A PAMIĘTACIE, JAK Rychu i Hania odchodzili orionem od Jaśkowa?

 

      Właściwie co roku odbywa się coś na kształt dyskretnych zawodów – czy tym razem uda się dojechać na sam koniec Mazur? Oczywiście mamy tu na myśli ich południowy koniec (bo północne jeziora, jak kiedyś Zbycho powiedział zdumionej Laurce, zasypali), czyli na najbardziej na południe wysuniętą zatoczkę Jeziora Nidzkiego, z której – przy wielkim samozaparciu – można się jeszcze prześliznąć na rzeczkę Wiartelnicę i przepchnąć się nią jakoś do Wiartla, gdzie dają pysznego lina w śmietanie.

     Sztuka ta (wcale niełatwa z powodu – zwykle – bardzo niskiego stanu wody w tamtym rejonie) udała się parokrotnie Zbychowi. Dowodzony przez niego jacht (a właściwie – jachcik, bo oriony do kolosów nie należały) dojechał parę razy aż do samego centrum, gdzie zdziwione koleżanki i koledzy, popijający pod wiartelskim sklepem piwko, z niedowierzaniem obserwowali  maszt wyłaniający się zza zakrętu.

     Zbycho raz się nawet założył, że dopłynie do samego Wiartla i wygrał wtedy zakład. Dostał swoje piwo a jego dzielna załoga, złożona wówczas z trzech dziewczynek, hożych nastolatek – Julii, Basi i Ani została nagrodzona jakimś soczkiem. Sztuka się udała, bo jedna z dziewcząt została spuszczona na materacu dmuchanym na wodę i, jako tzw. oko, płynęła przed jachtem, wypatrując licznych mielizn i innych przeszkód. Reszta słuchała wieści z wody, no i bardzo dzielnie pracowała pagajami, podczas gdy Zbycho siedział za sterem.

   Dojście jachtem do Wiartla to już prawdziwy wyczyn, a – jak wiadomo – najważniejszy jest luz w jestestwie, więc towarzystwo na ogół poprzestaje na dobiciu do malutkiej plaży w Jaśkowie.

      Można się tam przy okazji  wykąpać (zręcznie omijając pułapki zastawione na pływaków i bardzo tu nielicznych  żeglarzy, czyli sterczące przy brzegu kołki, pozostałości dawnego pomostu).

    Można się też fajnie zabawić… Na przykład odcumować jacht którejś spóźnionej załodze i odciągnąć go na jezioro a potem z satysfakcją  patrzeć, jak powracający po pieszej wycieczce do Wiartla żeglarze obserwują swoją łódkę, która kołysze się na wodzie, w odległości kilkudziesięciu metrów od brzegu.         Tego rodzaju obserwacje przynoszą przy okazji całkiem ciekawe spostrzeżenia psychologiczne (i inne). Zwykle tak się jakoś dzieje, że Bału jest wtedy przeziębiony (lub boli go ucho, lub ma kontuzję którejś z niezwykle licznych – u niego – części ciała) i w żaden sposób nie popłynie do jachtu. No po prostu akurat dziś to się naprawdę nie da zrobić. Zwykle by się dało. Naprawdę. Przecież wiadomo, że nie ma tu żadnego problemu. W ogóle. Żadnego.

   Kto popłynie? Zimno jest? Woda jakaś taka?… Zapaszek fermentujących roślin nie bardzo miły? Zaczyna padać? Wtedy, niezależnie od temperatury powietrza i wody, wkracza do jeziora Tomek. Szarmancko płynie po jacht. Przedtem – bywa – zrzuca malowniczo gatki, żeby nie pomoczyć bezsensownie kąpielówek (zwłaszcza, gdy mogą być kłopoty z ich późniejszym wysuszeniem). Całe zdarzenie obserwują inni żeglarze, a koleżanki piszczą z radości i patrzą przez lornetki. Bo jest na co popatrzeć.

    No i właśnie od tej plaży w Jaśkowie odbywało się kiedyś słynne odejście Ryśka i Hani. Zbycho uwiecznił to ze środka jeziora za pomocą kamery (bo wtedy, chyba jako pierwszy, już ją miał).

     Wiał złośliwy wmordewind . Sytuacja wcale nie była wyjątkowa, bo jakoś w tym miejscu zwykle jest silny wiatr dopychający. Ponadto – przesmyk na jezioro – bardzo wąski, w dodatku – płytko, co sprawia, że nie można opuścić miecza, a to, jak wiadomo, powoduje, że łódka ślizga się po wodzie i ma duży dryf. Najpierw – walka z żywiołem, żeby w ogóle choć trochę odejść od brzegu i nie wylądować w malinach, czyli w szuwarach przybrzeżnych.

    No jakoś udało się wyciągnąć na kotwicy – jeden rzut, parę metrów dalej, drugi rzut – znowu trochę jedziemy.

     Dzielny Rysiek siedzi przy sterze i wydaje komendy, Hania ciągnie za sznurki, ile tylko starczy sił.

Do zwrotu!

Jest! Do zwrotu!

Dwa metry do przodu.

Do zwrotu!

Jest! Do zwrotu!

  Metr do przodu.

Do zwrotu!

Jest! Do zwrotu!

Teraz – pół metra.

Do zwrotu!

Jest! Do zwrotu!

Będzie ze cztery metry. O kurczę! Teraz to pojechaliśmy.

No to zwrot!

Jeden metr.

No to zwrot!

Pół metra.

No to

Wiatr świszcze w uszach, żagle łopoczą. Pot leje się strumieniami.

Wrażenie takie, jakby się ostro przepłynęło całe wielkie jezioro, a gdy się popatrzy w tył, widać malutką plażę Jaśkowa właściwie tuż za rufą.

­– Do zwrotu!

­–  Jest do zwrotu!

Dwa metry.

­– Do zwrotu!

Jest do zwrotu!

Pół metra.

Do zwrotu!

Jest do zwrotu!

Summer tiiiiiime

 

Jedna odpowiedź do “A PAMIĘTACIE, JAK Rychu i Hania odchodzili orionem od Jaśkowa?”

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.