwone… Nazywają się luzzu i mają … oczy. To oczy Ozyrysa. Tak! Ich rolą jest odstraszanie niebezpieczeństw, a zwłaszcza groźnych duchów, które mogłyby czyhać na rybaków, ruszających na połów. Jeśli chodzi o wielkość są naprawdę nieduże. Trudno sobie wyobrazić, że takimi łupinkami rybacy wypływają w morze (czynią to do dziś!)… Nic dziwnego, że malują na nich straszliwe, groźne oczy… Trzeba się jakoś chronić…

             Nasyceni obiadem obeszliśmy port rybacki, patrząc na kolorowe łódki z bliska. Znaleźliśmy też smutny ślad – skromną tabliczkę, upamiętniającą pewnego rybaka, którego jednak nie ochroniły oczy Ozyrysa…

            Dotarliśmy też na niewielką (jak wszystko tutaj) piaszczystą i pełną drobniutkich muszelek, wiejską (bo nie wiadomo, czy Marsaxlokk to miasteczko, czy może raczej – wieś) plażę. Nazywa się, rzecz jasna, San Paulu, bo religijni Maltańczycy bardzo są dumni, że to właśnie na ich wyspie przebywał słynny rozbitek – święty Paweł… (90% mieszkańców Malty deklaruje wyznanie rzymsko-katolickie, jakżeby mogło być inaczej w miejscu, którego złoty wiek przypada na rządy joannitów).

            Tego dnia  szczęście (również to komunikacyjne) nam dopisywało, bo bez czekania na przystanku powróciliśmy do Valletty. Już się, co prawda ściemniało, ale od razu udało nam się znaleźć potężną, dwukondygnacyjną, surową Oberżę Bawarską. Budynek powstał w końcu XVII wieku (jako Palazzo Carniero), potem został przekształcony w zajazd/oberżę. Gościła ona od wieku XVIII (co wydało nam się ciekawe) nie tylko joannitów z obszaru Bawarii i Anglii, ale również z obszarów naszej Rzeczypospolitej… W oberżach, by ułatwić porozumiewanie się, umieszczano rycerzy według kryterium językowego. Zatem obecność kawalerów z obszaru landów niemieckich, z ziem angielskich i województw polskich świadczyłaby o tym, że znali oni swoje języki (kto czytał Krzyżaków Sienkiewicza, ten pamięta, że i Zbyszko, i Maćko porozumiewali się po niemiecku…). Oberża Bawarska pełniła różne role. Była zajazdem, szpitalem a także, w czasie II wojny światowej, schronieniem dla ludzi, którzy stracili dach nad głową w czasie bombardowań (budynek nie ucierpiał). W 2001 roku gmach został odrestaurowany. Teraz mieści się tu jakieś rządowe biuro.

                Pokręciliśmy się trochę po bocznych uliczkach Valletty i znanej nam już via Republika, natrafiając na boczne wejście do Pałacu Prezydenckiego, którego i tym razem nie zwiedziliśmy. Popatrzyliśmy też na, zupełnie inną niż Bawarska, Oberżę Kastylijską, znajdującą się w bliskim sąsiedztwie Wyższych Ogrodów Barrakka (po których miło się było poszwendać, obserwując ładnie podświetlone roślinki). Oberża Kastylijska (Zajazd Kastylijski) została wzniesiona nieco wcześniej, była pierwotnie pałacem renesansowym, ale potem przebudowano ją w stylu barokowym, jednak lżejszym i pełnym ozdobnych detali.

              W końcu wsiedliśmy do autobusu, który – pustawy o tej porze – dowiózł nas do Bugibby. W autobusie siedzieliśmy cicho, nie rozmawiając, tylko obserwując to, co jeszcze było widać. Wtem usłyszałam, prowadzony w języku polskim, dialog dwóch pań. Rozmowa dotyczyła mojego nakrycia głowy (czapeczki, którą nabyłam w niewielkiej, ursynowskiej galerii od rzemieślniczki-plastyczki). Paniom się czapeczka podobała. Omawiały szczegóły. Na wszelki wypadek, żeby nie wprawić ich w konsternację (gdyby, na przykład, zaczęły się wyrażać mniej pochlebnie o innych szczegółach naszego stroju, czy wyglądu a my mielibyśmy ochotę podjąć rozmowę), odwróciłam się i oświadczyłam, że też bardzo lubię moje nakrycie głowy i miło mi, że im się podoba. Panie ucieszyły się ze spotkania rodaków. Były, jak my, turystkami. Jeszcze parę razy spotykaliśmy na Malcie rodaków, ale w roku 2017 tłumów z Polski tam nie było.

           W Bugibbie Kolega Małżonek zaciągnął mnie jeszcze do naszego pubu o nieskomplikowanej nazwie 5. A tam? Leci akurat transmisja meczu, to derby: Menchester Citi i Menchester United. Rozbrzmiewają flegmatyczne okrzyki (nic dziwnego, wznoszą je Anglicy, w dodatku – to starsi ludzie, nie to, co my, młodzieniaszki ledwo po sześćdziesiątce…). Kolejne kufle wędrują od baru do drewnianych stołów. My poprzestajemy na jednym. Rysiek zamawia jak zwykle (!) Čiska, ja – guinesa.  Pan zza baru kiwa do nas przyjacielsko ręką. Jesteśmy już bywalcami!

Nic nie szkodzi, że kolejny raz nie odnaleźliśmy w Bugibbie świątyni megalitycznej…

Kolejny udany dzień za nami.

 

 

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.